Na wyżynach/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Na wyżynach
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1921
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T.A.
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Po dwóch dniach gwarnych i swobodnych fabryka powstała znowu do pracy.
Dzwonek zajęczał posępnie w szarym, zimowym świcie; senni, znudzeni, poczęli płynąć robotnicy i rozpełzać się bez ochoty po gmachach. Starszyzna spóźniała się, majstrowie wcale się nie kwapili, młodzi oficjaliści ziewali. Sala warsztatów zapełniała się powoli, nikt nie miał ochoty rozpoczynać roboty, gawędzono o świętach i różnych wypadkach.
Dyzma stawił się pierwszy, jak zwykle, i czekał na swego majstra, gawędząc z tkaczmajstrem Wernerem około popsutego warsztatu.
— Mówię wam, panie Kryszpin, chodźcie do mnie za pomocnika! — namawiał go Niemiec. — Za parę lat wyjdziecie na majstra.
— I poco mi to? — uśmiechnął się chłopak.
— Jak to? Dla wszystkiego! Stanowisko inne, no i grosz inny... Ja biorę 500 rubli, a gdzieindziej brałbym więcej, alem tu przywykł.
Dyzma ręką machnął.
— Nie chcę ja, panie Werner, ni stanowiska, ni grosza. Wielkie pieniądze — wielki ciężar, obowiązek i robota. Małe pieniądze — małe potrzeby i swoboda. Teraz mi dobrze wśród was tutaj, i nawetbym się z panem Fustem nie zamienił.
— A co będzie, gdy on wam fabrykę zapisze? — zaśmiał się Niemiec. — Po sprawiedliwości tak być powinno, i po zasłudze też.
— Uchowaj mnie Boże od tego! — wzdrygnął się chłopak szczerze. — Tobym chyba uciekł!
— Tak wam się zdaje. Mybyśmy was trzymali gwałtem! No, czy będzie też co z tego projektu akcyjnego sklepu? — zagadnął ciekawie.
— Ciężko idzie i — pokręcił frasobliwie głową Dyzma. — Wczoraj u Balcerów tom dowodził do schrypnięcia i dwa arkusze cyfr napisał. Niby w zasadzie każdy przystaje, ale gdy przyjdzie do pieniędzy, boją się ryzykować — nie wierzą nikomu, nie widzą zdolnego administratora, boją się Żyda, boją dyrektora.
— A wy nie będziecie administratorem?
— Nie mogę.
— Czemu?
— Ot, doprawdy czasu brak. Wieczory mam zajęte nauką brata, książkami, własnem czytaniem. Powtóre babka mi nie pozwala za wiele brać na głowę; powiada, że wszystko obrobię niedostatecznie, i wreszcie — zawahał się — może nie zostanę tutaj długo.
Werner aż skoczył.
— Co? Opuścicie Holendry? — zawołał przerażony.
— Jabym został, bo mi już nie pora się uczyć... i nie chcę i nie mogę, mając dziecko i babkę do utrzymania, ale Franek! Chłopiec marzy o nauce, zdolność ma, nie mam prawa go zaniedbać. Musi się kształcić. Onegdaj miałem list od przyjaciela z Warszawy, tego Olekszyca, który nam książki przysyła. Poznaliśmy się u pana Schulza. Ja smarowałem machiny, on był podrzędnym ślusarzem, chociaż miał patent na technika. Pracował, byle żyć, bo nigdzie posady nie dostał. Teraz i jemu los się uśmiechnął. Dostał miejsce w Rydze, w fabryce machin i nas za sobą wzywa. Franek pod jego ręką wyjdzie na zdolnego mechanika, a mnie też miejsce daje w zarządzie.
— Świetnie, świetnie! — zamruczał Werner.
— Otóż gdy chłopiec list przeczytał, to jakby z radości oszalał. Babkę po nogach całował, mnie za szyję obejmował: „Jedźmy i jedźmy!“ Mogęż ja wbrew może jego powołaniu stawać? Babka zgadza się jechać.
— Owszem — rzekł Werner. — Franek ma rację, tutaj krzywdzą go umyślnie, ja wiem! Krzywdzą i was, prawda, każdy to widzi. Franek niech jedzie, ale spytajcie, czy was puszczą? Oto sęk!
Zaśmiał się wyzywająco, wziąwszy się w boki.
— Jak to nie puszczą! Kto? Pan Ulm? Ten mi jeszcze za to gratyfikację da! — odparł ze smętnym uśmiechem Dyzma.
— Kto? My! — rzekł tkaczmajster. — A nas jest trzy tysiące!
Kryszpin spojrzał na niego, poczerwieniał, oczy mu zabłysły, ale nie znalazł wyrazu odpowiedzi.
W tej chwili mechanik wszedł i rozmowa się urwała.
Mechanik był zły i przepity. Począł z góry burczeć na Dyzmę, dlaczego bez niego nie rozpoczął rewizji.
— Tobie w głowie spółki i akcje, a nie machiny. Mógłbyś przecie mnie starego wyręczyć i trochę się rozejrzeć po transmisjach.
— Niech pan na akcje nie wymyśla, bo przecie sklep swój będziemy mieli i sporo oszczędności.
— Róbcie, róbcie! Ja się podpiszę, jeśli na mój udział wkładu przyjmiecie połowę dzieci. Mam ich siedmioro — cały majątek.
— Przyjmiemy. Panna Emma i Anna będą sklepowemi, Fryc będzie na posyłki Ernest będzie towary woził z kolei, a żebyś pan i żonę dał, toby była gotowa kasjerka. Trzymam pana za słowo.
Mechanik się udobruchał i śmiał się.
— To ja ciebie trzymam za słowo! Pamiętaj, jak mnie co złego spotka, dzieciskom i kobiecie nie dasz zginąć!
— Nie damy, pewnie, ale niech pan zdrów żyje i pracuje z nami! — odparł chłopak z uśmiechem.
Robotnik wezwał ich w tej chwili do sąsiedniej sali, gdzie blok zgrzytał i zahaczał się nieprawidłowo. Mechanik obejrzał machinerję i kazał podać drabinkę.
— Może zatrzymać ruch? — spytał Dyzma, zaniepokojony szalonym obrotem zębatych kół i walców, pomiędzy które wciskał się gruby Niemiec.
— Nie trzeba. Jedną szrubę zakręcę i będzie fein, Podaj-no klucz!
W chwili, gdy Dyzma rozkaz uskuteczniał, tuż za nimi rozległ się głos dyrektora ostry i podniesiony:
— Miller! Znowu dziesięć warsztatów próżnuje. Co wy sobie myślicie z taką opieszałością? Tkacze progi mi obijają, ze skargami.
Jeszcze nie skończył, gdy rozległ się zduszony krzyk Millera, zgrzyt machiny i nagle z drabiny zwalił się na ziemię mechanik i rozprysła się na wsze strony krew.
Dyzma przesunął pas na ślepe koło, ale już było po wszystkiem. Dwa zębate koła uchwyciły Millera za kark, zdławiły i wyrzuciły precz bez ducha.
— Wody! Doktora! O Jezu! Już go niema! — rozległy się bezładne głosy, zamęt, bieganie.
Dyzma głowę rannego podniósł i wodą zlewał. Niemiec oczy otworzył, spojrzał osłupiałym wzrokiem, kilka razy się wyprężył i skonał.
Nie upłynęło i pięciu minut od chwili, gdy z pomocnikiem o swoich dzieciach żartował...
Rudolf kazał gapiów siłą rozpędzić, po nosze do szpitala posłał i zaczął umarłemu wymyślać.
— To pijaki, hultaje! Pewnie był nietrzeźwy, co? — spvtał Dyzmy.
— Był trzeźwy! — odparł chłopak, blady jak ściana, trzymając wciąż na kolanach głowę zmarłego.Nieszczęście się stało, ale i pan niech drugi raz nie krzyczy na człowieka, który w takiem niebezpiecznem miejscu się znajduje, wiedząc, jaką grozą dla każdego tutaj jest głos pana.
Rudolf pobladł, zimne jego oczy zamigotały złością i obrazą.
— Ty śmiesz twierdzić, błaźnie, żem ja winien! — wyrzuci! zdławionym głosem.— Są świadkowie przecie na szczęście!
— Pan nie winien! — odparł Dyzma. — Ja pierwszy zaświadczę. Tylko się Miller zląkł głosu pana!
Wtem lament powstał okropny. Przybywała Millerowa z dziećmi. Jęk, szlochanie, wycie napełniło salę, udzielając się obecnym. Dyzma uszy dłońmi zakrył, Rudolf usunął się, i spotkawszy u drzwi Fusta, jął mu wypadek opowiadać, wskazując zębate koło.
Przybył też doktor, ludzie z noszami; podjęto pokrwawione zwłoki, od których przemocą odrywano wdowę i dzieci.
Tłok się rozstępował, czyniąc miejsce, milknąc i odkrywając głowy.
— Na miejsce! — zabrzmiał głos Rudolfa.
— Ra miejsce! — powtórzyli dozorcy i majstrowie.
— Zakładaj pas! Ruszaj!
Zębate koło puściło się w swój wściekły ruch. Przez chwilę jeszcze krew z niego ściekała do powstałej na podłodze kałuży.
Dyzma patrzał odurzały, gdy go zbudził rozkaz dyrektora:
— Cóż tam stoisz? Blok zgrzyta! Marsz, przykręć tę szrubę.
Chłopak popatrzał na niego wahająco. Ulm się roześmiał szyderczo.
— Tchórzysz! Wy wszyscy, co czujecie się powołani do wyższych celów i gadacie wiele o obowiązkach i ofiarności, jesteście najpodlejszego gatunku tchórze i oszusty! Podaj mi klucz i trzymaj drabinę!
Ale Dyzma, blady z obrazy, klucz podjął i począł wstępować na drabinę.
Rudolf za kołnierz go wziął i odrzucił, wyrwawszy klucz z rąk.
— Ustąp! To nie twoja robota!
Wszedł na drabinę spokojnie i bez mrugnięcia wsadził głowę w to straszne miejsce — między czerwone jeszcze od krwi zęby koła i blok zluzowany. Niekiedy w szalonym swym pędzie zęby muskały jego włosy, gorący prąd powietrza owiewał mu twarz.
— Podaj młot! — krzyknął do Dyzmy.
Ten się nie poruszył. Stał z oczyma wbitemi w dyrektora, z ręką na regulatorze pasa.
— Młot!
Na głos rozkazujący któryś z robotników podał narzędzie. Wtedy Rudolf się o włos przechylił, aby uderzyć szrubę, i w tej chwili zęby koła chwyciły go za kołnierz paltota.
— Herr Jezu! — wrzasnął Fust, ukazując się w progu. — Kryszpin — pas!
Dyzma regulator przesunął i porywając drąg żelazny, zasadził go między szprychy najbliższego bloku. Drąg prysnął na pół, ale i ruch ustał natychmiast.
Wtedy chłopak na ręce uchwycił usuwającego się z drabiny dyrektora.
Zęby urwały już kołnierz, poszarpały plecy paltota, cała skóra z szyi była do krwi starta, i Rudolf był jakby odurzony. Nie upadł jednak, ale jedną ręką wsparł się na ramieniu Kryszpina, a drugą za kark się pomacał.
Fust podał mu wody.
Wypił i oprzytomniał. Spojrzał w górę, potem na Kryszpina, i trochę zmienionym głosem rzekł:
— Widzisz teraz, że mój krzyk Millera nie zgubił. Tam niema miejsca w czasie ruchu machiny.
— Jesteś szaleniec! — wołał Fust, jeszcze blady ze strachu. — Gdyby ten chłopiec drągiem nie zahamował machiny, byłoby z tobą, jak z tamtym nieszczęśliwym.
Rudolf rękę z ramienia Kryszpina zdjął i począł kark swój chustką okręcać. Zaśmiał się szyderczo:
— Tak ojciec myśli. Ano, to może ci życie zawdzięczam, panie Kryszpin, i mam podziękować, chociaż mniej je cenię, niż ty swoje.
— Moje życie do mnie nie należy, abym je narażał bez potrzeby rzetelnej! — odparł Dyzma, zbierając po ziemi narzędzia.
Wyprostował się hardo i dodał:
— Nazwał mnie pan tchórzem i ubliżył. Rad byłem za to odpłacić panu po swojemu. A podziękuje mi pan, jeśli będziemy obaj w rzetelnej potrzebie.
Wszedł na drabinę i po chwili doprowadził do porządku zgrzytający blok.
Robotnicy tymczasem zmywali kałużę krwi, wróciło wszystko do zwykłego porządku, tylko tam w domu roboczym rozlegały się wycia i jęki Millerów osierociałych, a w stolarni heblowano śpiesznie deski na trumnę.
Fust z Rudolfem wrócili do domu.
Młodzieniec cierpiał dotkliwie, chociaż się do tego nie przyznawał i swobodnie rozmawiał z ojczymem:
— Cóż? Prosty wypadek! Śledztwo się odbędzie dla formy. Turski młody zajmie miejsce Millera.
— A wdowa i dzieci?
— Niech chodzą do warsztatów. Czworo może zarabiać. Nie możemy przecie karmić darmozjadów, dlatego, że stary pijak samochcąc szukał śmierci.
— Kryszpin dzielnie się sprawił.
— Tak. Tylko, mi na wstępie dawał moralne nauki, żebym nie krzyczał, mówiąc do robotników. Byłbym go obił w innej chwili, i sądzę, że do tego dojdzie.
— Tak, to harda sztuka, ale zakładając drąg, ryzykował, że i jego wciągnie. Ot, ta stara Kryszpinowa wyhodowała mu tęgie rogi! Zresztą sprawia się wzorowo. Nie prawdaż?
— Tak, tylko nam całą fabrykę zbuntuje.
— Co znowu! Boisz się go?
— Ja? — oburzył się Rudolf. — Rozdepczę stu takich Kryszpinów! On jeszcze nie zna kaprysów tłumu. Opamięta się, gdy pozna na własnej skórze. Tymczasem niech się łatwą władzą nacieszy. Będzie kiedyś inny!
Opatrzył sam sobie skaleczenie i ruszył do kantoru.
Fabrykę całą wypadek przygnębił. Nie słychać było zwykłej swobody i gwaru. Mówiono tylko o jednem wciąż, komentowano nieszczęście, ubolewano nad sierotami, wieczorem tłumy nawiedzały zwłoki.
Na pogrzebie, który się odbył nazajutrz wieczorem, stary Werner, pełniący u Niemców obowiązek pastora, przemówił rzewnie do zebranych, opiece fabryki polecając wdowę i sieroty, gdyż już wiedziano z kantoru, że zapomogi nie dostaną.
Były szemrania ciche, były wymowne milczenia. Millerowa dotąd nie zarabiała na życie, i za późno jej będzie zaprzęgać się do ciężkiej warsztatowej pracy. Dzieci były w połowie drobne i niezaradne, najstarszy chłopiec suchotnik.
Powracając z pogrzebu, Dyzma szedł zamyślony obok Balcera, słuchając tych wszystkich uwag i nie wtrącając słowa.
— Cóż ty — myślisz? — spytał go stary kasjer! — To zgroza! Zbogaci się bardzo pan Fust, krzywdząc wdowy i sieroty! Ot nauka dla nas, żeby pieniądze trzymać i zbierać! Dziś Millerom, jutro naszym rodzinom nędza zajrzy przez okno, i mojej starej i dzieciom każą iść do warsztatu!
— Pana Fusta sądzić, nie nasza rzecz. Próżne gadanie i gorycz tylko w sobie wytwarzamy. Raczej, jak Werner mówił, w opiekę wziąć sieroty, byt im obmyślić.
— Cóż radzisz? Składkę?— ktoś zagadnął.
— Składka to złuda, jałmużna, nie opieka. Tu trzeba gruntownej pomocy, dać im do rąk kapitalik, by sobie coś obmyślili, albo dać chleb do rąk.
— Kapitalik! — zaśmiał się ironicznie Szuster folusznik. — To chyba rozbijemy kasę pana Balcera w kantorze.
— Czemu? Można mieć zaraz dwa tysiące rubli — odparł Dyzma, podnosząc głowę.
— Jak? — spytali wszyscy ciekawie.
— Podziękować za bal, a poprosić o pieniądze.
Nastała chwila zdumienia, i wnet hałaśliwe okrzyki za i przeciw.
— Zwarjowałeś! Córki i synowie nas ukamienują, a i ciebie też!
— Spróbuj namówić do tego tłum! Rozdepczą cię...
— A jednakże to jedyny sposób. Bez balu obejść się można. Tyle biedy!
Tu magazynier Miciński rzekł decydujące słowo:
— Wymyśl inny figiel, Dyzma, bo magazyn już pełen wódki, piwa, wina, mięsiwa, a pieczywa już rozpoczęte. Pan Ulm już pieniądze wydał.
— Aaa! Szkoda! — zawołali teraz unisono.
Szli znowu, hałaśliwie dysputując, aż gdy wkraczali w obrąb fabryki, Dyzma rzekł
— Gdyby nasza oberża i sklep doszły do skutku, Millerom dalibyśmy posadę i chleb. Tymczasem muszą iść do warsztatów.
Na to rozległo się milczenie, aż Schuster się odezwał:
— Wstąp-no do nas, Dyzma! Nam ta myśl w głowie tkwi, i żeby pan Balcer chciał administratorem być, tobyśmy może przystali.
— Nie dam rady, nie dam rady. I pan Ulm co na to powie! — bronił się stary kasjer. — Żeby mi Skin pomógł, czy Miciński... A zresztą kto się ośmieli z tą propozycją przed dyrektorem wystąpić? Ja nie chcę!
— To się obmyśli, byle plan był pewny. Wstąpcie, wstąpcie do nas! — wołali Niemcy, którzy z powodu ciągłych dotychczasowych niezgod i swarów mieszkali osobno, daleko od Polaków, w ogromnym dwupiętrowym gmachu, nieopodal oberży.
Teraz zmieszani razem, poszli jedną drogą do najobszerniejszego mieszkania Schustra, rozprawiając zgodnie o wspólnej sprawie, i przegawędzili kilka godzin w przykładnej zgodzie i jedności.
Musiało stanąć coś pewnego, bo rozchodząc się po domach, żegnali się:
— Więc tedy nazajutrz po balu!
— Tak, i my Niemcy, na pierwszy ogień!
— A wy opiszcie wszystko szczegółowo!
— Dobranoc, dobranoc!
Dyzma przeprowadził Skina i Balcera i ostatni do domu powracał.
Zastał babkę, szyjącą w drugiej izbie przy lampie; rodzeństwo już spało. Staruszka spojrzała na niego serdecznie, a gdy się do jej kolan osunął, pogładziła po zwichrzonych złotych włosach.
— Gdzieś tak długo bawił? Takiś zgrzany! — rzekła, ocierając mu pot z czoła.
— Byliśmy wszyscy po pogrzebie u Niemców. Taka śliczna była zgoda! Sklep i oberża już postanowione. Takim rad, takim szczęśliwy, że nie opowiedzieć!
