Na wyżynach/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Na wyżynach
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1921
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T.A.
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Fust jakby zapomniał o dzieciach zmarłej siostry. Nie spytał o nie, ani wspomniał. Zwykłym trybem pracował i rachował, wieczorem czytywał gazety lub gawędził o interesach z Rudolfem. W święta wertował Biblję i wypalał więcej cygar; gdy w bardzo dobrym bywał humorze, swatał Tony lub żenił Rudolfa.
Oni szpiegowali go zrazu, pełni trwogi; wreszcie uspokoili się co do ojczyma, żywiąc tylko względem Kryszpinów niczem niewytłumaczoną antypatję. Najsurowszy wszakże krytyk nie mógłby znaleźć usterków w postępowaniu obu braci.
Podrzędne swe stanowiska znosili w milczeniu, dla starszych byli ulegli, każdemu posłuszni, obowiązkowi na przykład.
Rudolf, który zażarcie szukał okazji do nagany, nie mógł znaleźć racji. Panna Tony, która śledziła ich życie domowe, milczała, bo musiałaby chwalić.
Spotykała ich przecie często, bo Dyzma nie potrafił jej uprzedzić. Codziennie rano mijali się na brukowanej ścieżce, odwracając głowy, żeby na się nie patrzeć, przyczem chlopcy uchylali w milczeniu czapki. Potem wieczorem widywała babkę, która przychodziła do mleczarni z dzbanuszkiem i miedzianą monetą. Targ się załatwiał w milczeniu i staruszka odchodziła, rzucając z łagodnym uśmiechem: „Dziękuję pani!“
Pannę Tony drażniło to wszystko: i śpiewka Dyzmy, i podziękowanie staruszki, i ta moneta, której im nigdy nie brakło.
— Ciekawam, czego oni tacy weseli? — myślała czasem.
Rudolf zaś, codziennie o dziewiątej idąc do farbiarni, spotykał dziewczynkę.
Szła i ona w tęż stronę z miną pełną godności, dźwigając paczkę książek i zeszytów.
Pomimo niechęci, uznać ją musiał za śliczną małą kobietkę, i z biegiem czasu tak nawykł do tej codziennej twarzyczki, że dziwił się, gdy czasem chybiła godziny.
Wchodzili jednocześnie do farbiarni; ona szła dalej do mieszkania Balcerów, on szedł kontrolować czyny Skina junjor.
Spotykając, witała go dygiem, i „dzień dobry“ mówiła srebrnym głosikiem, podnosząc nań oczy ciemnobrunatne, bardzo piękne przy złotych włosach i bladawej cerze.
Oczy te wyrażały ciekawość, prostotę, dziecięcą prawdę i czystość. Raz spojrzał w nie, i zdało mu się, że dziecko mu wskroś duszy patrzy. Odtąd spojrzenia unikał.
Baz przecie przemówili do siebie.
— Dzień dobry! — rzekła jak zwykle, a potem bez żadnego wstępu: — Pan mi może pozwoli tych saneczek, które stoją we młynie. Ja nie połamię.
Zdziwił się i nie zrozumiał narazie.
— Czego chcesz? Jakich saneczek?
Wskazała poza siebie na młyn, i drepcząc obok niego tłómaczyła:
— W tej zamkniętej połowie stoją saneczki. Widziałam przez okno. Babunia mówi, że one pańskie.
— Więc cóż?
— Gdybym miała saneczki, tobym w niedzielę niemi woziła po rzece Marynię państwa Balcerów, a mnieby woził Janek Skowroński.
— Obejdzie się! — mruknął.
Nie zrozumiała, bo spytała:
— Więc można je wziąć?
— Nie — odparł lakonicznie, chociaż mu narazie przykro było odmawiać dziecku, ale przecie nie pójdzie sam dawać tych saneczek, ani polecenia podobnego wydać nie sposób w kantorze.
Elżnnia podniosła nań zdziwione oczy, smutno, milczała chwilę i jakby odczuwała jego przykrość.
— Niech się pan na mnie nie gniewa, przepraszam! — szepnęła.
