Strona:A. Kuprin - Straszna chwila.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zena szeroko otworzyła oczy.
— Ależ to okropne... — wyjąkała, odurzona jego słowami — to... bardzo pana przepraszam... ale to prawdziwy rabunek!... A jeżeli w zapale przegram więcej, niż posiadam?
Ałarin zauważył oburzenie Zeny i postanowił po dręczyć się jeszcze trochę.
— Różnie wtedy bywa — mówił, udając powagę. — Niektórzy dają nura, inni pakują sobie kulę w łeb... Cóż, silnych wrażeń nie otrzymuje się darmo... Człoiwiek w trakcie gry staje się dzikiem zwierzęciem, najbardziej niebezpiecznem ze wszystkich drapieżników.
— Boże, a więc i pan?...
— Panno Zeno, proszę mnie nie sądzić tak ostro. Dla pani życie to coś nieznanego... Przy tem życie tak jest niewiele warte, tak ubogie we wstrząsające wrażenia... A gra budzi namiętność. Żyje wówczas każdy nerw... tętni każda aorta... Nie chodzi wcale o pieniądze... tylko o owo szczęście, to nieuchwytne szczęście. Jestem przecież chyba dobrym człowiekiem, gotów jestem podzielić się wszystkiem, co mam, z każdym ubogim, a nie uwierzy pani, jaka to nieopisana rozkosz rozpędzić na cztery wiatry dwie albo i trzy szanowne rodziny...
Słysząc te słowa Zena zbladła.
— Proszę tak nie mówić, panie Aleksandrze, — odrzekła zasmucona. — Pan napewno nie jest taki... pan siebie spotwarza.
Ałarin spojrzał na nią ze zdumieniem. Nie uszła