— Dobrze zatem, że rychło wyjeżdżamy, bo ten sklep i oberża będą dla ciebie wielką goryczą.
— Dlaczego? Babunia myśli, że nie dałbym temu rady? Administruje Balcer i Skin.
— Ja się o ciebie boję. Młodyś i gorący i wierzysz. Dotąd kochano tylko ciebie, teraz przyjdą zazdrości, niechęci, krytyka.
— Za co?
— Za to, że myślisz i działasz, że nad tłum wyrastasz, żeś dobry. Codzień drżę o ciebie teraz, by cię powodzenie nie uczyniło, pysznym, potem drżeć będę, że cię tem straszniej niesprawiedliwość połamie i staniesz się, jak wszyscy ludzie. A ja cię nie wychowałam, byś był taki jak inni!
— Ja też babuni zawodu nie zrobię nigdy! — szepnął gorąco chłopak.
— Myślałam, że będziesz jak ojciec, cichy, ofiarny pracownik wśród ludzi, marzyciel i zamknięty w sobie sługa Boży. Aleś ty inny, matka ci dała swą duszę gorącą, swą żądzę czynu i zapał do ofiar bezmiernych. Ty musisz działać, musisz myśleć, musisz tworzyć i będziesz cierpiał okropnie!
— Ja się, babuniu, cierpienia nie lękam. Ja nie chcę tylko wstydu znać i pragnę zostawić po sobie na ziemi imię czyste i ślad dobrej pracy.
— Oby ci Bóg to dał! Jednakże pamiętaj, że ziemia jest gościńcem, a życie krótką chwilą. Może cię śmierć oderwać w pół drogi, w pół pracy. Niechże cię nie zgasi z duszą niegotową, z sumieniem niespokojnem. Dobre imię u Boga mieć powinieneś i nie znać przed Nim wstydu.
Chłopak podniósł ku niej oczy i chłonął z przejęciem naukę, a ona, odsunąwszy robotę, wzięła ze stolika starą, wytartą książeczkę i otworzywszy, jęła czytać zcicha:
„Bracia, nie wiecie, iż ci, którzy w zawód biegają, acz wszyscy bieżą, ale jeden zakład bierze? Tak biegając, abyście nagrodę otrzymali. A każdy, który się na placu potyka, od wszystkiego się powściąga. A onić aby wzięli wieniec skazitelny, a my nieskazitelny. Ja tedy tak bieżę, niejako na pewno, tak szermuję, niejako wiatr bijąc; ale karzę ciało moje i w niewolę podbijam, bym snadź innym przepowiadając, sam nie był odrzucony.“
Umilkła staruszka i położywszy białe ręce na głowie chłopaka, którego była mistrzynią i powiernicą, patrzała wdal, wzrokiem od świata oderwanym, pełnym światła.
Dyzma ku niej oczy podniósł i rzekł smutno:
— Więc mój bieg o wieniec skazitelny niczem jest, za nic mi policzony będzie?
— Owszem, jeśli będziesz w duszy jeden cel na życie miał postanowiony.
— Żeby bliźnim usłużyć?
— Być chrześcijaninem!
Spuściła ku niemu oczy i ożywiając się, mówiła:
— Gdy żyli ci, którzy tę książkę pisali, łaską Bożą było zostać świętym. Teraz, po tylu wiekach, gdy czart umysły ludzkie kształci, takiejże wielkiej łaski trzeba, ażeby zostać chrześcijaninem. I wszystko, co ludzie teraz nazywają mądrością i cnotą, i poświęceniem i ofiarą — nie jest niczem wielkiem, to tylko chrześcijaństwo. I żeby ludzie zamiast nauk setek i ksiąg miljonów, tę tylko książkę czytali, mieliby na wszystko odpowiedź, na wszystko ukojenie, na wszystko naukę.
A teraz ci, którzy zapełniają ziemię i chrzest przyjęli, czy są chrześcijanami? Czy mają pojęcie, pod jaki sztandar ich chrzest wpisał, i kto jest ich wodzem i z kim walczyć mają?
Gdzież są ubodzy w duchu, i cisi, i płaczący, i pragnący sprawiedliwości, i miłosierni, i czyści, i pokój czyniący, i miłujący prześladowanie? A przecież ci tylko błogosławieni są i policzeni u Boga, do którego dziś, jutro każdy odejdzie, z ziemskiej sławy odarty, z ziemskich bogactw obnażony, od ziemskich więzów wolen. Ludziom się śmierć teraz zdaje straszna, gdy ją końcem nazywają. O ileż straszniejsza, gdy się stanie początkiem!...
— Ja się śmierci nie lękam, babuniu.
— O lękaj się, dziecko, lękaj, bo człowiek nigdy do niej nie gotów, nigdy!
— Tylko — dokończył Dyzma — odechciało mi się wielu rzeczy, słuchając babuni, i wydaje mi się, żem marny, drobny, jako kurzu atomik, i taki podły ciura swego sztandaru.
— Więc do szeregu stań i czyń, i walcz, a staniesz się mocarzem! Wieniec, który cię czeka, wart jest całego życia!
— Niech mi babunia jeszcze coś przeczyta — poprosił — i dzisiaj... i codzień!
Oparł głowę na jej kolanach i drżąc cały z gwałtowności swych uczuć młodzieńczych, słuchał:
„Żądałem, a dana mi jest roztropność; i wzywałem, i przyszedł na mnie duch mądrości; i przełożyłem ją nad królestwa i nad stolice, i bogactwa za nic miałem względem niej. Anim jej przyrównał do drogiego kamienia, gdyż wszystko złoto jej przyrównane jest trochy piasku, a jako błoto będzie poczytane srebro przeciwko niej. Nad zdrowie i piękność umiłowałem ją — i postanowiłem mieć ją miasto światłości, gdyż światło jej nigdy nie zgaśnie...“

Następnego dnia po robocie, lokaj z pałacu wezwał Dyzmę do Fusta.
Skin młody, Paweł Łysiak i Balcer, którzy u Kryszpinów spędzali wieczór, wystraszyli się tem niebywałem wezwaniem.
— Coś bardzo złego! Będą cię łajać! Może wydalą! — mówili, przeprowadzając kolegę do rogu, a potem roznosząc złowrogą wieść po domach.
Dyzma się też lękał samego siebie, swej gwałtowności wobec obelg. Wszak od wczoraj zaledwie wstąpił do szeregu wedle nauki babki.
Trochę drżący wszedł za lokajem do jasno oświetlonego gabinetu właściciela, stanął u progu, w duchu pacierz szepcząc.
Fust i Rudolf czytali gazety, panna Tony szyła. Spojrzeli wszyscy na niego, potem Fust wstał i zbliżył się:
— Cóż, pochowaliście już Millera? — spytał poufale.
— Już, proszę pana — odparł chłopak.
— No, i całą noc pogrzebową radziliście nad losem sierot, nazywając nas tyranami.
— Millerowie byli już dzisiaj przy robocie w fabryce, a przy mnie nikt na panów słowa sądu nie rzekł.
— Niby tybyś na to nie pozwolił. Jesteś naszym przyjacielem! — ozwał się ironicznie Rudolf.
— Jestem sługą, i sądzić swych chlebodawców nie mam prawa. Jeśli kto panom o mnie coś podobnego rzekł, to skłamał.
— Tak, ty wolisz pokątnie, ukośnie władzę, podkopywać. Ty-marzysz o samorządzie robotników, naczytawszy się socjalistycznych broszur, które teraz między nimi rozszerzasz w swej czytelni.
— Niech pan raczy jutro nasz katalog przejrzeć, kwity księgarni i rachunek wkładów członków. Jako żywo nic podobnego nie czytałem, ani sprowadzałem tutaj!
— Ale czytelnia jest twoja myślą?
— Tak.
— I chór?
— Tak.
— I kapela?
— Tak.
— A teraz sklep, i oberża?
— Tak.
— Dlaczegóż ukrywałeś się?
— Nigdy! — zaprzeczył Dyzma.
— A przecie nie widzieliśmy cię nigdy wśród tych, którzy przychodzili prosić naszej sankcji. Uważasz sobie za ujmę schylenie karku przed władzą!
— Schylałem karku przed każdym rozkazem i najniższą pracą. Gdyby wszyscy panów odstąpili, jabym pozostał.
— Nie mam ochoty sprawdzać twego twierdzenia. Chodzi mi o to, że widzę w tobie wroga, buntownika, człowieka wykolejonego ostatecznie. Takiego niemiło jest chlebem swoim karmić.
Dyzma chwilę milczał i pasował się. Wreszcie rzekł głosem cichym, w głębi którego czuć było gwałtowne wrzenie.
— Jeżeli pan rozkaże, odejdziemy stąd.
— Jeśli nie powrócisz do swego stanowiska, będę zmuszony to uczynić.
— Jakież jest moje stanowisko?
— Słuchać, spełniać i milczeć. Ty zaś przy lada okazji ubliżasz i rezonujesz!
Dyzma poczerwieniał, na czoło mu pot wystąpił.
— Panie dyrektorze, nie zmilczałem, to prawda. Niech mi pan raczy darować! — wyjąkał, schylając głowę.
— Powtóre, powinieneś poza robotą zajmować się tylko sobą i rodziną. Żadnemi publicznemi sprawami, ani reformami w fabryce!
— Tego uczynić nie mogę, jeśli koledzy będą wymagali przeciwnie.
— Ja z tobą nie dysputuję, ale wymagam! Fabryka należy do mnie i moja wola i rozum rządzi. Ja sam wiem, co robotnikom potrzebne.
Rudolf głowę podniósł.
— No, i zechcesz odrobić, coś wymyślił: ów sklep i oberżę. Żeby mi nie przychodzono z tem do kantoru! Ja tego nie chcę! Rozumiesz?
Dyzma milczał, bo zbyt wiele gwałtownych słów cisnęło mu się do gardła, zbyt wiele gorących uczuć i obrazów i myśli.
Fust milczenie jego inaczej zrozumiał, i przybierając znowu ton dobrotliwy, rzekł:
— Słuchaj-no, chłopcze, młody jesteś i zdolny. Możesz pójść wysoko, jeśli się nie zwichniesz. Te rojenia i zapały dla tłumu rzuć. To ci nie da karjery. Oni cię kiedyś sami zadepczą, zobaczysz. Jeśli spełnisz moje chęci, zajmę się tobą. Dostaniesz dobrą posadę, inne wynagrodzenie, wykieruję cię na człowieka. Los będziesz miał zapewniony i kiedyś sam śmiać się będziesz ze swej teraźniejszej głupoty.
O uszy Dyzmy obietnice te i świetności obijały się bez żadnego wrażenia. I dawniej natura jego była egzaltowaną, teraz miał wstręt do tego wszystkiego, co mu Fust obiecywał, czem go myślał ostatecznie przekonać. Był jak rycerz świętego Graala, któregoby nęcono skarbami z Tysiąca i jednej nocy. Otrząsnął się z tak widocznem lekceważeniem, że aż Fust przestał mówić.
— Dziękuję panu, ale ja tego nie chcę. Nie chcę dźwigać pieniędzy, ani dusić się sławą, ani pracować dla karjery. Nic mi nie trzeba nad to, co mam, ani innej drogi nie obiorę. Myli się pan, żem buntownik i nowator. Kto bardzo młody, ten myśli, że siła w swobodzie tkwi i w braku praw i obowiązków. Alem ja młodym takim nie był, bo mnie wcześnie poważne obowiązki dojrzałym uczyniły. Teraz myślę i wierzę, że im więcej moje barki dźwigają, tem jestem silniejszym i tem więcej znaczę. Szanuję panów i spełnię, co do mej służby należy. Będę milczał i słuchał. Nie żądam ani wyższej posady, ani wynagrodzenia. Ale poza służbą należę do siebie, jestem wolny czynić, co mi sumienie każe, i wolni są ci, którzy ze mną pracują. Panowie mają bogactwa i sławę, proszę im pozwolić mieć myśl i zabawę, i swobodę człowieczą, poza pracą na chleb. Przysięgam, że nie nadużyjemy waszej względności!
Rudolf rzucił gazetę i po niemiecku rzekł do ojczyma:
— Mówiłem ojcu, że z takim szaleńcem mówić nie warto. Poco się nawet poniżać do słuchania bredni młokosa!
— Jesteś głupiec i zuchwalec! — rzekł Fust do Dyzmy. — Możesz jutro przyjść po swój rachunek do kantoru i szukać szczęścia gdzieindziej. Marsz!
Chłopak jak odurzony, wyszedł.
Gdy wrócił, poznała babka po twarzy, że go spotkało coś złego.
— Wymówili ci miejsce? — rzekła.
— Tak. Jutro kazali po rachunek przyjść.
Franek, zajęty przy swym warsztacie, uśmiechnął się radośnie.
— Ot, i chwała Bogu! Prędzej będziemy u Olekszyca.
— Rachunek niewielki. Na drogę zabraknie. — szepnęła staruszka. — A tu i Elżunia coś niedomaga.
— Co jej takiego? — spytał Dyzma, blednąc.
— Nie wiem. Skarżyła się na ból głowy i gardła. Szkarlatyna jest w fabryce.
— Mój Boże! Skoczę po doktora.
— W nocy nie przyjdzie. Zobaczymy, co jutro będzie...
Dyzma porwał lampę i osłaniając blask ręką, zbliżył się do łóżeczka dziecka.
Dziewczynka spała, ale bardzo była niespokojna i ogniście czerwona. Rączki jej, odrzucone na posłaniu, ruszały się i kurczyły.
— Babuniu, a toć ona do siebie niepodobna! Mój Boże, mój Boże! — zajęczał Dyzma.
Franek przerażony wybuchem brata, też płakał. Stali wszyscy troje ze straszną trwogą w duszy nad posłaniem swej pieszczoty.
Nazajutrz nie spotkał Rudolf dziewczynki na swej drodze, nie było jej i drugiego dnia. Mimowoli się zdziwił, ale że to był dzień balu, może miała wakacje.
W osadzie i fabryce rejwach panował nie do opisania, wszyscy szaleli.
Wielkie suszarnie, zamienione na taneczne sale, iskrzyły się od świateł, a gdy o siódmej właściciele się ukazali, powitała ich kapela hucznym marszem, chór okolicznościową piosenką, a potem podniesiono ich na ramionach w górę, wiwatowano bez końca.
Fust ściskał fabrykantów za głowy i całował. Rudolf przetańczył walca z Balcerówną, panna Tony raczyła stanąć do kadryla z młodym Micińskim.
Całą osadę objęła muzyka, gwar, tupotanie, lały się strugi piwa i wódki, uciecha przechodziła w szał.
Fust się zdziwił, nie widząc nigdzie Kryszpina, ni wśród śpiewaków, ni wśród tańczących. Nie mogli przecie tak rychło wyjechać. Był pewien, że zuchwały chłopiec zechce do końca zachować swą rolę.
— Nasz Kiyszpin stchórzył, czy wyjechał? — zagadnął Rudolfa.
— Nie wiem, co się z nim dzieje. Nie jest już na robocie od dwóch dni. Musiał gdzieś pojechać szukać posady.
— Rachunek skończył?
— I tego nic wiem.
Tymczasem zbliżył się do nich doktor i rzekł:
— Państwo, wychodząc stąd, powinni się starannie dezinfekować. Okropność, jaki tu zaduch i gorąco, a epidemja to lubi...
— Jaka epidemja? — niespokojnie spytał Fust, który chorób i śmierci bał się ogromnie.
— A no, mamy śliczny dyfteryt i szkarlatynę. Szpital pełen, jak oko, a po mieszkaniach mam dwieście chorych. Dzisiaj czworo dzieci umarło, a zdaje mi się, że i dziewczynka u Kryszpinów nocy nie przeżyje. Poszedłbym do nich raz jeszcze, ale już nic nie pomogę, a nie sposób patrzeć na rozpacz tych ludzi.
— Umrze! — wyszeptał Fust, nie mogąc się oprzeć ściśnięciu serca.
Rudolf brwi zmarszczył. Stanęła mu przed oczyma codzienna towarzyszka, ładna jak kwiatek, wesoła jak ptaszyna... Te jabłka czerwone, i świergot serdeczny, i oczęta liljowe, i to wyznanie miłości, i te usteczka barwy koralu, które ucałował.
Umrze, zamilknie, zniknie, może już leży bledziuchna i uciszona na zawsze. Zapomniał w tej chwili, że i bez tego lada dzieńby jej nie było, wskutek jego wyroku na Dyzmę. Usłuchał popędu i ujmując doktora za ramię, rzekł:
— Chodźmy stąd!
Doktor, rad się ze zgiełku i tłoku wydostać, poszedł bez protestu.
Na drodze Rudolf się odezwał;
— Dzieciak ma szkarlatynę?
— Mała Elżunia? Nie, dyfteryt.
— I żadnego ratunku?
— Nie. Nic nie przełyka, dusi się! Można użyć cięcia, ale operacja ryzykowna i niepewna.
— A śmierć inaczej pewna?
— Niezawodna. Dziś wieczorem już miała konwulsje.
Rudolf się wzdrygnął.
— Więc spróbuj pan cięcia! — rzekł.
— Można, jeśli już nie poniewczasie. Pójdę po narzędzia i felczera.
Zwrócił się szybko, a Rudolf poszedł do farbiarni, minął ją, kroku przyspieszył i wszdł bez namysłu do młyna.
Wzdrygnął się na progu. W izdebce świeciła się gromnica, a przy jej śwuetle stara babka jakimś drewnianym, nieswoim głosem czytała modlitwę przy konających. Przy niej leżał na ziemi Franek, szlochając okropnie, i skulona siedziała niemowa sługa, wydając co chwila przeraźliwy jęk.
Elżunia leżała sina i potem okryta, chrapiąc i wyprężając się. Oczy jej wyrażały grozę i obłęd, a rączki cisnęły gardło zapuchłe, spalone ostremi maściami.
Dyzma klęczał przyniej, do siebie niepodobny, sczerniały, wstrząsany nerwowym dreszczem. Głosu, ni łez nie miała jego boleść. Poruszał tylko bezdźwięcznie ustami.
Na skrzyp drzwi obejrzał się, spodziewając się doktora, i nawet się nie zdziwił, widząc Rudolfa, który też nie mówiąc słowa, stanął obok niego, spojrzał na dziecko i odetchnął. Myślał, że już nie żyje. Elżunia uczuła prąd świeżego powietrza, oczy swe zwróciła na nową postać, resztkami przytomności walcząc i szukając ratunku. Może go poznała, może się ucieszyła, przeczuła, że dla niej tu jest, bo odjęła ręce od szyi i wyciągnęła w tę stronę, a oczy jej stanęły pełne łez i niemego błagania.
Dyzma obejrzał się znowu.
— Panie — szepnął — panie! Ona myśli, że to doktor. O Boże! Żyć chce, a musi umrzeć!
— Doktor natychmiast przyjdzie! — odparł Rudolf, oglądając się na drzwi.
— Mówił, że już niema ratunku...
— Póki żyje, nie trzeba tracić nadziei.