Nazajutrz spotkali się znowu, ale już nie na ścieżce.
Przechodził rzekę po lodzie, prostując sobie drogę do szklarni, leżącej wśród ogrodów za rzeką. Była to niedziela i lód okryty był dziatwą i młodzieżą na łyżwach.
Wśród tej rzeszy była Elżunia i miała saneczki.
Ciągnął je chłopak siedmnastoletni, ślusarz, Franek Sikorski, a około łyżwował Dyzma ze Skinem, ścigając się i strojąc różne figle wśród śmiechu i żartów.
Przed panem dyrektorem otwarto drogę, i zapanowało chwilowe, posępne milczenie.
Każdy unikał jego wzroku, każdy mu z drogi się usuwał, każdy go się lękał, tylko Elżunia spojrzała na niego jasno i uśmiechnęła się, jak do dobrego znajomego.
Wtedy Rudolf znowu pożałował, że jej nie dał saneczek.
W fabryce pierwsze wrażenie powrotu Kryszpinów ucichło. Zda się zleli z szarą masą roboczą i wsiąkli w nią bez śladu! Cóż zresztą znaczyć mogli na swych niskich posadach?
Pewnego dnia przecie Rudolf się zdziwił, przeglądając listy fabryczne. Znalazł list fabryczny z pięćdziesięciu rublami na imię Stanisława Olekszyca w Warszawie, z nazwiskiem wysyłającego: Dyzma Kryszpin.
Było to tak szczególne, że aż zawołał Skina.
— Co to znaczy? Kryszpin rozporządza tylu pieniędzmi?
— To składka — wyjaśnił Skin. — Namówił nas do założenia wspólnej czytelni.
Rudolf brwi zmarszczył.
— I taki błazen jest na jej czele! Winszuję!
— Ma w Warszawie kolegę, który służy u pana Szulca w fabryce machin. On to załatwi w księgarniach. Ufamy zresztą Kryszpinowi.
— Winszuję! — powtórzył z pogardą Rudolf, rzucając niechętnie list na stos.
Tego samego dnia Dyzma Kryszpin został przemieszczony na posadę pomocnika mechanika, Franek na terminatora ślusarskiego. Zwierzchnikom ich, Niemcom, wydano polecenie, aby chłopcom nie pozwolono próżnować.
Rudolf był pewien, że rozkaz podobny, bezprawny, wywoła protest ze strony Dyzmy, że ujrzy go w kantorze i będzie miał sposobność zbesztać za czytelnię.
Mylił się jednak. Następnego dnia już zastał Dyzmę w sali warsztatów, noszącego za swym Niemcem narzędzia, spełniającego rozkazy, jak uciechę, a Franka ze zwykłą łagodną twarzą przy warsztacie ślusarskim, znoszącego w milczeniu wymysły majstra.
Tiede zaś wskutek straty pomocnika, którego polubił jak syna, klął dyrektora za oczy, a w oczy patrzał nań, jak na wilka.
Przyszły paki książek i rozeszły się po fabryce. Były to książki poważne i specjalne, trochę podróży, swojskich powieści, arcydzieła poetów. Rozeszły się, podobały, i znów Dyzma wysłał pięćdziesiąt rubli na czasopisma.
Fust powiadomiony o tem, pomimo krytyki pasierba, pochwalił:
— Niech czytają i myślą, i owszem. I dla nas przecież książka i gazeta stanowią odpoczynek i zabawę.
— Obchodzili się dotychczas bez tego. Nie brak im pieniędzy widocznie.
— Tem lepiej. Nędza nie doskonali. Obchodzili się, bo im nikt tej myśli nie poddał.
Czasopisma zaczęły przychodzić, roznosić między tę ludność kilkutysięczną, zapleśniałą, zacofaną, nowe odkrycia, nowe wieści, budzić zajęcie, rozszerzać horyzont poza ciasny obrąb Holendrów i maszynowej pracy.
Fust nic więcej o tej sprawie nie niówił, ale pewnego dnia zatrzymał się w foluszu, gdzie mechanik coś narządzał i fukał na Dyzmę, że mu nie dobrze podaje śruby.