Dyzma pochylił się do jego ręki, i uczuł na niej Rudolf dotknięcie ust i łzy.
— Za to słowo i za jej życie wszystką krew dam za pana wyjąkał chłopak.
— Zgaście tę świecę! Ją to przeraża, jeśli sobie sprawę zdaje! — rzekł dyrektor.
W tej chwili doktor wszedł i zajrzał.
— Żyje. No, to dajcie dużo światła, i niech nikt się nie odzywa! Prędko — minuty policzone!:
— Będziecie ją ciąć! — wzdrygnął się Dyzma.
— Tylko to jedno może uratować. Zaraz, niech was ustawię. Panie Dyzma, utrzymasz pan głowę nieporuszenie?
— Boję się. Nie zdołam!
— No, to pan, panie Ulm. Pamiętaj pan, że lada poruszenie, to katastrofa natychmiastowa!
— Bądź pan spokojny!
— Wy trzymajcie ręce! Wody ciepłej i bandaży pod rękę. No, moje biedactwo, daj gardziołek!
Nastało milczenie i cisza straszna, przerywana chrapaniem dziecka. Potem jęk i ruch. Doktor narzędzia odrzucił i do krtani rozciętej usta przyłożył.
Elżunia poczęła się krztusić i rzucać na posłaniu, oddech, świszcząc, wydostał się przez ranę.
— Możesz pan wstać — rzekł doktor do Rudolfa. — Udało się. Dziękuję panu!, A teraz wyjdźcie wszyscy, proszę, i bądźcie spokojni, mnie tutaj potrzebny teraz tylko felczer.
Znalazłszy się wśród nich w kuchence, Rudolf poczuł całą monstrualność swego postępku i w duchu klął siebie. Chciał czemś wyjaśnić ów wyskok, ale żadnej racji nie znalazł i wziął za kapelusz.
— Mam nadzieję, że mała uratowana! — rzekł, na nikogo nie patrząc. — Jeśli wam czego braknąć będzie przy konwalescencji, udajcie się śmiało do mojej kuchni. Wydam stosowne rozporządzenie.
— Odpłaci panu Bóg za nas! — rzekła staruszka.
A Dyzma jak długi runął mu do nóg.
— Ja byłem zły, zły, i nigdy panu oddać nie potrafię, tak jakbym chciał — jąkał szalony ze szczęścia i wdzięczności.
Rudolf pochylił się i podniósł go.
— Co robisz? Dajże pokój! Będzie to dla ciebie nauką, że w potrzebie można do władzy iść i prosić. Gdybyś się odezwał wcześniej, namówiłbym wczoraj doktora na operację. Uporem i zawziętością omal nie zgubiłeś siostry, którą, jak widzę, bardzo kochasz. Nie uważaj w przyszłości zwierzchników za ludożerców. Bądźcie zdrowi!
Ukłonił się i wyszedł.
Bal trwał w najlepsze. Rudolf rad był temu, że może wrócić niepostrzeżenie do domu i nie męczyć się z obowiązku w piekielnym ścisku i upale.
Po rozmyśle wybryk swój jął tłómaczyć. Może nikt się o tem nie dowie, a jeśli i stanie się to jawnem w fabryce, może wśród ludności zrobić dobre wrażenie.
Kryszpin był szczerze, serdecznie wdzięczny, jego zdanie odbije się echem stokrotnem, tanim kosztem dyrektor zdobędzie popularność, stanie się dobroczyńcą.
W pałacu zaś, gdzie wypadek ten byłby dziwem dla Fusta, a kryminałem dla Tony, obejdzie się bez objaśnień, bo wieść nie dosięgnie do jutra, a jutro Fust i Tony jadą do Łodzi na tygodniowe wakacje.
Uspokoił się Rudolf co do skutków czynu, ale wtedy począł w swej logicznej głowie Niemca przemysłowca roztrząsać powody. Dlaczego tam poszedł? Dlaczego pożałował dziecka obcego, z nienawistnej sobie rodziny? Dlaczego, patrząc na jej pasowanie się ze śmiercią, tak gorąco pragnął, by żyła?
Doprawdy to wygląda, że albo się lęka wpływu Kryszpinów, albo im podlega, albo że się zakochał w dwunastoletniej fabrykantce, albo, krótko mówiąc: zwarjował!
Wróciwszy do domu, położył się.
— Musiałem się upić temi obrzydłemi toastami, gorącem i zaduchem. Postąpiłem niepoczytalnie. Była to fantazja bez sensu i basta! Czasami trudno dociec racji zniżki lub zwyżki papierów w ciągu doby. Może to owoc fantazji mocarzów finansowych. Jestem dość wielbi w sobie, aby pozwolić także na fantazję. Jutro zapomnę.
Jakoż zapomniał. Z Fustem miał tyle do mówienia przed wyjazdem o interesach w Łodzi, potem przeprowadził ich na kolej, wieczorem odwiedził go sąsiad nowy Berlińczyk, Brück, który przed miesiącem zakupił o miedzę od Holendrów olbrzymie lasy i przystępował do ich eksploatacji. Holendry stały mu na drodze, zagradzały rzekę. Musiał tedy porozumieć się o wolność spławu i proponował postawienie wspólnego tartaku.
Rudolf, który w lasach tych nabywał opał i materjały drzewne, rad był wizycie, potrafił być uprzejmym; rodzinna mowa, której z Fustem prawie nie używał, była mu wielką, przyjemnością. Potem przy cygarach i winie zapoznali się i rozgadali w najlepsze.
Brück, syn firmy, jak się sam nazywał, był prawie w jego wieku, niedawno skończył uniwersytet, świeżym był przemysłowcem, w którym nie wyszumiało jeszcze studenckie życie i młodość. „Stary“ ostro go trzymał i kontrolował często, za pokutę zagnał go w ten dziki kraj, bo w Królewcu, gdzie pierwszy odbywał postulat w ojcowskiej filji, dokazywał zanadto. Wszystkie swe zdobycze i triumfy opowiadał teraz Rudolfowi po trzecim kieliszku.
Tamten chłodny i w sobie zamknięty, niczem się nie chwalił, ale słuchając, mimowoli się rozchmurzał i tajał.
Bawili się wesołą gawędką do północy i rozstali się jak dobrzy znajomi, przyrzekając często się odwiedzać. Ulm ostateczną decyzję co do projektów tartaku i opału odłożył do powrotu ojczyma, chcąc interes poważnie rozejrzeć i obrachować. Nabytek podobnego sąsiada uważał sobie za wielki los na tem bezludziu. Był tez następnego dnia w niezwykle dobrym humorze i pełen łaskawości.
W kantorze szło wszystko zwykłym trybem, aż do południowego dzwonka. Wtedy ukazało się dziesięciu starszych majstrów, Niemców, widocznie we wspólnym fabrycznym interesie.
Pozdrowili go poważnie, i zaraz Werner rzecz zagaił:
— Przyszliśmy prosić pana dyrektora o oddanie nam w dzierżawę oberży.
Rudolf stracił cały swój dobry humor.
— A to co nowego? Do oberży podobno nikt nie chodzi obecnie. Glejberson skarży się na was. Wieczorem czytacie i śpiewacie w domu.
— Właśnie, bo u Żyda tak brudno, że bywać nie możemy, Przytem zdziera nas bez litości i młodzież naszą na złe prowadzi. Nie chcemy go mieć w fabryce.
— Nie chcecie! A jeśli ja nie zechcę wam oddać oberży?
— To wbrew woli pana nie pójdziemy. Ale my bardza a bardzo prosimy, żeby pan nas przyjął. Kaucja nasza jest w kasie, dzierżawy zapłacimy tyle, co Żyd, a oto przynieśliśmy do pańskiej oceny nasz statut spółkowy. Niech pan go raczy przejrzeć i swoje mądre zdanie rzec, bośmy ludzie prości i głupi, a wiemy, że pan nam dobrze życzy. Jeśli pan na naszą prośbę przystanie, to prosimy też zostać w naszej instytucji prezesem. Będzie to dla nas największe szczęście.
Tu Werner złożył na stole starannie wykaligrafowany przez Skina dokument spółki.
— Jeśli panu taka ustawa się nie podoba, zmienimy wedle pańskiej woli.
— Naco wam to? Będzie kłopot, niesnask, potem strata! — mruknął Rudolf.
— Może będzie zgoda. A zawszeć, co ma Żyd z nas się bogacić, lepiej, aby ten grosz został. Jest nas trzydziestu podpisanych, jeśli i stracimy, to nie majątek.
— Glejberson składa tysiąc rubli kaucji.
— My u pana na tyle warci przecie! — uśmiechnął się Schuster.
— Niech pan nam tę łaskę uczyni! — ozwali się chórem inni.
Rudolf chwilę przebiegał oczyma ustawę i rozmyślał. Ułagodzili go pokornym tonem, pochlebili tem wezwaniem oceny i sądu.
Ostatecznie byli w swem prawie i nie żądali nic przeciwnego porządkowi i rygorowi fabryki.
— Przejrzę to i jutro wieczorem dam odpowiedź — wyrzekł wreszcie. — Widzę, że to układał ktoś, mało rozumiejący interes spółkowy, ale w zasadzie odmówić wam nie mogę. Będziecie sami cierpieli złe skutki. No, możecie odejść, bo godzina obiadowa się kończy, a żadne wasze interesa nie powinny wpływać na prawidłowe działanie powierzonych wam wydziałów. To wam stanowczo zapowiadam!
— Będziemy podwójnie staranni o dobro pańskie! — rzekł poważnie Werner.
Rudolf, odprawiwszy ich, poszedł do fabryki i w sali warsztatów natknął się na Micińskiego, nowomianowanego mechanika, który narządzał jeden z nich. Przy nim pracował Dyzma, tak mizerny i słaby, że mu z rąk padały narzędzia.
Ujrzawszy dyrektora, chłopak spojrzał nań z niewymowną wdzięcznością, czapkę zdjął i pocałował w rękę.
— Cóż to? Jesteś na robocie?
— Proszę pana, ja za te dni zapłaty nie chcę, Wedle rozkazu, chciałem jeszcze w piątek do kasy z książką iść, ale to nieszczęście nas spotkało, więc głowę straciłem. Teraz dzieciak uratowany, dzięki panu, ale ledwie za parę tygodni doktor obiecuje, że stanie na nogi, więc i my musimy na nią czekać, to te parę tygodni porobimy za mieszkanie i mitręgę.
— Nie potrzebuję waszej łaski. Będziecie opłacani aż do dnia wyjazdu, jak każdy; najlepiejby jednak było, żebyś parę dni odpoczął, jesteś do pracy niezdatny, zmęczony!
— To nic, proszę pana, co chwilę mi sił przybywa, a robota dzisiaj nieciężka.
Gdy dyrektor odszedł, Miciński zagadnął zdziwiony:
— Coś ty mówił? Jaki rachunek? Co to znaczy?
— Ano wydalony jestem.
— Ty, zaco? To nie może być!
Dyzma poczerwieniał, nie chcąc powiedzieć prawdy, aby Rudolfa i Fusta wobec fabryki nie oczerniać.
— At, Franka Olekszyc na naukę bierze do Rygi, babka chce Elżunię na pensję oddać; trzeba i mnie wlec się za nimi.
— Oj, coś ty plączesz i oczy spuszczasz! Inna racja być musi. Pewnie w pałacu nieradzi, że my sobie radzić zaczynamy, i chcą ciebie się pozbyć. Po wiedz szczerze!
— Doprawdy, Olekszyc nas namawia!
— Więc na coś tyle tu rzeczy zaczął? Któż to będzie bez ciebie prowadził?
— Każdy z was ode mnie rozumniejszy. Każdy potrafi zarządzić.
— Pewnie, ale zaraz się pokłócą o ten honor, i wszystko się rozprzęgnie. Tyś może nie rozumniejszy od Balcera i Skina, ale tobie się poddadzą, bo się ciebie wstydzą.
— A ja o honor nic nic stoję.
— Właśnie, to każdy czuje i nie chce być gorszym. A przytem u was w domu jest inaczej, niż wszędzie. Babkę twoją czci cała fabryka, bo ona chyba święta, taka mądra i dobra. Jak was nie stanie, będzie tu wrzało od plotek, kłótni i swawoli, jak przedtem było. Dlatego myślę, że was starsi nie puszczą.
— Jakże? Kiedy nas pan trzymać nie chce!
— Ja nie wiem jak, ale będzie o was awantura. Teraz zaś, gdy oberża na kolei rzeczy, tembardziej!
— To nie wspominaj o nas starszym, Antku! Proszę cię! Żebyśmy panom i fabryce nie stali się powodem przykrości... Złaby to była wypłata za waszą i ich dobroć i łaski. Nie wspomnisz! Proszę cię!
— Jak chcesz. Mogę milczeć do czasu.
Pomimo to, już nazajutrz fabryka wiedziała o dymisji Kryszpinów, i o tem tylko mówiono. Jedni oburzali się na właścicieli, drudzy na Dyzmę, inni winili samych siebie, ale wszyscy jednogłośnie twierdzili, że to stać się nie może.
Kobiety, odwiedzając chorą Elżunię, nacierały otwarcie na staruszkę, czyniły jej gorzkie wyrzuty, przynosiły zdanie mężczyzn.
Ale staruszka umiała uspokoić je, ułagodzić, wytłómaczyć.
— Poco mamy się spierać, plany robić i sądzić innych? Jeśliśmy wam użyteczni, zostawi nas tu Bóg; jeśli gdzieindziej nam żyć przeznaczył, nic nas tutaj nie zatrzyma. Wiecie, że my ptaki bez gniazda i sieroty bezdomne i tyle naszego, co nam ludzie użyczą ze swego serca i pracy!...
Spokój ten i pogoda głuszyła ostre sądy i napaści, ale utrwalała fabrykę w postanowieniu zatrzymania we młynie Kryszpinów. Na tej rozbudzonej sympatji najlepiej wychodziła Elżunia.
Posłanie jej było otoczone, zabawiano ją, znoszono łakocie i zabawki. Przez cały dzień zmieniali się goście. Dziecko, blade i przez chorobę pozbawione zwykłej żywości, uśmiechało się oczyma, dziękowało, składając chude rączki, nie mogąc jeszcze mówić.
Pieszczono ją bezmiernie, otoczono troskliwością, czuła się w tym domu wprawdzie nie tytularną, ale rzeczywistą władczynią, nawet dla babki. Po tygodniu już siedziała na posłaniu i zaczynała szczebiotać:
— Babciu, dlaczego mnie tak gardło bolało? Babciu, kiedy ja na lód pójdę? Babciu, ja już nigdy nie chcę chorować!
Zobaczywszy Dyzmę, chciała, żeby ją nosił.
— Wiesz, ja urosłam. Doprawdy, łóżko już krótkie. Będę taka duża, jak ty. Chodź, zmierzymy się!
Ledwie ją powstrzymał. Kazała mu siąść przy sobie i opowiadać bajki.
Niewyczerpanem źródłem bajek Dyzmy były Żywoty Świętych i średniowieczne legendy. Pamięć miał olbrzymią i zawsze coś nowego opowiedzieć umiał.
Elżunia jednakże miała dwie ulubione i zwykłe dodawała do prośby:
— To opowiedz o tych różach świętego Franciszka, albo tę, jak to Pan Jezus uczył heblować małego Adasia.
I Dyzma opowiadał znowu to samo, a, żeby bezczynnie nie siedzieć, brał do rąk jaką gospodarską robotę, lub pomagał Frankowi w odrabianiu jakiegoś mechanicznego figla.
Tak im upływały te wieczory, gdy byli sami, lub nie potrzebowali się zająć poza domem. Teraz, siedząc u posłania dziecka, oprawiał babce nóż kuchenny i prawił:
— Był święty Franciszek uśpiony w swej celi, aż oto szatan mu się ukazał, ubrany za Papieża i rzecze: „Przyszedłem, abyś był u mnie kardynałem, boś bardzo rozumny“. Zdumiał Święty i rzecze: „Ojcze święty, skądże mnie znasz — najmniejszego? Mój rozum jest ten, abym Jezusa kochał“.
Ale oto, gdy to imię rzekł, wszystko widzenie dymem się stało, a Święty się ocknął i pomyślał:
— Zalim ja myśli złe miał dnia poprzedniego, albom ciału dogodził, żeś, Boże, tego na mnie dopuścił?
I zaraz wstał i z celi swej na podwórze wyszedł, gdzie krzak ciernia rósł obnażony — bo zima to była. Zwlókł tedy Święty swe szaty i ramionami ten cierń objął, a owinął się weń, aż ile kolców, tyle miał ran, a ile ran, tyle krwi kropli na krzak spłynęło.
I począł się w tym bólu rajsko uśmiechać i przeciągać się, jak na miękkiej pościeli.
Elżunia słuchała, tamując oddech, odczuwając, zda się, ze zgrozą mękę, zawsze zdumiona, że Święty się uśmiechał.
— Aż oto w kurytarzu, co na podwórze wychodził, ukazała się jasność różowa, jak rannego wschodu, i promieniem na krzak się osunęła, że cały stał w blasku, a tym promieniem z kurytarza wyszedł anioł i jął ciernie rozchylać od ciała Świętego i rzekł:
— Wdziej szaty i kwap się do swego kościoła. Pan tam jest i Matka Jego, i czekają ciebie.
Zerwał się Święty, aż oto nogi jego toną w różanych liściach, a cały krzak pełen róż i pąków — i woń zalewa dziedzińczyk, szronem pokryty...
— Musiał się nawet Święty zdziwić. Tyle róż i pachniały! Jabym je rwała i rwała! — zawołała Elżunia przejęta. — Mój Boże, czemu to teraz takich róż niema i anioły nie chodzą?...
— Może chodzą, ale my ich niewarci oglądać! — rzekła babka.
Dyzma zwrócił się do niej.
— Babunia szczęśliwa, dziedzińczyk ten pewnie widziała w Assyżu.
— To babunia była tam u mego patrona? — spytał zdziwiony Franek.
— Byłam i raj ów widziałam. Dawno już, ale żywo pamiętam te cuda.
— Więc babunia była chyba bardzo bogata niegdyś? To daleko — Włochy?
— Byłam bogatą, moje dziecko! — uśmiechnęła się pobłażliwie dla jego podziwu i zajęcia. — Rodzice moi długi czas spędzili we Włoszech, bo matka chora była na płuca, a brat w Assyżu samym do klasztoru wstąpił. Odwiedzałam go, i on mnie tam uczył i pokazywał wszystkie pamiątki.
Potem, gdym już była zamężna, zwiedziłam całą Europę, ale tamto powoli w pamięci się zatarło i rozwiało, jak każda świetność, i gwar, i ruch, które są objawem doczesności i wrażeń chwili, gdzie jedno drugie gasi i usuwa, i człowiek zmęczony się czuje i osłabły. Assyż zaś mam wciąż w oczach, jak ukojenie, a w uszach ciągle słyszę tego zakątka cichość uroczystą i świętą...
Wiosna, pamiętam, była. W owym dziedzińcu klasztornym, róże owe krwawe kwitły w obramowaniu ze starych krużganków, a w kurytarzu cichutko szemrała woda zdrojowa.
Śladów Świętego szukało się po wytartych kamieniach, tak żywym on tam pozostał wśród swego dzieła po siedmiu stuleciach.
I szukało się go wśród czarnych, chropawych ścian kapliczki, co jak relikwja stoi wśród przepysznej bazyliki. i szło się za nim aleją cyprysów, wśród pól obsianych, powleczonych festonami winogradu, na górę, gdzie grób sobie obrał na skale, na której tracono przestępców. I tam leży bez sarkofagu, bez złota, bez skarbów, w żywej skale ma swe posłanie wykute i głazem przyłożone.
Taka skała widzi i słyszy miljony ludzkich jęków i łez i westchnień i oddaje tym smutnym i nędznym ciszę. Odchodzą stamtąd cisi i spokojni, i oto dlaczego, kto Assyż raz widział i wierzył i tam się uczył życia, ten pamięć tę na wieki w duszę wziął i już nigdy nie zapomni.
— Żeby tam kiedy być! — szepnął Dyzma.
— Czemu babunia teraz niebogata? — ozwala się żałośnie Elżunia. — Powiozłaby nas tam, do tych cudów.
— Prawda, czemu babunia niebogata? — spytał Franek.
— Czemuż nie pytasz: Czemu jestem stara? Czemu rodzice wasi w grobie? Bóg tak chciał, moje dziecko, i znikome wszystko tutaj. Dziad wasz był bogaty, ale za nic to mieliśmy. Zostawił ojcu waszemu dobre imię, trochę grosza i swoją czystą duszę. Pieniądze jakby czuły, że je mało cenimy — zginęły. Człowiek, który joe pożyczył — zbankrutował, i odtąd już nie mieliśmy żadnych rachunków, interesów, niepokojów. Jeśli które z was Assyż zobaczy, to chyba pieszo, jak pielgrzymi to czynią, bo ja już was zawieźć nie mam za co, i wy biedacy jesteście i wyrobnicy.
— To nic — rzekł Franek. — Niech tylko stąd się wydostanę do Olekszyca, będę się uczył i mozolił, aż wymyślę nową machinę. Już ja ją w głowie mam, ale nie całą jeszcze. Gdy ją zbuduję, to mi za nią dadzą wiele pieniędzy. Jak myślisz, Dyzma, pewnie z jakie tysiąc rubli? Wtedy ja was wszystkich do Assyżu zawiozę. Zobaczycie!
— Franek, pamiętaj-że, żebyś prędzej tę machinę zbudował. Jabym zaraz chciała jechać! — wołała Elżunia.
Dyzma zamyślony milczał.
Po chwili, gdy rodzeństwo zajęło się bujnemi marzeniami o dalekich podróżach, on się do babki przysunął i rzekł:
— Babuniu, co my z sobą zrobimy? Elżunia lada dzień zupełnie wyzdrowieje, a wtedy trzeba nam stąd wyjeżdżać.
— To wyjedziemy, dziecko. Macie przecie posadę w Rydze, u Olekszyca.
— Tak, ale droga daleka i kosztowna. Pytałem pana Skina, który tam był. Dwadzieścia rubli wypada na osobę — nas czworo. A w kasie mamy obadwaj piętnaście rubli. Od myślenia o tem głowa mi pęka i rady żadnej nie znajduję.
— Rychło też Pana Boga zoczysz.
— Jakto?
— A bo im ścieżka węższa i stromsza, tem Go prędzej na niej spotkasz. Z Warszawy nas tu przyprowadził, a teraz uczyni z nami dalej, co zechce. Ty, zamiast myśleć i rachować, pacierz zmów i pracuj, jakbyś tu miał pozostać.
— Dziękuję babuni! — uśmiechnął się, całując jej ręce, i rzeczywiście czuł, że z głowy i piersi usuwa mu się wielki ciężar, aż odetchnął z głębi płuc i powstając, wyprostował się ochoczo.
Elżunia już usypiała. Wysunęli się tedy do kuchni. Staruszka zaczęła cerować ich bluzy robocze, a chłopcy wzięli się do nauki.
Wtem drzwi rozwarł ktoś nieśmiało, zajrzał i wsunął się jak cień. Był to Glejberson.
— Dobry wieczór! — pozdrowił, nie odchodząc od progu.
Był to gość tak niezwykły, że Dyzma zdziwiony spytał:
— A was co do nas przyniosło, panie Glejberson?
— Tak sobie. Wstąpiłem dowiedzieć się, co słychać. Jaśnie panicza siostra chorowała mocno! Jakże jej teraz?
Ton był tak ugrzeczniony i pokorny, że aż Franek, zamiast rozwiązywać arytmetyczne zadanie, na Żyda oczy wlepił.
A Dyzma roześmiał się.
— Czy pan z pałacu idziesz, że mnie tak tytułujesz? Przestań, bo pomyślę, że drwisz, albo nie wiesz, kto jestem.
— Wiem ja dobrze, kto pan. Och, w pańskim rodzie nie takie magnaty byli, jak te nasze w pałacu. Głupi myśli, że pan sobie ślusarz i koniec, ale stary Glejberson niegłupi.
— Przypuśćmy, że moi przodkowie byli magnaci, to żadna racja, żebym dla ich skarbów był u was „jasnym paniczem“. Pytałeś pan o siostrę... dziękuję, zdrowsza już.
— Bogu dzięki! To takie śliczne dziecko, jak hrabianka. Jak dorośnie, to na cały powiat nie będzie piękniejszej. Ja dla niej przyniosłem prezent!
Tu wydobył z kieszeni i na stole położył dwie pomarańcze.
— Zabierzcie-no je! — rzekł Dyzma. — Kto bierze prezent, powinien mieć czem się odwdzięczyć, a my biedni ludzie. Niech też dziecko do łakoci nie przywyka.
— Ja od pana wywdzięczenia nie chcę. Pana każdy tutaj poważa i szanuje, no, to i ja chciałbym się z panem poznajomić. Ojca pańskiego znałem, pani dobrodziejka może mnie pamięta z tamtych czasów! — dodał, zwracając sic do babki.
— Przypominam sobie. Żona pańska ciężko chorowała wówczas.
— To, to! Co za pamięć u pani dobrodziejki! Wyleczył ją pan doktor! Ach co to był za mądry doktor! Drugiego takiego my już tutaj nie mieli. Po nim przyjechał jakiś fuszer, to ten zarznął moją żonę!
— Owdowiałeś, panie Glejberson? — rzekła staruszka, robiąc znak na Franka, aby gościowi podał krzesło.
Po wielu certowaniach i przeprosinach Żyd usiadł w przyzwoitej od stołu odległości i dalej rzecz ciągnął:
— Tak jest, owdowiałem z czworgiem małych dzieci. Co to za koszt był i niewygoda, to nie opisać! Ten interes mnie kosztował tysiąc rubli, nim mi swaty znaleźli drugą żonę. No, ta, dzięki Bogu, doktora nigdy nie potrzebowała i zdrowe ma dzieci.
— Ileż masz dzieci, panie Glejberson? — spytał Dyzma, widząc, że gość się zabiera do długiej wizyty, i że jeśli ma jaki interes, to wypowie go na końcu.
— Dzieci? Dużo! — odparł wymijająco. — Czterem córkom musiałem już posag dać i dwom synom też. Młodsze uczą się w domu, trochę nam pomagają. At, w naszem biednem życiu, to każde musi ciężko pracować na kawałek chleba.
Pogładził swą długą, szpakowatą brodę i westchnął.
— Ciężkie życie! Niech moje wrogi to mają, com ja zebrał z Holendrów.
— A jakeś pan dzieci wyposażył? — zaśmiał się Dyzma.
— Och, oniby dotąd siedzieli w domu, żeby czekali na posag z oberży i sklepu. Z tego ledwie na życie wystarczy, a ile kredytów przepadnie, to nie zliczyć, a ile się zniszczy, a rozleje, a potłucze, a ile zapłaci podatku i dzierżawy! Gwałtu, to bankructwo ten interes! Ja sobie handluję potrochu. Klinuję jaja, gęsi, bydło, czasem zboże. Najlepiej gęsi! Och, one to mnie na świecie trzymają; żeby nie gęsi, toby mnie ta oberża zakopała z żoną i dziećmi.
— A przecie ludzie się skarżą na drożyznę i wyzysk w oberży i sklepie — wtrącił Dyzma.
— Kto się skarży? Kto!? — oburzył się Żyd — Ten, co mi winien i płacić nie chce. Czemu on się wtedy nie skarżył, jak mnie prosił o kredyt, jak miał chorą żonę, albo żenił syna, albo sam niedomagał, a w kasie swoje wybrał? Wtedy Glejberson był dobry! Owszem. Mnie właśnie gubi moje miękkie serce, ja nie mogę na biedę patrzeć i nie dopomóc. Dam na kredyt raz, drugi, zanotuję, czekam, ile mogę, potem się upomnę. Ot i wróg gotów! Glejberson lichwiarz, szachraj, pijawka! Dlaczego? Bo oni nigdy swego długu sobie nie notują. Albo i pieniądze? Ten pożyczy rubla, ten trzy, ten dziesięć. Oni myślą, że u mnie fabryka asygnat. Jak zaliczę procent — awantura, bunt, krzyk! A niechże mi pan swym delikatnym rozumem powie, czy na świecie może co być bez procentu? W naszej wierze bezdzietny człowiek jest pogardzony, bo nie daje procentu. Wszystko mnożyć się musi, od fasoli do rubla! Oni tego zrozumieć nie chcą, wolą przeklinać Glejbersona.
— Jakiż pan procent bierzesz?
— Jaki? — Rozmaity. Połowa należności ginie, bo ja po sądach ich włóczyć nie mam serca. Myśli pan, wiele mam ze wszystkiego? Dwanaście procent całej parady.
— A toć Skowroński mi mówił, że płaci panu trzy grosze od rubla tygodniowo.
— A ile on winien? Piętnaście rubli. A czemu on nie policzy, że jego szwagier Bracki umarł i zabrał ze sobą moich piędziesiąt rubli?
— Więc pan chcesz tę sumę odbić w ten sposób na Skowrońskim?
— Ja nie chcę, ja tylko powiadam, że każdy litość ma i trzyma stronę moich wrogów, a nad moim losem nikt się nie zastanowi. Nikt nie rozumie, ile ja pracuję.
— Tak, ale panu praca daje widoczne rezultaty. Wyposażył pan dzieci, ma pan towar w sklepie, dostatek w domu, bakałarza przy dzieciach, dom własny na wsi, gotówkę do rozpożyczenia, a Skowroński biedny jest, chociaż pracuje on sam, żona, czworo dzieci i żadne nie trwoni grosza. Więc sądząc was dwuch, mimowoli uznaje się jego słuszność i myśli się, jakby mu dopomóc. Ma pan słuszność, że fabrykanci nie notują, co wzięli na kredyt; zbytnia ufność, niedbalstwo i lenistwo... Powinno się im dawać na ich własny kwit, nigdy i nic bez tej formalności. Wtedy ustałyby kwestje i niezgody.
— Ale ustanie i targ. Do sklepu przybiega dziecko, posyłają sługę, a zawsze: Prędzej, prędzej! Kwitu żadne nie napisze; oni się kwitów boją, jak ognia.
— Bo musiały też być nadużywane!
— Pana oni kłamstwem karmili, a ja panu powiadam, że nie zazdroszczę temu, kto po mnie ten interes weźmie. Słyszę, oni sami chcą handlować, te tkacze, i foluszniki, i przędzalniki. Nu, niech próbują oni ten dzień przeklną, kiedy to im do głowy wlazło.
Rękoma strzepnął, jakby ze wstrętem.
— Mnie już ten interes niepotrzebny, ani ten miód, com w Holendrach miał całe życie. Pan wie, że w naszej okolicy drugi magnat jest?
— Nie, nic ja nie słyszę i nie wiem, co do mnie nie należy.
— Oj, to ja pierwszy panu dobrą nowinę powiem. Hrabski majątek już sprzedany, Lipowiec, co graniczy z Holendrami. Wasz pan Fust chciał kupić, ale młody nasz pan nie dopuścił i ot jest nowy sąsiad.
— Któż taki?
— Pan Brück z Berlina. To jest miljoner i bardzo handlowy człowiek. On kupił lasy i pola — wszystko. To jest teraz młode słońce, co spali Holendry. U niego teraz można dostać fein posadę, przy dobrej rekomendacji, a mój zięć jest jego komisantem. Oni ze sobą razem cygara palą i gadają. Mój zięć się z nim poznał w Królewcu i Lipowiec naraił.
— A któż tam z Holendrów pójdzie? Tam są tylko lasy, przez które przechodziłem parę razy, idąc do kościoła. Nikt z fabrykanta na drwala nie pójdzie.
— To pan się myli. Lasy są towarowe, a są i fabryczne. W Lipowcu będzie jedno i drugie. Będzie tartak, fabryka kół, będą pędzić terpentynę, palić potaż, budować domy. Co tylko z drzewa się robi, wszystko będzie. A dalej będzie papiernia, krochmalnia, gorzelnia, cegielnia i wielkie młyny. No, co pan myśli, zabraknie posad?
— Dzięki Bogu, potrzebującym odkryje się zarobek — odparł spokojnie Dyzma, bynajmniej tą świetnością nieupojony.
— Ależ machin tam sprowadzą cudnych! — szepnął Franek z pałającym wzrokiem.
— Jakie są na świecie wszystkie najnowsze sprowadzą. Wobec tego, co warte Holendry? Pan Brück ma na Lipowiec dwa miljony i potrzebuje ludzi.
Tu Glejberson uczynił pauzę i domyślnik, ale nikt naprzeciw jego myśli nie wybiegł.
Franek o machinach tylko myślał, babka zmęczona chyliła głowę nad robotą, Dyzma starał się wyciągnąć korzyść dla przedsiębiorstwa oberży z opowiadań poprzednich dzierżawcy.
Żyd spojrzał na niego i rzekł:
— Jeśliby pan chciał, tobym ja panu wyrobił u pana Brücka posadę na trzysta rubli.
Dyzma ocknął się z zamyślenia i narazie nic nie odrzekł, ale słuchał uważniej.
— Wczoraj był u mnie zięć i mówił, że pan Briück potrzebuje tutejszego człowieka do kontroli robót i dostawców. Ofiarowuje trzysta rubli i mieszkanie we dworze, konie i wygody, byle mógł jak sobie samemu ufać. Wtedy ja zaraz pomyślałem o panu. Ja patrzeć i słuchać nie mogę, jak się pan tutaj marnuje, jak pani dobrodziejka na starość pracować musi, ja wspomniałem pańskiego ojca, ja pożałował takiej ślicznej panienki. Nic nikomu nie powiedziałem i schowałem ten specjał dla pana.
Dyzma poczerwieniał. Proroctwo babki stanęło mu w myśli. Byłaż to pomoc Boża w bardzo ciężkiej chwili? Uradował się bardzo i omal nie przyjął propozycji, ale się pohamował. Dotąd nic nie uczynił bez porady babki, i teraz tak będzie.
— Dziękuję panu, panie Glejberson! — rzekł powoli. — Posada istotnie świetna, jeśli potrafię spełnić dobrze mój obowiązek. Ale tak zaraz decydować nie mogę, bom dotąd w Holendrach na służbie.
— Ja to wiem, ale jaka tam służba! Nie dla pańskiego stanu i delikatności. Pan Brück, gdy pana pozna, inaczej oceni. Zresztą, pan go pozna. To sam rozum! Ja panu daję dowód, że i ja pana szacuję tutaj najlepszym. Pan Brück poczeka na pana parę tygodni, a żeby pan nie myślał, że Glejberson kłamie, ja panu dzisiaj złożę zadatek: dwadzieścia pięć rubli, a odpowiedź da mi pan, kiedy zechce i termin sam naznaczy.
— A jeżeli odpowiedź będzie odmowna? — zagadnął Dyzma, odsuwając pieniądze.
Glejberson zaśmiał się jak z najlepszego żartu.
— No, ja już o to spokojny, znając rozum pana i pani dobrodziejki. Ja nawet pewny, że pan za miesiąc wstąpi do mojej nowej oberży w Lipowcu i wypije piwa u Glejbersona. No, a teraz dobrej nocy życzę państwu i przepraszam, żem tyle czasu zajął! Padam do nóg!
Uśmiechnięty wycofał się wśród mnogich ukłonów.
— Widzi babunia! — zawołał Dyzma radośnie. — Stało się. Jesteśmy wolni!
— Widzę, że ten Żyd radby ciebie stąd usunąć koniecznie. Musi w tem mieć dobry interes.
— Dlaczego? Przecie i on się stąd wynosi.
— Tymczasem zamieszkał we wsi i obserwuje Holendry. Myślę, że chce być tu i tam. Zresztą nie myślę, aby Bóg twój ratunek przysłał ci przez ręce, które mierzą i ważą fałszywie. Rozważ tę rzecz spokojnie! Jutro do kasy idź i rozwiąż się z tutejszych obowiązków, potem do Lipowca pójdź, poznaj właściciela i ową służbę. No i starszym tutaj oznajm swój zamiar. A teraz przedewszystkiem do pacierza chłopcy i spać!...
Hie spał jednak Dyzma tej nocy, bijąc się z myślami różnemi.
Wstał też bardzo rano, markotny, zimnem i niewywczasem przejęty, i dalej rozmyślał, siedząc bezczynnie u pieca.
Dzwonek się rozległ i zaraz potem tupot tysięcy stóp i gwar roboczy, i gwizdy parowych sygnałów, i głuche wrzenie, łoskot tysięcy różnych machin.
— To tak dziwnie, że nie idziemy do doboty! — westchnął Franek, siadając obok brata. — Ja już nawykłem do dzwonka; teraz mi się zdaje, że jakbym bunt czynił.
— Bo nie siedź bezczynnie, ale swój warsztat zwijaj, a od kogoś narzędzia dostał, to odnieś z podziękowaniem! Babuni też w pakowaniu pomożesz. Ja zaraz do kasy pójdę.
Nie odchodził jednak, ale siedział ze zwieszoną głową i rękoma, nie mogąc się zdecydować na ten krok ostateczny. Ciężko mu było żegnać Holendry i przyjaciół, i swoje różne bujne plany i myśli, których tak mało w czyn wprowadził i tak niedawno.
Z drugiej strony pomyślał o sobie.
Będąc prostym fabrykantem, miał wiele wolnego czasu dla innych, przy robocie machinalnej pracował myślą dla innych, sam o karjerę i dobrobyt zupełnie niedbały. A przecie on nie miał prawa rządzić się własnem upodobaniem, on, głowa rodziny...
W Lipowcu obowiązek pochłonie jego dni i noce, będzie rachował i myślał o dobru pana Brücka, ale stara babka nie będzie szyć po nocach i ostatnich swych lat pędzić w niedostatku, Elżunię na pensję oddać będzie można, Franka do szkół.