Chłopak znosił w milczeniu, wytężając całą swą dobrą wolę i uwagę, aby dogodzić.
Przyglądał mu się wuj uważnie.
Chłopak urósł jeszcze przez te kilka miesięcy i jeszcze bardziej schudł, a przecie jeszcze hartowniej wyglądał i już nic dziecinnego nie miał w swej twarzy. Patrzała mu z oczu powaga i rozum, a zarazem taka pogoda i jasność, że pociągał nieprzepartym urokiem dobrej siły i piękna.
Przytem młode jego usta miały uśmiech szczery, a bujna złotawa czupryna odsłaniała czoło szerokie; cały piękny był, zuchowaty, wyróżniająca się z szarego tłumu na pierwszy rzut oka.
Fustowi patrzanie nań czyniło przyjemność. Dogadzał, sobie, aż chłopak wzrok podniósł i spotkał oczy wuja.
— Zmizerniałeś! — rzekł stary fabrykant obojętnie.
Dyzma poczerwieniał. Pierwszy to raz wuj odzywał się do niego osobiście.
Zawahał się sekundę, potem o krok postąpił, schylił się i pocałował go w rękę.
— Dziękuję za robotę, dobrze mi! — rzekł.
Fust odchrząknął.
— Obdarty jesteś! Możesz wziąć sukna w magazynie — gratyfikacji, za pilną służbę! — dodał.
Zabierał się do wyjścia.
— Zgłoś się do Skowrońskiego. Ja mu powiem! — mruknął w progu.
Dyzma obejrzał się poniewczasie, że mu nie podziękował. Do magazynu jednakże nie poszedł, aż po dziesięciu dniach Skowroński sam przysłał do młvna naznaczoną przez Fusta gratyfikację. Było z tego radości coniemiara dla biedaków. Babka po naradzie ze Skinową sporządziła chłopcom surduty, i jeszcze dla Elżuni na paltocik zostało. Pewnie Fust nigdy tyle wdzięczności nie doznał, co od tych wydziedziczonych siostrzynych dzieci.
Aż się Skinowa oburzyła.
— Dosyć że, dosyć! Za matczyny posag niewiele wam dał, a dosyć na was skorzystał.
— Dobre trzeba pamiętać, a złe zapominać! — odparła staruszka.
— Nie tak bardzo, nie zawsze! — upierała się Skinowa. — — Cóż to! Zły zawsze ma być górą, a dobry w poniewierce? Co wiem, to wiem, żeście skrzywdzeni i basta!
— A ja wiem, że mi dobrze jest! — ozwał się wesoło Dyzma.
— Dobrze i nam z wami, ale gdybyście w pałacu byli, toby i nam lepiej było.
— Nieprawda, bobyśmy o swych pieniądzach i interesach tylko myśleli. Nie byłoby czasu ludzi swych znać. Ot, ja swoich spraw nie mam, to ciągle o cudzych myślę.
— Możeś co nowego wymyślił? — zagadnęła ciekawie.
— A pewnie! — droczył się z nią.
— Powiedz, serdeczny chłopaku, powiedz!
— Nie mogę, bo pani Skinowa przed czasem opowie, a projekt musi być dojrzały, aby go zerwać i spożyć.
Kobiecina tak się zajęła nowym przedmiotem, że przestała wymyślać na Fusta. Pobiegła też zaraz do domu i powiedziała mężowi i synowi:
— Wiecie, nasz Dyzma znowu nad czemś przemyśliwa.
— Doprawdy? — spytał ciekawie Władek. — Pójdę go zapytać.
A stary Skin flegmatycznie rzekł:
— Niech myśli. Mnie pierwszemu powie, a potem ze starymi się naradzi. On od nóg nie zaczyna, ale od głowy.
W tym właśnie czasie do Rudolfa przyszedł Glejberson, propinator, który dzierżawił oberżę fabryczną i miał sklep zarazem. Bogaty to był Żyd, zdawna osiadły i w łaskach u właścicieli.