Powinien o nich myśleć przedewszystkiem, którym go Bóg za opiekuna wyznaczył. Więc posadę przyjąć powinien, jak każdy człowiek dobijać się karjery i dobrobytu.
Wstał, odział się świątecznie, i pocałowawszy babkę w rękę, wyszedł.
Fabryka była już w pełnym ruchu, dzień mroźny, ale słoneczny, obłoki pary i dymu strzelały wysoko w niebo, ludzie uwijali się żwawo.
Pierwszy to był dzień, że Dyzma wychodził z domu o tak późnej godzinie.
Ktokolwiek go spotkał, dziwił się i zapytywał o powód. Odpowiadał wymijająco i szedł dalej, czując, że na widok tych życzliwych twarzy, uśmiechów i zapytań serce mu się ściska i łzy napływają do oczu.
Tak doszedł do kantoru, w sieni chwilę się zatrzymał, nabierając ducha, i wszedł.
W dyrektorskiej klatce siedział sam Fust i spojrzał na niezwykłego w tej porze interesanta.
— Cóż tu robisz w roboczy dzień i godzinę? — zagadnął, odpowiadając skinieniem na jego ukłon.
— Przyszedłem na rachunek. Siostra wyzdrowiała, możemy już wyjechać.
— Tak, a dokądże to wybieracie się?
— Gdzie chleba dostaniemy.
Fust uśmiechnął się dziwnie i powrócił do swych papierów.
Dyzma podszedł do okienka kasy i podał Balcerowi obie służbowe książki.
— Co to? — zdumiał stary kasjer. — Naprawdę wydalasz się? To niemożliwe!
— Muszę! — odparł chłopak, siłą woli hamując łzy. — Proszę nas obrachować i opłacić, a jeśli łaska, Frankowi dać świadectwo, że terminował w ślusarni.
Balcer popatrzał nań badawczo, a piszący obok Skin i Miciński podnieśli oczy, zaprzestali roboty, i też patrząc na niego, trzęśli głowami krytycznie. Chłopak to czerwieniał, to bladł naprzemian, oczu nie spuszczał, ale mu zachodziły łzami. Wreszcie stary kasjer zerknął na Fusła, głos zniżył, i niby przeglądając księgi, rzekł:
— Już mi o tem mówiono i nazwałem to plotką, ofuknąłem: „Kryszpin tego nie uczyni!“ A przecie to prawda, odstępujesz nas. A my cię wszyscy tak kochaliśmy serdecznie...!
Łzy nie zmieściły się w oczach Dyzmy, pobiegły grochem po twarzy.
Miciński przechylił się i dodał:
— Może ci przykro być podwładnym mego syna? Powiedz?
— Nie, nie! — potrząsnął energicznie głową. — Ja każdego, najmłodszego mogę słuchać i podlegać mu. Antkowi tembardziej. Ale muszę stąd odejść — muszę!
Balcer niepewną ręką wyszukał konto i nic więcej nie mówiąc, rachował, a Skin dorzucił półgębkiem:
— Naprawdę, chyba, że ma słuszność. Cicho, zróbcie rachunek tymczasem. Tutaj nie pora i nie miejsce do gawędy. Fust z nas nie spuszcza oczu.
— Panie Skin! Proszę do mnie! — zabrzmiał w tej chwili głos pryncypała.
Stary ruszył się skwapliwie, a Balcer wyliczył Dyzmie należność: piętnaście rubli i siedmdziesiąt kopiejek.
Srebro padało dźwięcznie na marmurowy brzeg stołu, a Dyzmie się zdało, że bierze zapłatę niesłuszną i smutną.
Zgarnął pieniądze i żałośnie spojrzał na kasjera.
— Dziękuję panu! — wyszeptał i prędko wyszedł.
W kurytarzu spotkał Fusta i Skina, wychodzących razem, i pochylił się do ręki wuja.
— Dziękuję serdecznie za chleb i zapłatę! — wyjąkał. — Przepraszam, żem pana obraził!
Fust nie wydzierał ręki, owszem — po głowie go pogłaskał.
— No, no, niewiele wziąłeś i chleba i grosza, ale każdy śpi, jak sobie pościele! — odparł. — Tylko myślę, że to bardzo nierozsądnie wywozić o tej porze dziecko, ledwie wyleczone. Uchodzisz za głowę rodziny, a postępujesz jak błazen!
To powiedziawszy, poszedł ze Skinem w stronę magazynów i zostawił Dyzmę mocno zdumionego tą niezwykłą troskliwością i uwagą.
W porze obiadowej Skin wstąpił do starego młyna. Zastał warsztat Franka zwinięty, a w całem mieszkaniu jakby początek pakowania. Elżunia bledziutka bawiła się u stołu przebieraniem lalki, a staruszka krzątała się przy kuchni.
— Może to być, że wyjeżdżacie z Holendrów? — zagadnął Skin.
— A tak. Chyba, że na tem się skończy! — odparła ze smutnym uśmiechem.
— Gdybym wiedział, tobym was z taką radością nie wiózł z Warszawy! — potrząsnął głową.
— Pomylił się pan Fust na Dyzmie. Teraz rad go się pozbyć. Ano — ale nasza wina...
— To pan Fust go wydala?
Skinęła głową.
— Chłopak tego nie wyzna i dobrze robi, milcząc. Ale ja mówić mogę i powinnam, teraz szczególnie, gdy go niema. Pan Fust dał mu do wyboru: albo myśleć tylko o swej robocie i niczem przytem się nie zajmować, albo służbę stracić. Chłopak więc musi odejść, chociażbyście go o interes i ambicję posądzać mieli.
— To nie Fust tego żądał, ale dyrektor.
— Oni obaj stanowią tu jedność.
— I ja dotąd tak myślałem! — mruknął do siebie Skin, a głośno spytał: — Gdzież Dyzma?
— Poszedł do Lipowca. Nowy nabywca daje mu posadę.
— Jaką?
— Dozorcy robót i dostaw. Trzysta rubli pensji i wygody.
— Oho, Brück prędko o nim się dowiedział! Ma węch. Tylko czy dostanie tak łatwo, to kwestja. I jakże pani mu pozwala nas odstąpić? Ot, myślałem, że w pani mamy sprzymierzeńca...
— I macie, rzetelnie. Ale zastanów się pan sam nad losem chłopaka! Czy może on zostawać wbrew woli zwierzchników, spotykać co krok ich niechęć? A przytem on sam całe życie będzie za mechanikiem narzędzia nosił, i ani zamarzy o czemś świetniejszem, ani będzie się czuł upośledzonym. Ale Franek drży do nauki, Elżuni powinniśmy wychowanie dać, aby gdy dorośnie, miała kawałek chleba. Dyzma im ojca zastępuje, musi o nich myśleć.
— To prawda! — uznał Skin. — Czemuż tedy odrzuciła pani zapomogę Fusta?
— Bo ją dawał pokątnie i potajemnie, jakby się tego czynu wstydził.
— On jest w fałszywej pozycji. Musi się z wielu względami rachować. Pani to rozumie. Niech pani to Dyzmie wyjaśni! — Bywają różne okoliczności...
— Nie mogę przecie zachwalać Dyzmie tchórzostwa i fałszu, wynajdując inne nazwy, dlatego, że to jego wuj popełnia. On jest samą odwagą i prawdą — mój chłopak.
— Pan Fust zna go i ceni, ale okazać nie może dla dobra samego Dyzmy. Trzeba się z temi warunkami pogodzić. Stary jest zacny człowiek, ale ociężał i rad mieć w domu spokój. Co to dziwnego? Okazał przecie serce, gdy was z Warszawy sprowadził.
— Chłopcy mu też za to wdzięcznie służyli i nie zawinili w niczem. Dyzma się raczej spodziewał śmierci, niż wydalenia.
— To też napróżno biega do Lipowca, nie spytawszy nas pierwej, czy my go uwolnimy.
Obejrzał się ostrożny Skin i dodał ciszej:
— Pan Fust nie chce, żeby Dyzma wyjeżdżał, więc my go nie puścimy, on nasz!
Staruszka uśmiechnęła się.
— Boję się o niego. Zanadto go kochacie. Gdy zjawią się zawiści i intrygi, chłopak gorzko odcierpi.
— A któż poczciwy nie cierpi? Więc zostaniecie?
— Niech Dyzma decyduje!
— Właśnie. Kiedyż on wróci z Lipowca?
— Jutro zapewne.
— Dobrze. I w pani mamy poparcie?
— Wyście nasi dobrodzieje! — szepnęła rozczulona.

A Dyzma wtedy, gdy oni tak rozmawiali, szedł raźno w stronę Lipowca.
Droga przecinała wielkie, stare lasy, a na wstępie do nich stał graniczny kopiec Holendrów. Drogę tę on znał, bo parę razy szedł nią do Chojar, gdzie był kościół.
Dzień był słoneczny, z sosen osypywał się śnieg, szeleszcząc; zresztą ciszę puszczy przerywały tylko dzięcioły, kując zawzięcie. Dyzmie wesoło było na duchu, szedł raźno, to gwiżdżąc, to śpiewając.
Za lasem rozciągała się wielka, urodzajna równina, przerżnięta zmarzłą taflą rzeki, której brzegiem szlak biegł, aż się ocierał o sztachety parku lipowieckiego. Jednakże słońce zimowe nisko się schyliło, nim Dyzma w bramę zawrócił i rozejrzał się, rozmyślając, kędy ma się udać.
Dziedziniec otaczało kilka murowanych obszernych budowli, wśród których czoło zajmował pałac piętrowy, z wieżycą i herbami na fasadzie, ze wspaniałym podjazdem i kolumnadą.
Ludzi dużo snuło się po dziedzińcu, rzemieślników, Żydów, służby.
Dyzma zaczepił pierwszego, który mu się nawinął.
— Pan Brück w domu?
— Niema młodego. Wczoraj stary przyjechał.
— Jest tutaj? — wskazał pałac.
— Nie. W tamtej oficynie mieszka.
Dyzma poszedł we wskazanym kierunku i z ganku otworzył pierwsze drzwi na prawo. Znalazł się w pokoju świeżo wybielonym i dość nagim; wypadł na niego z okropnym hałasem dog ulmski, wzrostu sporego źrebaka. Wypadł, ale o krok od niego stanął, obejrzał, obwąckał i legł na podłodze.
— Tyras, kto tam? ozwał się z dalszych pokojów głos kobiecy.
Tyras w odpowiedzi uderzył parę razy o podłogę swym potężnym ogonem.
Kobieta ukazała się w progu.
Była to piętnastoletnia dziewczyna, wątła i szczupła, z bardzo ładną i łagodną twarzyczką. Spojrzała pytająco na chłopaka.
— Mam interes do pana Brücka — rzekł, kłaniając się.
— Ojciec śpi w tej chwili. Proszę zaczekać! — odparła, wskazując mu u okna krzesło.
Bozmawiali po niemiecku. Język ten Dyzma nieźle posiadał z powodu kilkoletniej służby u pana Schulza. Ojciec go uczył początkowo, teraz chłopak z wdzięcznością go wspomniał, myśląc, jak mu to będzie niezbędnem w nowej służbie.
— To szczęście, że pana mój Tyras nie obalił! — rzekła dziewczynka, odwołując psa.
— Mnie żaden pies nie zaczepi! — uśmiechnął się.
— Dlaczego?
— Bo się ich nie boję, a bardzo lubię!
— O! Tyrasa by pan nie pogłaskał bezkarnie!
Chłopak pochylił się i rękę przesunął po łbie doga. Ten spojrzał zdziwiony, potem łaskawy i poruszył ogonem.
— Osobliwość! To mu się zdarza pierwszy raz. Odurzony jest jeszcze podróżą i nie czuje się u siebie. Inaczej ugryzłby pana. Naprawdę, on zna tylko ojca i mnie. A pan ma psa wdasnego?
— Nie. Miałem, ale został w Warszawie.
— O, jabym Tyrasa nigdy nie zostawiła! On ze mną, wszędzie jeździ. Teraz z Florencji jedziemy. A duży był pana pies?
— Mały. Znalazłem go w rynsztoku i wyhodowałem. Nie mogłem zabrać go z sobą, bom niebogaty, więc darowałem przyjacielowi.
Rozmawiając jak dwoje dzieci, przypatrywali się sobie ciekawie. Jemu żal się zrobiło dziewczątka, że takie drobne i wątłe, jak nikły wiosenny kwiateczek; jej — jakby dobrze znajome wydały się ciemno-modre oczy chłopaka i jego uśmiech serdeczny.
— Hertha! — rozległ się zdała gruby głos.
— Ojciec się obudził, zaraz przyjdzie! — rzekła, niknąc we drzwiach.
Dyzmie trochę serce biło ze strachu i dreszcz nim wstrząsnął. Wydobył z portmonetki owe pieniądze Glejbersona i miął je w ręku.
Na dworze szarzało, więc lokaj wniósł lampę i zawiesił nad biurem, rzucając badawcze spojrzenie na interesanta.
Chłopakowi minuty zdawały się wiecznością. Nareszcie ciężki chód rozległ się za drzwiami i Brück wszedł.
Był to mężczyzna pięćdziesięcioletni, atletycznego wzrostu, głowa pięknego, germańskiego typu, z długą, rudawą brodą i szerokiom, rozumnem czołem. Oczy miał stalowej barwy, nadzwyczaj bystre i przejmujące w spojrzeniu. Podobał się bardzo Dyzmie.
— Nun? — zagadnął, zasiadając u biura.
— Przysłał mnie do pana Żyd Glejberson z Holendrów. Nazywam się Kryszpin.
— Aha! — z porozumieniem mruknął Niemiec, przerzucając swój notatnik.
Zatrzymał się na jednej stronicy i półgłosem czytał: „Glejberson — Kryszpin — kontroler — żąda 300 rubli. Można zaufać.“
Notatnik odłożył, lampę rozjaśnił i krytycznie, dość długo patrzał w twarz młodego. Potem mówić począł:
— Ja w zasadzie nie ufam Żydom, więc tembardziej ludziom przez nich protegowanym. W tym kraju jestem obcy i z konieczności Glejbersona używam, póki sam się nie rozejrzę i swoich ludzi nie sprowadzę.
— Ja zaś, proszę pana, odnoszę wręczony mi zadatek i chcę swych obowiązków wysłuchać, aby wiedzieć, czy mogę przyjąć.
— Dobrze powiedziane. Czemże jesteś w Holendrach?
— Fabrykantem, pomocnikiem maszynisty. Obecnie wydalono mnie.
— Dawno służysz? Ile masz lat?
— Ośmnaście. A służę cztery miesiące.
— O, niewiele! Dlaczegóż cię wydalono?
— Nie sprawiałem się wedle woli pana Fusta.
— Uhm... Nie masz na nich skarg żadnych?
— Nie. Byli dla mnie sprawiedliwi i dobrzy. Wydalono mnie z własnej winy.
— Nie masz świadectwa?
— Nie.
— Skądże do głowy ci przyszło szukać miejsca tu, w Lipowcu?
— Jam o tem ani śnił. Chcieliśmy wyjechać do Dygi, gdzie mam znajomego w fabryce machin, ale nie mieliśmy dosyć pieniędzy na drogę, więc sam nie wiedziałem, co robić z sobą i skąd radę dostać. I na to przyszedł Glejberson z propozycją pańską.
— I zażądałeś 300 rubli?
— Nie, on sam cyfrę naznaczył i ten zadatek zostawił.
— Dobrze znasz Glejbersona?
— Tyle, co nic. On w Holendrach oberżę dzierżawił i sklep ma. Zdziwiłem się nawet, że mi sprzyja, bom namówił starszych, żeby oberżę i sklep założyli własny. Ale on mówił, że interes był zły i że on rad go ustępuje i sam do Lipowca się wynosi.
— Nic o tem nie wiem! — mruknął Brück, nie spuszczając oka z twarzy chłopaka.
— Masz rodzinę? — pytał dalej.
— Mam. Dwoje młodszego rodzeństwa i starą babkę.
— Rodzice?
— Nie żyją.
— Ojciec był fabrykantem?
— Nie, doktorem.
— Gdzie i czego się uczyłeś?
— Skończyłem cztery klasy gimnazjalne, a potem pracowałem w fabryce u pana Schulza, aż nas pan Fust sprowadził do Holendrów. Od pana Schulza mam świadectwo.
Rozpiął kożuszek i dobył zawinięty aż w trzy papiery arkusz z fabrycznym stemplem i podpisem.
— Starannie przechowujesz świadectwa! — uśmiechnął się Brück.
— Jakże, proszę pana! To mój majątek! — odparł chłopak wesoło.
Brück przeczytał i brwiami ruszył.
— Radbym, aby mój syn miał podobne! Tem mniej teraz rozumiem, dlaczego cię z Holendrów wydalono, i dlaczego cię mam zawdzięczać protekcji Żyda, lichwiarza i oszusta. Jest w tem coś niejasnego.
Jeszcze bystrzej oczy utopił w twarzy Dyzmy, ale nic fałszywego nie dośledził, tylko przyznał w duchu, że chłopak mu bardzo przypada go gustu.
— Musisz być hardy, i tak... trochę czerwony! — rzekł po chwili.
— Czasami trudno mi zmilczeć! — odparł Dyzma, czerwieniejąc. — Raz nawet obraziłem dyrektora.
— Jakże to było?
Chłopak opowiedział szczegóły śmierci Millera, potem zaraz dobroć Rudolfa, gdy mu siostrzyczkę uratował. Łez miał pełne oczy, gdy mówił:
— Ja mu do śmierci nie zapomnę jego dobroci!
Brück słuchał z zajęciem, a w tejże chwili weszła dziewczynka, i stanąwszy za ojcowskim fotelem, słuchała także.
Nowy dziedzic Lipowca zagadnął:
— Więc na czworo rodziny ty jeden zarabiasz? Jakże dajesz rady?
— Pracował i młodszy brat, ale tego muszę na naukę oddać, bo bardzo do mechaniki zdolny. Dlatego też służba u pana będzie mi wielkiem dobrodziejstwem dla nich.
— A tybyś nie chciał wyżej i wyżej iść?
— Mnie już nie czas, proszę pana, i naprawdę nigdym sobie nie roił świetności! — odparł, zawsze ze swym szczerym uśmiechem.
— Jakbyś u mnie został, miałbyś wiele do roboty.
— Jakże! Za tyle pieniędzy trzeba odrobić!
— Umiesz pisać porządnie? Rachunki znasz?
— Umiem.
— Masz tu kawał papieru. Napisz byle co bez namysłu, po niemiecku.
Chłopak wziął pióro i narazie nic sobie nie przypominał.
— Byle co! Prędko! — naglił Brück.
W tedy z chaosu myśli wybiegła piosenka, którą w chórze śpiewali i którą tu idąc nucił sobie, stosując do zerwania z Holendrami. Rzucił więc na papier jej zwrotkę:

„Scheiden und meiden tut Weh...“

Brück przeczytał i zajrzała mu przez ramię dziewczynka.
— Znam to! — zawołała i zcicha nucić poczęła.
— Nie przeszkadzaj, mój skarbie! — rzekł ojciec, raczej z pieszczotą, niż z wymówką.
Objęła mu głowę rękoma, pocałowała i wyfrunęła z pokoju.
Po chwili z dalszych apartamentów rozległa się piosenka przy wtórze fortepianu.
— Dobrze napisane. Podsumuj mi teraz te cyfry — rzekł Brück, podając mu księgę rachunkową. — Możesz usiąść. No, i zdejmże z siebie kożuch!
Dyzma usłuchał i prędko zsumował.
— Pomnóż przez 19S5 i podziel przez 17 i 50.
Kiedy chłopak spełniał polecenie, Brück tymczasem obejrzał jego kurtę, bieliznę, ręce, sposób siedzenia i zdecydował się przyjąć go na służbę.
— Dobrze! — rzekł, obejrzawszy zadanie. — Masz u mnie posadę. Ja tu zabawię dwa tygodnie, i przy mnie roboty się rozpoczną, więc obznajomisz się z obowiązkiem. Potem zostanie mój syn, któremu będziesz codzień składał raport i pytał o rozporządzenia. Nie mogę ci zadania określić. Będziesz wszędzie i będziesz żył cyframi. Płacę akuratnie i dbam o swych podwładnych, ale na twoim urzędzie nie darowuję trzech rzeczy: kłamstwa, nieścisłości i oszustwa. To ci zapowiadam!
— Tylko tyle! To dzięki Bogu! — odparł Dyzma z całą pewnością siebie.
— Zadatek możesz zabrać. Kiedyż staniesz na służbę?
— Pojutrze, jeśli pan pozwoli.
— Dobrze. Napisz tu swoje imię i nazwisko!
Spojrzał na papier.
— Dyzma. Jest takie imię? Nazwisko twoje brzmi z niemiecka. Może pochodzicie z Prus?
— Nie. Chyba przed wiekami.
— To się pokaże po twym charakterze.
— Matka moja była Niemką — rzekł chłopak.
— Taak!... Dlatego tak dobrze mówisz po niemiecku. Więc możeś protestant?
— Nie, Matka przyjęła katolicyzm.
— Aha, a pochodziła sama skąd?
Dyzma zawahał się. Przykro mu było przyznać się do pokrewieństwa z Fustem.
— Nie wiem, skąd była rodzina matki! — odparł wymijająco.
Brück nie nalegał. Zapalił cygaro i rozsiadł się wygodnie w fotelu.
— Mogę się już oddalić? — spytał Dyzma.
— Chcesz wracać do Holendrów na noc? Ileż to mil?
— Dwie.
— Przyszedłeś piechotą.
— Tak.
— Ano, to głodny być musisz. Zaczekaj!
Pocisnął dzwonek i rzekł do wchodzącego lokaja:
— Podawać obiad.
Dyzma był rzetelnie głodny, ale pomyślał, że nie wypada mu nadużywać uprzejmości nowego chlebodawcy, więc jął się tłómaczyć i wymawiać.
— To, mój chłopcze, fałszywe ceregiele! — odparł Brück. — W twoim wieku bywałem głodny jak wilk cztery razy na dobę, potrąciwszy godziny snu. Z twej twarzy tryska zdrowie i wesołość. Tacy dobrze jedzą. Powtóre noc ciemna i mrozu piętnaście stopni, więc zanocujesz tutaj. Wyglądasz zaś tak, że sądzę, iż potrafisz zjeść obiad w porządnem towarzystwie. Opowiesz mi przytem cokolwiek o Holendrach. Mój syn poznał właścicieli, ja, słuchając ciebie, poznam fabrykę, co mnie bardziej zajmuje.
Dyzma skłonił się w milczeniu.
— Siadajże tymczasem, jesteś moim gościem! Może palisz?
— Nie. Dziękuję panu.
— To dobrze. Powiedz mi, ilu też ludzi macie w Holendrach?
— Około tysiąca.
— Dużo Niemców?
— Połowa.
— Jak płatni?
— Rozmaicie. Majstrowie biorą pięćset rubli i wyżej, pospolita rzesza trzydzieści i utrzymanie.
— I ty brałeś tyleż?
— Tak, panie.
— Jakimie cudem mogłeś utrzymać rodzinę?
— Trochę zarabiałem nocami przy remoncie; brat także pracował, ale gdyby nie pan, tobyśmy zostali bez chleba i ratunku.
— Jednakże myślę, że ci bardzo przykra była podrzędna służba i obcowanie z pospolitą rzeszą...
— Nigdy, panie. Prawda, że wedle świata z innej kasty wyszedłem, prawda, że gdym przed czterema laty pewnego ranka zamiast gimnazjalnego munduru włożył siną bluzę roboczą i poszedł do pana Schulza za smarownika, spotkały mnie drwiny i śmiechy fabrykantów, a jam, wróciwszy do domu, gorzko płakał, ale nie płakałem nad swą dolą, anim czuł się pokrzywdzonym i pahańbionym. Płakałem, żeby siłę mieć, być dobrym robotnikiem, i żeby moi koledzy nowi musieli mnie szanować. I siłę taką zdobyłem. Nie drwił nikt ze mnie potem!
— Dlaczegóż przeniosłeś się do Holendrów?
— Myślałem, że moim będzie lepiej! — rzekł Dyzma, spuszczając oczy.
Lokaj oznajmił w tej chwili obiad i Brück poszedł pierwszy, wzywając gościa za sobą. Chłopak trochę zalękły, ruszył za nim, oglądając w przechodzie mieszkanie, świeżo urządzone z wielkim komfortem, ciepłe, wonne, jasno oświetlone.
W jadalni zastali córkę Brücka i drugą kobietę o wiele starszą, którą fabrykant przedstawił jako towarzyszkę córki, miss z bardzo angielskiem nazwiskiem. Panna Hertha układała wedle swego gustu wielki bukiet cieplarnianych roślin i kwiatów, zdobiących stół; na widok wchodzącego Dyzmy powitała go uśmiechem, jak znajomego. Zajęli miejsce obok siebie, i zagaiła wnet rozmowę:
— Pan pewnie śpiewa?
— Nie uczyłem się nigdy, ale mamy w fabryce chór, do którego należę.
— O, to po obiedzie zaśpiewamy ojcu na dwa głosy tę piosenkę, co pan napisał: „Scheiden und meiden tut Weh!...“ Dobrze, ojcze?
— Kiedy ci śpiewać nie wolno, dziecko! — odparł Brück, łagodząc swój gruby głos i raczej prosząc, niż zabraniając.
— Mój drogi ojczulku, tylko tę jedną piosenkę! Ja tak to lubię... nic więcej!
— No, to już dobrze, ale tylko dzisiaj wyjątek.
— Tylko dzisiaj. Jutro będę milczała, jak ryba. A pan lubi śpiewać?
— Bardzo. Zda mi się wtedy, że skrzydła rosną! — uśmiechnął się szczerze.
— Tak i mnie. Ale mi śpiewać doktorowie zabronili. Słabe mam płuca. Więc się wzięłam do rysunku i staram się go polubić.
Westchnęła.
— Maluję, co widzę; śpiewam, co czuję! — szepnęła po chwili do siebie z żalem.
Brück skierował rozmowę na Lipowiec i wtajemniczał nowego urzędnika w jego obowiązki, potem zaczął rozwijać plan spekulacji na majątku, z którego poprzedni właściciele wyszli, jak bankruci.
Plan był ścisły i logiczny. Dyzma go w lot pojął i słuchał z upodobaniem, myśląc, ilu to biedaków przygarnie i utrzyma Lipowiec, jakim dobrodziejem będzie nowy jego chlebodawca.
Gdy podano deser, panie wyszły z jadalni, i po chwili z salonu rozległy się dźwięki fortepianu, Brück zapalił cygaro i dalej mówił cyframi, Dyzma słuchał.
Słuchał, ale mimowoli nie mógł poświęcać już całej uwagi sprawie finansowej. Zachwyt jego dla rozumu Briücka poczynał się dziwnie plątać z marzeniem nieuchwytnem, nieziemskiem, do którego ciągnęły jego duszę tłumione dźwięki w salonie. I poczuł w sobie wyraźnie dwie dusze i natury, dwa wpływy ras rodzicielskich i sprzeczne ich siły i popędy. Niewiadomo skąd, raz pierwszy zdał sobie w tej chwili sprawę jasną z tego i zapytał sam siebie: „Czym ja Niemiec, czy Polak?“
Przeraził się prawie tego odkrycia, przeraził się nawału myśli, które po tem jednem pytaniu wtargnęły mu do mózgu. Potarł czoło i siłą woli zwrócił uwagę na rozmowę bieżącą, ale kwestja raz poruszona, powracała co chwila do myśli i obserwacji.
Coraz bardziej czuł się roztargnionym, coraz mniej bawiły go świetne plany Brücka. Nareszcie Niemiec się spostrzegł.
— Co? Zmęczyły cię cyfry? Prawda, jeszcześ dziecko. No, no, potem się wprawisz. No, możemy przejść do salonu. Widzę, że mi przyniesiono pocztę.
Zaraz też zasiadł do gazet, nie troszcząc się dalej o Dyzmę.
Różowa lampa słabo oświetlała twarz grającej dziewczyny. Chłopak zapatrzył się na nią i jak pod czarem, zbliżył się do fortepianu. Pochyliła głowę chwilę szukała w pamięci i zaczęła znajomą piosenkę. Gdy dwa głosy objęły salon, Brück podniósł głowę i słuchał z przyjemnością, potem zatopił się znowu w gazetach. Miss wcale nie przerwała rozcinania kartek książki.
Przy fortepianie młodzi rozmawiali przy wtórze dźwięków, które snuły się z pod rąk dziewczyny, a rozmawiali z takiem zajęciem, że niepostrzeżenie upłynęła godzina, może dwie, a oni wcale czasu nie czuli. Musiała to być rozmowa bardzo poważna, bo w oczach dziewczyny znać było zdumienie i ciekawość, a Dyzma z każdą chwilą stawał się smutniejszy.
Nagle zegar wybił godzinę, Brück odłożył gazetę, Angielka zerwała się przerażona.
— Patrzcie, dziesiąta! — zauważył gospodarz. — Pora spać, kto rano wstaje!
Pocałował córkę w czoło, Dyzma się skłonił paniom i wyszli.
— Pozwoli pan, że go dzisiaj pożegnam! — rzekł chłopak, gdy się znaleźli w pierwszym pokoju. — Rano ruszę do domu, aby pojutrze móc stanąć już tutaj na służbie.
— Dobrze! Im prędzej, tem lepiej. Liczę no ciebie.
Podał mu rękę i pożegnał życzliwym uśmiechem.
Lokaj przeprowadził Dyzmę przez kurytarz do gościnnego pokoju i tam go zostawił.
Chłopak usiadł na krześle i zamyślił się. Przeżył kilka godzin, jak w baśni. W jego życiu pospolitem i ubogiem nie było ani takich obrazów, ani wrażeń, ani myśli. Myślał, że prześnił to poobiedzie. Upojony był i odurzony. Raz pierwszy dotknął i zrozumiał, co jest bogactwo, zbytek, świetność i piękność, połączona z estetyką, raz pierwszy przemówiły w nim zmysły, rozigrała się fantazja.
Więc to był świat, którego on, nie znając, odrzekał się! To był szczyt, do którego wiodły pieniądze i karjera, której on nie chciał! Jakże naiwnym był i nieświadomym! Długo rozmyślał, porządkował swe myśli, ale tylko czuł coraz większy chaos, coraz więcej zagadnień i wątpliwości.
Wreszcie wstał i wytężając gorejące oczy w stronę okna, szepnął żałośnie, z rozpaczą prawie:
— Babuniu! Gdybyś tu była!...
I nagle porwała go chęć ucieczki, tęsknota do tej swojej mistrzyni.
Chwilę się wahał, walczył, wreszcie z gorączkowym pośpiechem naciągnął kożuszek, włożył czapkę, zgasił światło, wyśliznął się na kurytarz, stamtąd na dziedziniec, drzwi zamknął i jak ptak umknął z tej złotej klatki.
Noc była jak dzień jasna, iskrząca mrozem. Chłopak biegł prawie, za każdym krokiem odzyskując względny spokój. Mróz go orzeźwił, prędki chód dodawał raźnej otuchy. Gdy był w lesie, zaczął już śpiewać. Za lasem Holendry już się ukazały, wznosząc ku niebu las czarnych kominów, mrugając mnóstwem świateł.
— To także świat! — szepnął Dyzma. — Któryż mój? Ten, czy tamten?...
— Tamten, tamten! — poczęło w nim wołać to wszystko, co w nim ostatni wieczór zbudził.
— Nieprawda! — odpowiadały dawne marzenia. — Stamtąd uciekłeś, do tego wracasz. To będzie twoje!
— Nie chcę! — zawołał głośno, aż się własnego głosu przeraził, tak był nienaturalny.
A przecie szedł i szedł ku Holendrom. Droga skręcała między mury czarne i ponure. Świeżość pól zastąpił zaduch sadzy i chemikaljów, ciszę — gwar ludzkiego mrowia po uliczkach osady. Stróż go spotkał i powitał.
— Skądże tak późno?
— Z Lipowca. A któraż godzina?
— O, będzie już sporo po północy.
— A ludzie jeszcze nie śpią?
— A cóż? Naprzeciw niedzieli zawsze tak. Dwa wesela mamy, to i szumią! A wiecie? Do was gość przed wieczorem przyjechał. Zaprowadziłem go do młyna.
— Gość? Do nas? Osobliwość!
— Jakiś młody, pocztą przyjechał.
— Olekszyc! — pomyślał Dyzma, przyśpieszając kroku.
Drzwi ich mieszkania nie bywały nigdy zasuwane na rygle, wszedł więc bez stukania. W kuchni panowała ciemność, ale u babki jeszcze świeciło przez szparę. Tłumiąc kroki, wszedł tam. Staruszka siedziała u komina, obejrzała się na niego i szepnęła:
— Cicho, na twem posłaniu śpi Olekszyc.
— A on skąd się tu wziął? — odparł z zajęciem, osuwając się do jej kolan.
— Nagle się zjawił wieczorem. Fabryka go tu przysłała do Lipowca. Wstąpił po drodze i zanocował, czekając na ciebie. Będzie prowadził roboty techniczne w Lipowcu. W jego fabryce bierze pan Brück machiny. Teraz zabawi tylko parę dni i wraca. Zabierze z sobą Franka.
Zdziwiła się, że chłopak wbrew swej naturze nie ucieszył się gorąco z tej dobrej wieści. Słuchał zapatrzony w ziemię, i bąknął tylko:
— Ano... to się składa.
— Jeszcze mam jedną wielką nowinę! — rzekła, sięgając do kieszeni. — Otrzymałam list od mojej ciotecznej siostry z Krakowa.
— Od tej zakonnicy?
— Tak. Pisze mi, że przyjmie Elżunię do pensjonatu bezpłatnie.
— Elżunię! Nie będziemy mieli dzieciaka! — zawołał.
— Jak zechcesz — odparła poważnie, podając mu list.
Przeczytał go przy lampce i długo patrzał na litery, jakby ich się uczył na pamięć. Wreszcie westchnął głęboko, list złożył.
— Musimy się rozstać! — rzekł żałośnie.
— To była też moja myśl! — potwierdziła staruszka. — Elżunia nie powinna tu zostać i nie powinna tu wrócić, aż dojrzeje zupełnie.
Ton uroczysty zastanowił Dyzmę.
— Dlaczego?
— Bo nikt z nas nie ma siły nad nią. Zanadto ją kochamy, a ona będzie bardzo piękna i jest nadzwyczaj wrażliwa. To zapamiętaj, i gdybym rychło umarła, ty jej stamtąd nie zabieraj. Świat i ludzie będą jej zgubą.
Umilkła chwilę i znowu zaczęła:
— W liście były pieniądze dla nas na drogę. W przyszłym tygodniu odwiozę ją do Krakowa.
— Tak prędko! — westchnął, ale nie śmiał protestować.
Osunął się znowu do kolan babki i umilkł. Ona położyła ręce na jego czole.
— Co ci? — spytała. — Głowa ci plonie jak w gorączce, i wróciłeś tak późno.
— Miałem wrócić rano, ale uciekłem, żeby z babunię pomówić. Ilem ja przeżył w tym dniu! Czym ja marzył pierwej, czy marzę teraz? Brück mnie przyjął jak syna, rozmawiał jak z równym, ugościł przy swym stole. Jeszczem ja takiego świata nigdy nie znał... Wyszedłem z niego...
Umilkł, zawahał się i dodał:
— Ale ten świat może moim zostać napowrót. Dziwnie mi tam było swojsko.
— Jaki świat, dziecko?
— Ten wielki, potężny, piękny!
— Skądże wiesz, jaki on? Widziałeś go tylko, a nie poznałeś. Każdy świat jest piękny lub nędzny, to zależy od ludzi.
— Ale na szczycie będąc, dalej się widzi, więcej zdziałać można. Na szczyt się idzie odwagą i zdolnością, czynem dobrym i zasługą.
— Najwyższy szczyt jest ten, na który się — wznosi, depcąc samego siebie.
— Babuniu, czyż jedno nie może być z drugiem?
— Może, ale nie dla ciebie.
— Dlaczego?
— Dlatego, żeś postawiony na innej drodze. Co ci się roi?... Powiedz!
— Mnie się nic nie roi, ale widzę przed sobą drogę, karjerę, przyszłość.
— Mówże wyraźniej! Słucham cię i nie rozumiem.
— Brück daje mi świetną posadę.
— Posada to nie droga.
— Będę u niego miał łaskę i uznanie.
— Łaska to nie karjera.
— Dosłużę się stanowiska i pozycji.
— Stanowisko i pozycja to nie przyszłość, to tylko doczesność.
Dyzma zerwał się i przeszedł się parę razy po pokoju.
— Babunia mnie nie rozumie — szepnął.
— Ale ty mnie rozumiesz.
Zapanowało milczenie. Nagle chłopak stanął.
— A ja kto jestem? Brück mnie pytał, czym Niemiec. Zaprzeczyłem, a teraz sam pytam: kto ja?
— Bądź takim, aby cię każdy szczep pragnął mieć swoim. Skąd ci te myśli? Tyś jakby upojony!
Przetarł ręką czoło gorejące, a ona się zamyśliła. Zrozumiała, że był to dzień przełomu. To dziecko stało się przez jedną dobę mężczyzną. Od tej nocy zależy całe jego życie i przyszłość. On jeszcze jasno nie zdawał sobie sprawy z tego, co w nim wrzało, gdy ona, jakby jasnowidzeniem tknięta, przeczuła.
— Więc Brück cię przyjął jak syna, powiadasz. Jakże to było?