Przyszedł i po wielu korowodach, rzekł:
— Ja pana dyrektora i dziedzica prosić będę o zmniejszenie raty od Nowego Roku.
— Dlaczegóż to? — spytał zimno Rudolf.
— Dlatego, że ja tu zginę.
— Nie zginąłeś dotychczas przecie, nawet w pierze porosłeś.
— Nu, to było dawniej. Teraz inne czasy: przez ten miesiąc u mnie było tak pusto w traktjerze, jakby w nim, za przeproszeniem, była zaraźliwa słabość. W bilard dawniej grali, teraz nikogo niema. Wódka dawniej dobrze szła, teraz połowa nie idzie. Przy piwie się zabawią, grają w karty, teraz piwo skwaśniało. Jak tak będzie miesiąc drugi i trzeci, to poco mnie samemu w traktjerze siedzieć i rachować, ile dołożę do tego interesu? Tyle mam co z Niemców. Polaków to ja muszę iść zobaczyć do fabryki.
— Musiałeś ich zanadto wyzyskiwać, to się zbuntowali.
— Co to wyzyskiwać! Jak? Dwadzieścia lat żyję z nimi, a oni ze mną, i byli radzi!
— I będą znowu radzi, jak się wyburczą.
— Oni wcale nie burczą, oni pić nie chcą, ani w bilard grać, ani w karty się bawić, oni po domach siedzą, książki czytają, oni po lodzie ślizgają się, oni na fest powarjowali!
Rudolf ramionami wzruszył.
— Warjacja przejdzie, a oberża zostanie.
— Oby Bóg słyszał słowa jasnego pana, bo ja bardzo jestem niespokojny! Teraz to oni śpiewają. Nu, to bardzo dobra zabawa, ale kto śpiewa, temu gardło schnie — więc czemu oni nie śpiewają w traktjerze, gdzie jest piwo, i owocowe kwasy, i lemonjada, i wódka?.
— Kto śpiewa znowu?
— Wszystka młodzież, może trzydziestu. Młody Balcer to jemi dyryguje. Pięknie śpiewają. Niema co powiedzieć — ale nie u mnie. Niech jasny pan o mnie pomyśli!... Ja sługa wierny, ja daję dochód. Ze mną teraz źle się dzieje, bardzo źle!
Biadał długo w ten sposób, dyskretnie lawirując, nie wymieniając nazwisk i wciąż się polecając łaskawej opiece. Rudolf go odprawił, czując, że dochód z oberży stać się może problematycznym.
Zawołał też zaraz dozorcę porządku w fabryce.
— Czy to prawda, że do oberży nikt nie uczęszcza? — spytał go.
— Prawda, panie dyrektorze; od miesiąca nie było tam ani razu burdy nocnej.
— A cóż to za śpiewy urządza młodzież?
— Zebrało się kilkunastu i ułożyli chór. Po dziesiątej rozchodzą się regularnie po domach.
— To dobrze. Możesz odejść.
Tego samego wieczoru Rudolf wyszedł późno z domu. Noc była ciemna, ale cicha. Fabryka już odpoczywała, za to mieszkania iskrzyły się światłem i dochodził stamtąd stłumiony szum ludzkiego mrowiska.
Rudolf wyszedł na róg domu i nasłuchiwał. W ciszy rozlegał się też śpiew niewyraźny; zaledwie pewne akordy dobiegały dobitniej.
Poszedł na dźwięk aż do farbiarni, której jedno skrzydło zajmował Balcer z rodzinę.
Tu już pieśń w pełni słychać było, pieśń chóralną, dobrze wykonaną — była to pieśń niemiecka.
Zdumiał. Okna nie miały firanek, więc zajrzał do wnętrza. Balcer nie lubił Niemców, niechętnie widział ich napływ w ostatnich czasach. Ale śpiewający nie byli to sami Niemcy. Młody Schmidt stał obok Skowrońskiego, Westermann obok Micińskiego, Turski przy Moserze.
Wśród nich Rudolf zauważył przede wszystkiem Kryszpina, rozjaśnionego od wewnętrznej przyjemności. Rudolf zrazu oburzył się.
— Czy ten błazen ich pobrata? — pomyślał z niechęcią plemienną i osobistą.
Ale pieśń powoli ogarniała jego ducha.
Przypomniał sobie studenckie czasy i na chwilę od cyfr się oderwał, odmłodniał, poczuł krew w sercu, gorąco w licach i przez sekundę żal, że tam wstąpić nie może, wśród nich stanąć, razem zaśpiewać.
Pieśń konała, cichła, wreszcie przebrzmiała.
Rudolf dłoń po oczach przesunął, otrzeźwiał i zawrócił do odwrotu.
— Man ist einmal jung und dumm! — zamruczał z pobłażaniem dla tych, którzy śpiewali, i wyznać musiał, że i on wolał w swoim czasie pieśń, niż bilard i piwo.
Po chwili znowu śpiew zabrzmiał. Rudolf stanął i słuchał. Teraz chyba nie śpiewali Niemcy.
Pieśń była zrazu cicha, powolna, nieśmiała, potem uroczystą, głęboką melodją wybuchła z młodych piersi i popłynęła w nocnym spokoju.

My przed wami tu stajem,
Starodawnym zwyczajem...


Nie kolendują przecie jego Niemcy.

Aż się z drogi zawrócił na swe obserwacyjne stanowisko.
Schmidt i Skowroński, Miciński i Westermann, Moser i Turski śpiewali razem, śledząc pilnie młodego Balcera, który zawzięcie batutą wywijał.
Tylko Kryszpin śpiewał zapatrzony przed siebie rozmarzonemi oczyma, z uśmiechem, jakby to, co widział w myśli, nad wyraz było piękne.
Gdy Rudolf do domu powrócił, zamyślony był, i co się rzadko zdarzało, przemówił do siostry:
— Czy wiesz, że fabrykanci złożyli bardzo dobry chór?
— Słyszałam o tem — odparła.
— A ja słyszałem śpiew sam przed chwilą.
— Co? A dobrze im się udaje? — zagadnął Fust.
— Jak na nieuków, bardzo dobrze.
— Ciekawym, kto im tę myśl poddał? — mruknął stary.
Oni wiedzieli, ale żadne się nie odezwało.
— Jeśli będziemy mieli gości na święta, można będzie zaproponować, aby zaśpiewali u nas — rzekła po chwili panna Tony.
— Cóż znowu? Nie zechcą! — rzekł Rudolf.
— Dlaczego? Zapłaci się im.
— Tembardziej...
— Pleciesz bez myśli! — burknął Rudolf.
Panna Tony umilkła, ale zrozumieć nie mogła, dlaczego młódź fabryczna, niezamożna, nie miałaby śpiewać za pieniądze.
Fust ją pocieszył:
— Na noworocznym balu fabrycznym zaśpiewają nam gratis — rzekł, zabierając się do snu.
Bal ten, dawany corocznie przez właściciela dla podwładnych, był jedyną chwilą zbliżenia fabryki z pałacem.
Zbliżał się ten termin. Grudzień dobiegał połowy, świąteczne ożywienie dawało się czuć w kasie, w magazynach, po mieszkaniach fabrycznych. Wszędzie mówiono o dwóch dniach wolnych od zajęć i o wielkiej uciesze noworocznej.
Pewnego dnia do kantoru po obiednim dzwonku przyszło dziesięciu podrzędnych fabrykantów i przywitawszy dyrektora, wypchnęło naprzód mówcę, palacza Jakóba Łysiaka.
Rudolf, który nie lubił zbiorowych petycyj, przeczuwając narzekania i reklamacje, spojrzał na nich niechętnie.
— Czego? Spóźnicie się na robotę.
— My tylko trzy słowa powiemy — rzekł palacz. — Małą prośbę mamy do pana dyrektora.
— No, więc żywo! Idę na obiad.
— Prosimy pokornie, żeby na tegoroczny bal nie brać Żydów muzykantów, ino naszym chłopakom pozwolić grać.