— Pytał mnie o przeszłość, o rodzinę, o służbę. Odpowiadałem szczerze. Potem egzaminował z rachunku i kazał byle co napisać po niemiecku. Takem się zaląkł, żem nic nie pamiętał, tylko piosenkę. Po tem po obiedzie śpiewaliśmy ją z panną Brück. To ta: „Scheiden und meiden tut Weh...“
Jasne oczy staruszki nie schodziły z jego twarzy, na którą raz wraz żary biły. Umiała ona czytać w tych licach.
— A panna Brück piękna?
— Czy piękna? — pomyślał chwilę, potem nagle rękę wsunął w zanadrze i pobladł.
Babka nie powtórzyła pytania, tylko zaczęła spokojnym głosem:
— Zaraz po twojem odejściu był u mnie Skin. Zapowiedział mi stanowczo, że fabryka cię bodaj przemocą zatrzyma. Rozpocząłeś tu tyle prac, rzuciłeś tyle myśli, jesteś zobowiązany.
Żachnął się.
— Cóż oni myślą? Mam zostać wbrew woli pana Fusta? Za nic! Dałem słowo panu Brückowi.
— Pan Fust także chce cię zatrzymać, a raczej odprawa twoja przejdzie jakby nie była.
— I ja mam na to przystać? Żeby pan Fust myślał, żem mu darował obelgi, fabryka żeby myślała, iżem do niczego niezdatny gdzieindziej, a dyrektor żeby mną dalej zatykał wszelkie braki w smarownikach? Nie chcę!
— Dyzma, o Dyzma! Dziecko moje najdroższe! Niedawno przysiągłeś, że będziesz chrześcijaninem. O Dyzma, tyś nasza głowa, tyś najstarszy, tyś ojciec tych dwojga i tyś taki mocny! Dyzma! Chodź do kolan moich i wypłacz swą gorycz! Ale zostać tu musisz, dziecko moje ukochane. Wziąłeś tu w Holendrach ojcowskie dziedzictwo... A teraz płacz, teraz możesz. Jutro już nie twoje.
Chłopak usłuchał, słowa nie mówiąc. Przytulił się do kolan staruszki i cieżkie łkanie wstrząsało nim. Babka ręce położyła mu na głowie i pieszcząc, mówiła zcicha:
— Zostaniesz tutaj na najpodrzędniejszem stanowisku, będziesz, jak byłeś, rzetelnym pracownikiem, uległym sługą, wiernym kolegą. Zniesiesz podejrzenia i niechęci, i zawiści, i niesłuszne zarzuty. I będziesz całe życie bez nazwy dla świata, bez karjery, bez sławy, bez odznaczenia. Ale nie będziesz nigdy nieszczęśliwy, ani wykolejony, ani kłamca, ani samolub. I będziesz miał w sobie ciszę, a przed sobą prawdziwe panowanie, i mocarzem będziesz nad samym sobą...
Mówiła tak długo, długo. Potem, widząc, że się uspokaja, jęła odmawiać wieczorne pacierze półgłosem, jakby dla siebie.
Świt blady zaglądał w okienko, lampka przed obrazem dogasała, gdy Dyzma wstał spokojny, skupiony.
Babka odłożyła różaniec, który przesuwała w palcach, i rzekła zwykłym tonem:
— Idź do Skowrońskich i zaśnij godzinę! Olekszyc zmęczony, nieprędko się zbudzi, a dzisiaj niedziela. Nagadacie się jeszcze dowoli!
Chłopak wysunął się do kuchenki, ale skrzyp drzwi zbudził Olekszyca.
— A, Dyzma! Witaj! — zawołał, zrywając się.
Śpiesznie się odział i przywitali się uściskiem braterskim.
Olekszyc był o lat dziesięć starszy, średniego wzrostu, trochę łysy, brunet, w okularach. Blada jego twarz, okolona zarostem, miała wyraz szyderstwa i chłodu, przytem pewny przykry rys przeżycia i cynizmu.
— Oho, wyrosłeś! Już nie dzieciuch! Cóż, nie dziwisz się mej wizycie?
— Nie, bo mi babka już opowiedziała. Serdecznie ci dziękuję za Franka!
— Bagatela! Stanąłem już solidnie. To już nie Warszawa i Schulz. A ty podobno byłeś wczoraj w Lipowcu? Cóż tam — jest karjera?
— Ogromne projektują zakłady.
— Ciekawym, kto kogo połknie! Bo albo Holendry, albo tamto musi klapnąć!
— Dlaczego? Jeszcześ ani tu, ani tam się nie rozejrzał.
— Co to znaczy! Jeśli się nie połączą, to konkurencji nie wytrzymają. Zobaczysz. Dla mnie zresztą, to nawet przyjemnie. A dla ciebie to i owszem. Fabrykanci będą w zwyżce.
Zaśmiał się, przecierając swoje szkła.
— U was tutaj cicho? — spytał.
— Zupełnie. Wszyscy zadowoleni.
— Poczekaj, niech-no odkryje się zarobek o miedzę, będzie inaczej. Ty pierwszy tam przechodzisz. Masz węch — ręczę ci.
— Jeszcze nie wiem, co ze mną będzie.
— Ale Brücka poznałeś? Zacny nosorożec! Syn jego sporo przewietrza pieniędzy. Widziałem ich w Rydze. Znają ich tam. Solidna firma. Jest i panna suchotnica. Jadę tam dzisiaj, aby teren zbadać i przedstawić plany. Z wiosną roboty się zaczną, będziemy się wtedy często widywali. Ależ piękny chłop się z ciebie wyrabia! Prorokuję ci wielkie powodzenie, jeśli jeszcze nie masz go dotychczas. Co?...
Pokręcił go za ucho i protekcjonalnie po ramieniu poklepał.
Dyzma nie znalazł odpowiedzi, i zgoła nie poznawał dawnego kolegi. Przed półrokiem jeszcze był podobnym do niego, podrzędnym pracownikiem. Skąd mu się wziął taki rezon?
— Ale tyś inny! — rzekł wreszcie szczerze.
— A widzisz. Znałeś mnie głodnym, teraz widzisz sytym. Złapałem przecie szczęście za rogi — i teraz niem kieruję. Tobie, widzę, ciężej idzie! No, aleś samouk. Takim trudno się czegoś dobić. Ale, ale, cóż porabiają twe skrupuły i dewocja? Wyrosłeś już z nieb?
— Słuchaj, Stachu, od tego wara! — rzekł chłopak, prostując się i brwi marszcząc.
Olekszyc roześmiał się drwiąco.
— Winszuję! — rzekł, ruszając ramionami.
Rozmawiali głosem przyciszonym.
— Możebyśmy przeszli się nieco? — zaproponował Dyzma.
— I owszem. Spojrzę na waszą fabrykę. Wczoraj było już ciemno.
— Dziękuję ci za książki do czytelni! — rzekł Kryszpin, gdy się znaleźli na drodze.
— Widzisz, dogodziłem ci, stosownie do twych zaleceń: nic drastycznego i nic socjalnego.
— Ja prawdopodobnie zostanę dyrektorem w Lipowcu, jeśli to będzie dobry interes — mówił dalej Olekszyc — będziemy się tedy widywali.
— Cóż będzie z Frankiem? — spytał Dyzma.
— Zabiorę go do Rygi i umieszczę w fabryce. Będzie miał kurs teoretyczny i praktyczny.
— Ale to ciebie będzie kosztowało?
— Bagatela! Nie lękam się o żaden koszt dla was. Jak będziesz miał, to zwrócisz.
— A jeśli nie będę miał?
— To jeszcze drożej wezmę. Będziesz mi obowiązany i będę mógł w potrzebie rachować na ciebie.
— Co za potrzebę możesz mieć do mnie? Ja się losu nie spodziewam, ani go pragnę.
— To nic. Lwu czasem i mysz potrzebna.
Uśmiechnął się i rozejrzał po gmachach.
— Stare to, ale solidne. Kto tu rządzi?...
— Pasierb właściciela.
— Twego wujaszka... Cóż on? Łaskaw na cię?
— Nie uważam go za krewnego.
— Hm, ale do spadku masz święte prawo.
— Żadnego, matka się zrzekła.
— Oficjalnie?
— Nie wiem, ale była to jej wola.
— To głupio. Pieniądze i papieżowi potrzebne. Miałbyś siłę, mając środki.
Dyzma obojętnie ramionami ruszył.
— Będzie jeszcze o to sprawa! — mruknął Olekszyc ze złym uśmiechem, jakby wszelki niepokój i wzburzenie mętów ludzkości czyniło mu specjalną przyjemność.
— Macie tu kogo zdolnego i wybitnego w fabryce? — zagadnął.
— O wielu! — pochwycił Dyzma. — Kasjer Balcer, Skin buchalter, Werner tkacz, Turski magazynier, to są ludzie wielkiej zdolności i nieposzlakowanego charakteru.
— Zanotuję to na wypadek, jeśli zostanę w Lipowcu.
— Nie notuj! Ci ludzie nie opuszczą Holendrów.
— Et, co ty rozumiesz! Pewnie cię już korci samemu szczęścia tam spróbować?
Dyzma oblał się rumieńcem.
— Prawda, chciałem — rzekł, podnosząc głowę. — Miałem tam zdobyć to, co ty nazywasz karjerą, alem się opamiętał, że życie zbyt krótkie, aby warto było poświęcać siły dla takiego celu. Tyle zachodu — dla śmierci!
Olekszyc popatrzał na niego i spoważniał.
— Wiesz — odparł — że ty mnie czasem zaciekawiasz, i myślę, czem jesteś: czy kretynem, czy manjakiem, czy filutem, pozującym na ascete? W każdym razie bawią mnie twe dziwolągi. Powiedz mi, czemu nie wstąpisz do seminarjum, jeśli szczerze myślisz to, co mówisz?
— Alboż na świecie nie mogę być chrześcijaninem?
— Jakto? Chrześcijaninem?
— Wyznawcą i wykonawcą zasad wiary.
— Ale i owszem, ale twoje zasady są z czasów pierwszych wieków. Przeflancuj się do historji!
— Zasady moje nie ulegają wiekom. Obowiązują każdego i dzisiaj, równie jak wtedy.
— Mój drogi, to są frazesy w zaginionym języku. Nikt ciebie nie zrozumie i nikt słuchać nie zechce, a ty sam, gdy dojrzejesz, będziesz się z tego śmiał, jak z bajek dziecinnych o strachach. Jeszcześ dziecko. Niech-no cię wezmą w swe obroty trzy siły: szał krwi, krzywda ludzka i walka o byt! Z tych zapasów dopiero wyjdziesz dojrzałym człowiekiem, albo rozbitkiem. Wtedy pogadamy! Teraz recytuj lekcję twej babki!
— Więc ty jużeś poznał te trzy siły?
— Już! — odparł Olekszyc, marszcząc brwi.
— I cóżeś skorzystał?
— Szał dał mi zapomnienie; jest to największe prawo i sprawiedliwość. Krzywda dała mi doświadczenie, czem jest bliźni, i naukę, że nie warto być dobrym. Walka o byt nauczyła mnie, że mały jest do zdeptania, wielki do eksploatacji, a wszyscy razem na korzyść dla zręcznego. To brutalne, co mówię, ale to prawda, tylko że ludzie, to myśląc, nie lubią o tem mówić. Cały świat okłamuje, i doszedł do tej doskonałości w udawaniu, że okłamuje nawet samego siebie. Zresztą, chcesz poznać świat? Weź dobry mikroskop i kawałek zgniłego sera. Zobaczysz miljony istot, które pożerają siebie i mnożą się, mnożą się i pożerają! Nic innego nigdzie na świecie nie zobaczysz.
— Dlaczegóż więc, tak myśląc i mówiąc, byłeś dla nas zawsze gotowym do pomocy, a teraz bierzesz Franka? To ty pozujesz na złego, Stachu!
Olekszyc się oburzył, jakby mu zarzucono podłość.
— Za pozwoleniem! Pomagałem wam w Warszawie, bo rachowałem, że z małych staniecie się wielkimi, gdy Fust umrze. Wtedy dasz mi swoją siostrę za żonę, bardzo dobra partja dla mnie, który wcale ojca sobie nie mogę przypomnieć. Franek zaś ma olbrzymie zdolności; za naukę potem będzie to mój człowiek. Zrozumiałeś?
— Tak, ale nie wierzę.
— Otóż to! Nie wierzysz w złe, więc będziesz wyśmiany, wyszydzony i podeptany. Dlatego to przybyłem i zostanę w Lipowcu, aby ciebie pilnować. Muszę cię zmienić!
— Albo ja ciebie.
Olekszyc roześmiał się pogardliwie.
Mijali właśnie kantor, gdy z za węgła ukazała się szczcgóina para ludzi. Był to Rudolf i Elżunia.
Dziewczynka szła poważnie obok dyrektora, opowiadając mu coś z uśmiechem i podnosząc ku niemu swe prześliczne oczęta, w których znać było uwielbienie bez granic.
Jego surowa maska zmieniona była i łagodna, gdy jej niekiedy rzucał słów parę i spojrzenie, i tak sobie wędrowali, jak dwoje rodzeństwa. Dyzma i Olekszyc zatrzymali się. Rudolf przystanął na ganku kantoru i skinął głową dziewczynce. Zawahała się i weszła. Zabawili parę minut i ukazali się napowrót. On wrócił do pałacu, ona frunęła jak ptaszek, i wpadła na Dyzmę.
— Elżuniu, co ty tu robisz? — zagadnął zdumiony.
— Babunia mi kazała iść do pani Skin i poprosić o szklanki.
— Ależ Skinowie mieszkają w przeciwnej stronie, a ty spacerujesz z dyrektorem!
— Panna Elżbieta miewa schadzki! — dodał Olekszyc, nie spuszczając z niej oczu badawczych.
Dziewczynka wcale się nie zająknęła, przytuliła się do brata i opowiadała:
— Janek Skowroński mnie zobaczył i zawrócił. Bo to ja dzisiaj pierwszy raz wyszłam, wiesz! Otóż pokazał mi karuzel na lodzie i trochę mnie powoził na saneczkach. Właśnie na to z pałacu wyszedł pan Rudolf i kazał Jankowi przestać. Ja sobie do niego podeszłam i podziękowałam, że mnie ratował, kiedy to mnie dusiło — i tak...
— Jak to i tak? — roześmiał się Dyzma. — Przecie chodziłaś z nim do kantoru!
— A chodziłam. Bo tam nigdy nie byłam od przyjazdu, więc chciałam zobaczyć, czy tam ładnie. Poprosiłam, żeby mi pokazał, więc mi pozwolił wejść za sobą. Nikogo tam nie było.
— Bo, i cóżeście tam robili?
— On mnie spytał, czy rana już zagojona, więc mu pokazałam ranę z pod chustki, kazał mi otulać się i nie bawić się na lodzie. Potem wziął jakieś papiery i wyszliśmy.
Całej tej opowieści Dyzma słuchał ze śmiechem, Olekszyc bardzo poważnie.
Na zakończenie Elżunia wspięła się na palce i pocałowała brata, a potem pofrunęła dalej w stronę, mieszkania Skinów.
Młodzi ruszyli ku domowi i Olekszyc ozwał się:
— Śliczna będzie twoja siostrzyczka, gdy dorośnie.
— Śliczna! — radośnie uśmiechnął się Dyzma.
— Ale twój dyrektor pierwej to spostrzegł, niż wszyscy. Wcześnie zaczyna konkury.
— Elżunia bez ceremonji twierdzi, że go kocha.
— I ty tego słuchasz? — oburzył się Olekszyc.
— A cóż? Mam karać dziecko za to, że dziecko?
— Nie wierz nigdy w dzieciństwo kobiety!
— Czyś oszalał? To dopiero dziwolągi!
— Wcale nie. Za rok, jeśli tego dziecka stąd nie usuniesz, będziesz miał skandal!
— Jaki? Co ci się roi? Dzieciak myśli o swej gramatyce i historji, w domu opowiadam jej bajki, a Franek struże zabawki. Zresztą u nas nie bywało i nie będzie skandalów.
— Mówię ci wyraźnie: dziecko stąd usuń, jeśli jej i sobie dobrze życzysz. Chcesz — wezmę i ją do Rygi. Mam tam znajomą przełożoną pensji. Proszę cię, oddaj mi Elżunię!
Stanął i oparłszy ręce na ramionach Dyzmy, niecierpliwie czekał odpowiedzi.
— Dziękuję ci, Stachu, ale babka inaczej postanowiła. Lada dzień zabiorą mi Elżunię. Odwiezie ją babka do Krakowa, do krewnej w klasztorze.
Olekszyc odetchnął.
— To dobrze. A gdy dorośnie i wróci, dasz mi ją! Obiecaj!
— Jakże mogę nią rozporządzać? Niech ciebie wybierze, będę bardzo rad, ale niewolić nie będę. Moje to serdeczne kochanie...! Chowałem ją i pieściłem! Nie chcę jeszcze myśleć o tem, że mi ją kto zabierze.
— Dla ciebie też gdzieś się chowa inne kochanie. Żona ci siostrę zastąpi, a Elżunia musi być moją. Pamiętaj!
— Dajże pokój, Stachu! Tyle czasu!
— Ileż? Cztery lata. Będzie miała szesnaście. Wtedy ją wezmę!
Oczy jego dziwnie zapałały.
— Nie jesteś logiczny, Stachu. Żyjesz dla karjery, a chcesz pojąć ubogą dziewczynę.
— Owszem, jestem zawsze logiczny. Piękna żona to właśnie karjera, a siostrzenica Fusta — to druga poważna racja. Czy sądzisz, że twój dyrektor o tem nie myśli, bawiąc się, niby w popularność? On także zna rachunki.
— Ale zna i Fusta.
— To kwestja. Testament otwierają po śmierci. Stary może wszystkich oszukać. Ach, gdybym ja był na twojem, tu, miejscu! Byłoby to wszystko moje. Powiedz szczerze, czy ci nigdy nie przychodziło na myśl, że Holendry twoje i że ci się dzieje krzywda?
— Nie. Ale marzeniem mojem jest, żeby te Holendry były wzorem dla każdogo. Żeby ludzie tutaj byli zadowoleni i szczęśliwi.
— A więc to uczynić może tylko właściciel.
— To uczynić może tylko Bóg, gdy go każdy mieć będzie w sercu.
— Ty zatem chcesz tu być apostołem?
— Chcę każdemu tu służyć, jak mój ojciec czynił.
— A jeśli los cię uczyni tu panem?
Dyzma otrząsnął się ze szczerą niechęcią:
— To się stać nie może pomimo mej woli!
Byli już przy młynie i zatrzymali się, patrząc po gmachach.
W tej chwili drzwi młyna się rozwarły, i staruszka zawołała ich na śniadanie.
Rozmowa przeszła na inne przedmioty.
Około południa zamówiona poczta przyszła po Olekszyca. W chwili, gdy wsiadał w bryczkę, a Dyzma go przeprowadzał, gromadka ludzi zbliżała się do mieszkania Kryszpinów.
Olekszy spojrzał na nich.
— Cóż to za jedni? — spytał zcicha.
— Starszyzna! — odparł Kryszpin lakonicznie.
— Aha, mniemani przyjaciele. Ńo, bywaj zdrów, wstąpię po Franka pojutrze.
Bryczka ruszyła, a Dyzma ją, oczyma przeprowadził, ogarnięty falą zniechęcenia, smutku i goryczy. Potem ze zwieszoną głową wrócił do domu.
Starszyzna już siedziała wkoło stołu w kuchence. Powitał ich bez zwykłej słonecznej wesołości i usiadł na brzegu swego posłania, szukając w głowie, od czego rozmowę zacząć.
Skin wybawił go z kłopotu.
— Cóż, panie Dyzma? Byłeś w Lipowcu?
— Byłem. Zgodziłem się za kontrolera.
— No, a cóż będzie z chórem i kapelą, z czytelnią, a szczególnie z oberżą?
— Wszystko iść będzie swoim trybem. Każdy może mnie zastąpić.
— Tak, ale kto zaczął, kończyć powinien! — dorzucił Balcer.
— No, a my wcale nie chcemy, żebyś się przenosił do Brücka! — zawołał energiczny Miciński.
— Kiedyż mnie pan Fust trzymać nie chce!
— Nieprawda! — wtrącił Balcer. — Pan Fust wcale nie wie, żeś się uwolnił, a ja ci oto przynoszę twoją służbową książkę.
Chłopak popatrzał na czerwoną okładkę.
— Zgodziłem się w Lipowcu — szepnął. — Co sobie pan Brück o mnie pomyśli?
— Co tobie, Dyzma? — rzekł Skin. — A toś od wczoraj do siebie niepodobny! Jakiś obcy i nieprzyjemny...! Sprzykrzyło ci się z nami?
— Uchowaj Boże, ale się tak dziwnie wszystko poplątało! Olekszyc mnie straszył, że wam nie dogodzę, że nie dam rady, że się kiedyś zwrócicie przeciw mnie, że mnie sądzić i podejrzewać będziecie. Lęk mnie opadł...
— Milczałbyś! Nie Olekszyca się radź, ale swej babki, jak dotąd.
— Babka też co postanowi, tak będzie.
Zwrócili się do staruszki, która na uboczu siedząc, oczu z Dyzmy nie spuszczała.
— Prosimy pani o ostatnie słowo! — poczęli wołać.
— Moi drodzy, jeśli on wam użyteczny i miły, niech wam służy! — rzekła z uśmiechem. — Tylko was o jedno poproszę. Nieporozumienia być mogą, kwestje i spory być muszą. Więc przez pamięć tego dnia załatwiajcie je zawsze szczerze. Niech on pierwszy wie, o co go posądzają, co mu zarzucają.
— Na to zgoda! — zawołał Skin.
— Słowem ręczymy! — potwierdzili inni.
— A ja wam natomiast przysięgam, że nigdy nie będę myślał o sobie! — rzekł Dyzma uroczyście.
Powstało zamieszanie, gwar i uściski. Nie pomogły protesty Kryszpinowej, posłano po piwo i zakąski. Wieść o sejmiku gruchnęła po osadzie. Zbierało się coraz więcej gości. W mieszkaniu wrzało, jak ulu.
Pod wieczór zebrała się i młodzież, niewiadomo skąd i kiedy znalazła się kapela, i kiedy w sypialni starsi toczyli obrady nad oberżą, w kuchence zaczęto tańce na wielką uciechę Elżuni i Janka Skowrońskiego.
Przeciągłe sygnały stróżów nocnych oznajmiły dziesiątą godzinę.
— Trzeba się rozchodzić, gasić światła! — zauważył Skin, ale go zakrzyczano.
— Dziś nasze święto. Pozasłaniać okna i niech młodzież hasa! Niech nam żyją Kryszpinowie!
Późno w noc, gdy nareszcie Dyzma został sam, pomimo zmęczenia, nie zabierał się do spoczynku, ale siedział na brzegu posłania zgarbiony, osowiały, wpatrując się bezmyślnie w leżącą przed nim służbową książkę.
Czuł, że coś się w nim zwichnęło, czy połamało, że nie mógł czuć pełnej radości ze zwycięstwa, odniesionego zeszłej nocy, ani pełnego zajęcia obowiązkiem, który brał na siebie, ani pełnej swobody względem babki.
Męczyło go to nieznośnie, a nie miał narazie dość woli, aby otrząsnąć się z pewnej apatji i zmęczenia, które go opanowało.
Wreszcie fizyczny wysiłek go zmógł, zasnął. Nazajutrz zobaczyła go babka zaledwie wieczorem.
— Gdzieżeś był?
— W Lipowcu, odniosłem zadatek.
— Pan Brück się gniewał?
— Snadź go Olekszyc uprzedził, bo się nie zdziwił. Powiedział tylko, że z tego wnosi, iż nie jestem Niemcem.
Staruszka przerwała prasowanie ubogiej wyprawki Elżuni i spojrzała na niego.
— Ubodło cię to?
— Nie.
— Więc wiesz już teraz kim jesteś?
Ucałował jej ręce i zajrzał do garnków.
— Jeść mi się chce. Cztery mile uszedłem, a tam już mi nie dali obiadu.
— Swój obiad znajdziesz w piecyku. Ja myślę pojutrze wyjechać, korzystając z opieki Olekszyca i łagodnego powietrza. Zabawię dni dziesięć. Ty jutro już pójdziesz do fabryki?
— Pójdę. Dosyć mitręgi!
Wyglądał rzeźwiejszy i spokojny.
— Dzisiaj zrób jaki porządek z książkami! Cały dzień dopominali się o nie ludzie.
— Zaraz ich uspokoję. Franku, chodź-no do pomocy! Potem rozniesiemy pakiety.
Zabrali się żwawo do dzieła i po godzinie wybrnęli z zaległości. Potem obaj wyszli, i już staruszka nie słyszała, kiedy wrócili.
Dzwonek o szarym świcie zastał Dyzmę na nogach, w bluzie roboczej, na ścieżce fabrycznej.
Mgła była gęsta i przejmująco chłodna.
W przedsionku Dyzma zatrzymał się chwilę, czekając na Micińskiego. Chmary dziewcząt i kobiet mijały go, idąc do przędzalni i warsztatów, gwarem napełniając pustą jeszcze fabrykę.
Pierwszy raz w życiu chłopak popatrzał na nie uważnie; spostrzegł, że były różne: ładne lub nie, stare łub młode. Pierwszy raz poczuł dla nich zajęcie i ciekawość i poczuł też, że one, mijając go, zerkały także, oglądały się czasem drugi raz, szeptały coś do siebie, oczyma go wskazując. Zdjął go jakby wstyd i zakłopotanie. Głębiej się wcisnął we framugę i począł dla pozoru narzędzia swe sortować.
Nagle jedna zatrzymała się przy nim.
— O, a ja pana wyglądałam tyle dni! — zabrzmiał śmiejący się, śmiały głos. — Pletli po fabryce, że pan już nie wróci...
Obejrzał się. Dziewczyna była bardzo piękna, smagława, zgrabna, córka ślusarza. Znał ją tylko z widzenia.
— A na cóżem pannie Teofili potrzebny? — zagadnął.
— O, choćby do popatrzenia, to miło! — odparła, zerkając zalotnie na niego. — A może mi pan narządzi warsztat? Drugi tydzień doprosić się u pana Micińskiego nie mogę, żeby go obejrzał. Toć zguba, mnie płacą od sztuki. Za Millera było inaczej. Miciński to ino patrzy warsztatów swoich przyjaciółek. Narządziłby i mnie, gdybym go chciała, ale żem mu na głupstwo, co mi rzekł, nawymyślała, zaklął się, że mnie ukarze.
— Kłamiesz! — rozległ się za nią głos Micińskiego. — Plotki nosisz i uczciwej nitki na nikim nie zostawisz! Tyle było spokoju w warsztatach, ile ciebie nie było.
Rozgniewany był widocznie, że spór wytoczono przed Dyzmą, i niespokojnie śledził wyraz jego twarzy. Dziewczyna, rozdrażniona do żywego, nie ustąpiła, czując się w prawie i prawdzie.
— Ja nie kłamię, a w warsztatach było cicho i zgodnie, póki pan nie został mechanikiem. Miller nie robił różnicy, a pan nałożył na nas niewolę i przymus. Jeśli pan mi warsztatu nie narządzi, pójdę ze skargą do samego dyrektora i powiem, co się tu dzieje.
— Milczeć! — burknął Miciński. — A ja ci zapowiadam, że za takie pogróżki nie dwa tygodnie, ale sześć poczekasz na warsztat.
Tego było za wiele. Z ust dziewczyny popłynął potok szumowin fabrycznych. Po raz pierwszy od przybycia posłyszał Dyzma, co za męty kryły się na dnie tego życia, ile nędzy, upodlenia, wyzysku, rozpusty i krzywdy. Wszystkie tajemnice wyszły na jaw, wszystkie brudy. Aż chłopak za głowę się chwycił i uciekł na schody, do sal, zostawiając w przedsionku gromadkę gapiów, śmiejących się brutalnie, i Micińskiego w bezsilnej złości. Wpadł na salę i pierwszej dziewczyny spytał o warsztat ślusarzówny. Wskazano mu go, tkaczmajster wytłómaczył uszkodzenie, chłopak zajadle wziął się do reperacji. Miciński kędyś przepadł.
Po godzinie ukazał się na sali dyrektor i zapalczywa Teofila, perorująca płaczliwym tonem:
— Jedna śrubka, proszę pana, i każą mi dwa tygodnie czekać!
Pan Rudolf warsztat obejrzał i zawołał majstra. Dyzma robotę był skończył i chyłkiem się wyniósł.
— Co tu braknie w tym warsztacie? — zagadnął dyrektor tkacza.
— Ano, tylko robotnicy — odparł stary filut Niemiec.
— Ta dziewczyna się skarży, że z powodu zepsucia warsztatu od dwóch tygodni jest bez zajęcia.
— Plecie! Dwa tygodnie po weselach się włóczyła, a teraz wymyśla, żeby się wytłómaczyć.
Teofila teraz dopiero oniemiała, i teraz dopiero jak z pod ziemi wyrósł Miciński z miną obrażonej cnoty.
— Oto, proszę pana, co tu się dzieje! Żeby pan się naocznie nie przekonał, byłbym przepadł. Skaranie Boskie z tą hałastrą!
Dyrektor popatrzał po dziewczętach groźnie.
— Następny fałszywy alarm będzie karany wydaleniem! — zawołał, odchodząc. — Słyszałaś!? — spytał dobitnie ślusarzówny.
Energiczna dziewczyna już zakładała szpulkę w czółenko i cała jej złość zgasła wobec triumfu, że postawiła na swojem. Już się śmiała, błyskając białemi zębami.
— Słyszałam — i cóż? Nie chcę pana teraz, jak przedtem. Narządził mi pan Kryszpin warsztat, narządzi i drugi raz. On jak mnie zechce, to — co innego!
— Tak, obetrzesz mu mleko z pod nosa.
— Mleko mu prędko wąsy pokryją, a piękny będzie, jak malowanie. A na pańską brzydotę to i cud nie pomoże. Idź pan, kup sobie u niego trochę gładkości!
Wołała na cały głos. Dziewczęta zaczęły chichotać. Miciński splunął i poszedł.
Po chwili odnalazł Dyzmę.
— Daj ci Boże zdrowie! — szepnął. — A toś mnie z setnej biedy wyratował. Ot, jędza baba!
Kryszpin milczał chwilę.
— A przecie ona miała słuszność! — odparł wreszcie.
— Jaką? Cóż to? A nacóż u licha są dziewczęta, jeśli z niemi pobawić się nie można? Ot, wielka mi fanaberja. Każda sama zaczepia. Świat na tem stoi! Wszyscy tak robią.
— Ale dziewczęta wyzyskiwać i krzywdzić ciężki to grzech i wstyd. Gdybyście je szanowali, szanowałyby same siebie.
— Co mi za korzyść z szacunku! — roześmiał się Miciński cynicznie. — Cobym ja za kawaler był, gdybym się zamłodu nie bałamucił! Niech-no ci ochota przyjdzie, powiesz tak samo.
— A nigdy! — zaprzeczył stanowczo Dyzma. Swawola taka to pastwienie się nad słabszym. Hańba większa mnie, niż kobiecie. Na to sobie nigdy nie pozwolę!
— A Teofila na ciebie już zęby ostrzy, tylko wąsów czeka. Jędza to, jędza, ale dziewczyna ponętna.
Tkaczmajster zbliżył się do nich i przerwał rozmowę, robota też napędzała do pośpiechu.
Po wieczornym dzwonku Dyzma znowu zauważył wiele szczegółów, które dotąd uchodziły jego oczu.
Zobaczył wiele zaczepek w tłoku, wiele szeptów i okropnych dowcipów, a gdy schodził do sieni, widział innych opóźniających się z wyjściem, wyczekujących na siebie.
Potem pojedyncze pary ociągały się na drodze, zostawały w oddali, rozpełzały się, wcale nie kwapiąc, i nie w stronę mieszkań.
Wychodził ostatni z głową pełną oburzenia, zgrozy i bujnych, młodzieńczych rojeń o gruntownej reformie moralności Holendrów. Był w wieku, w którym wszystko wydaje się możliwem i dostępnem.
Tak zamyślony, mijał gmach fabryczny, gdy z za węgła wysunęła się postać kobieca, otulona wielką chustką.
Machinalnie ustąpił jej miejsca, ale ona zamiast go minąć, poczęła iść obok i zagaiła rozmowę.
— Dziękuję panu za reperację warsztatu.
— Niema za co! — odparł lakonicznie.
— Pan jakoś to mówi niemiło. Czy pan się gniewa na mnie? — rzekła pokornie.
— Bynajmniej. Panna Teofila słusznie dochodziła swego prawa.
— A prawda! Ale pan przecie nierad! Już ja pana znam. Nieswoją ma pan twarz.
— Bo mi to przykro było. Panna Teofila w gniewie dużo niepotrzebnych słów powiedziała.
— Bo ja milczeć nie mogę i patrzeć na tę swawolę.
— Jeśli to pannę Teofilę oburza, to trzeba być inną, nawet ust nie kalać!
— Oho, toby mnie wydrwili, a tak każdy mnie się boi! Jeszczem nigdy nie skłamała, nie zmilczała, i wstydzić się nie mam czego. A o nich nie dbam. Jestem jedynaczka, ojciec niebiedny. Jeśli pan sądzi, że cnotą jest patrzeć i milczeć, to mogę wcale do fabryki nie chodzić.
— Nie to, panno Teofilo; owszem, trzeba chodzić, ale być przykładem, i dobrocią a rozumem się rządzić. Plwociny nikogo nie oczyszczą.
— Pan pięknie mówi. Kiedy pan tam w sieni rano uszy zakrył i uciekł, tom się zawstydziła, nie wiedzieć czego. Pan myśli, że ja ostatnia prostaczka...
— Nie myślałem tego, ale mi bardzo żal było was wszystkich, fabrykantek.
— Dlaczego?
— Bo żyjecie w takich mętach, żeście niewinne swych czynów i mowy, żeście sponiewierane i wyzyskane.
— To prawda. Dlaczego nas każdy śmie zaczepić, a pan jeden nigdy?
— Bo ja każdego szanuję.
— A jeśli łotr, albo rozpustna?
— To żałuję i chciałbym, żeby się zmienili, więc tembardziej nie śmiem przypominać grzechu.
— Pan mówi jak ksiądz. A pan wie, że gdy pan w sali, to dziewczęta bardziej się wystrzegają, niż wobec dyrektora.
— Daj Boże, żeby wystrzegały się zawsze i wszędzie!
— Nam niezamężnym każdy mówi „ty“ — a pan nigdy. Są takie, co temu rade, a inne toby wołały inaczej.
Zaśmiała się urągliwie i mówiła dalej:
— Takie są, które z honorem nie wiedzą, co robić. Teraz warsztaty będą się znowu co chwila psuły, byle pan reparował. Po fabryce pańskie imię chodzi jakby królewicza, a każda ino marzy, aby pan na nią spojrzał.
— To im źle się roi, bo ja żadnej nie ubliżę.
— Ja wiem, panu nie fabrykantki w głowie. Pan nas i nie rozróżnia nawet.
— Otóż panna Teofila znowu mnie źle rozumie, jakby sama też nie wiedziała, co honor. Ja każdą z was poważam i szanuję, jako kobietę, jakem przywykł od dziecka czcić matkę, babkę i siostrzyczkę. Każdej radbym pomóc i wyręczyć, a w napaści obronić. Na robocie zaś każdą uważam za koleżankę i towarzyszkę pracy, równą mi we wszystkiem. A poco mam zaczepiać? Czyż mi się godzi? Żenić się nie będę, a grzeszyć nie chcę.
Dziewczyna słuchała uważnie, z widocznym wysiłkiem myśli, nienawykłej do podobnych rozmów. Westchnęła wreszcie.
— Czy babka pana nie wypędziłaby mnie, gdybym kiedy wstąpiła w niedzielę? — spytała nieśmiało.
— Moja babka każdemu rada. Prosimy panią!
— Pan do nas nigdy nie zachodzi?
— Owszem, byłem parę razy, ale panny Teofili nie zastałem.
— Aha, takie moje szczęście! — zaśmiała się. — Ale skoro mi pan nie broni odwiedzin, to przyjdę sama posłuchać pana. Po takiej mowie człowiek jak po spowiedzi.
Zatrzymała się i niezgrabnie podała mu rękę.
— Do zobaczenia jutro! — rzuciła, otulając się chustą i odchodząc w stronę swego mieszkania.
— Do widzenia! Dobrej nocy! — odparł.
Pamięć tej rozmowy prędko się zatarła.
W domu zastał gorączkowy ruch pakowania do podróży i zamętu, gdyż Olekszyc uprzedził ich przez posłańca, że wstąpi po Franka rano, w przejeździe, i zatrzymywać się nie ma czasu. Więc noc ta zeszła bezsennie, na rozmowach, polecaniach, prośbach i łzawych uściskach. Dyzma ani się spostrzegł, gdy dnieć zaczęło. Tedy zmusił dzieci do snu, a z babką gawędził do dzwonka. Pełni wątpliwości i wahań, oddawali Franka Olekszycowi, pełni bólu rozstawiali się ze szczebiotem Elżuni. Ciężka to była noc, ciężkie ostatnie rozstanie. Gdy dzwonek się rozległ, chłopak głucho stęknął i żałośnie spojrzał na babkę.
— Idź do pracy, a ich uściśnij i Bogu oddaj! — rzekła zcicha. — Ja wrócę za dni dziesięć.
Ucałował tędy Elżunię i długo na śpiącego Franka patrzał, potem czapkę na oczy nacisnął i poszedł do roboty.
Gdy przyszedł na obiad, zastał już gniazdo puste i głuche. Dzieci odleciały w świat szeroki, wyzwoliły się z pod jego opieki i starania. Zrobiło mu się tak smutno w duszy, jakby je pogrzebał i stracił na wieki, jakby przeczuł przyszłość...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.