— Cóż to? Macie kapelę?
— A mamy, proszę pana. Chłopaki dotychczas próżnowali wieczorami, albo tracili pieniądze w oberży. Namówił ich pan Kryszpin na muzykę, a pan Balcer wymusztrował. Kapela, proszę pana, że aż duszę rwie! Niechże im pan da na balu popisać się i grosz zarobić, zamiast Żydów!
Schylili się wszyscy przy tych słowach mówcy.
Rudolf sekundę się zawahał, ale Jakób Łysiak, jakby przeczuł, co powie, dodał:
— A żeby pan dyrektor nie myślał, że to fuszery, to, za pańskiem pozwoleniem, oni przyjdą wieczorem w pogodę przed pałac i pokażą, co umieją.
— Któż to gra?
— Ano mój chłopiec, i Abel młody, i Roch Kowalik i Schuster folusznik, i już nie pomnę więcej.
— I mój! — odezwał się z gromadki rudy Niemiec, ślusarz.
— I mój! — wtrącił drugi, tkacz z Wrocławia.
— To dobrze — odparł Rudolf. — Bal wasz, macie prawo grać na nim. Zapłata wiadoma: dwadzieścia pięć rubli.
— Dziękujemy pokornie panu dyrektorowi! — krzyknęli wszyscy razem z wielką uciechą.
— Dobrześ gadał, ale poco było mówić, że chłopców Kryszpin nauczył? To było głupio.
— Dlaczego? Co w tem złego? — zdziwił się dobroduszny palacz.
— Bo dyrektor go nie cierpi i mógł na złość odmówić.
— Doprawdy? O, tegom sobie nie spenetrował! — zamruczał stary i odszedł, rozmyślając, za co właściwie dyrektor mógł mieć złość do ukochanego ich Kryszpina.
Kapela przecie była i uzyskała sankcję władzy, a na drugi dzień po robocie zjawili się przed pałacem, korzystając, że noc była pogodna i niemroźna. Właściciele wieczerzali, gdy naraz rozległy się skrzypce, i basetla, aż panna Tony się uśmiechnęła na raźne dźwięki, a Fust jeść przestał i ręką i nogą takt znaczył.
Rudolf wyszedł na ganek i zawołał ich do sieni. Zapalono lampy i ustawili się zarumienieni od zimna i wzruszenia popisu.
Prym trzymał chłopak Wernera, który dotąd sławny był ze swych swawoli i pijatyk, drugie skrzypce miał Roch Kowalik, który przy żadnem zajęciu utrzymać się nie mógł, przeważnie wałęsał się po fabryce, w pogardzie ogólnej miany. Na klarnecie wygwizdywał Abel, Don-Żuan wśród fabrykantek, a w bęben walił beznogi syn ślusarza, który z powodu kalectwa często zapadał i mało co mógł zarobić.
Wogóle zbierana to była drużyna z różnych fabrycznych urwisów i nieuków, lubiących lekki chleb. Było wśród nich tylko dwóch, których z tą zgrają swawolną i nieporządną zbratała muzyka i może umyślna wola organizatorów, Kryszpina i Balcera.
Był to Paweł Łysiak, syn palacza, który dzięki swym zdolnościom, pracy i statkowi, dobił się posady pomocnika tkaczmajstra i pomimo młodych lat szanowany był ogólnie, i Franek Kryszpin. Paweł grał na kornecie, Kryszpin, kryjąc się za jego plecy, dmuchał we flet, tak zalękniony widokiem dyrektora, że nim dreszcz wstrząsał nerwowy.
Gdy ostatnie takty przebrzmiały, Kudolf zbliżył się do nich.
— Bardzo dobrze. Dziękuję wam. Dajże Werner skrzypce!
Ale Werner skrzypce za siebie schował.
— Dziękujemy państwu, nie weźmiemy zapłaty! — rzekł. — Przyszliśmy w gościnę, zagraliśmy z ochoty. Może państwo życzą sobie jeszcze drugi kawałek?
— Grajcie, grajcie, błazny! — zaśmiał się Fust. — Może przecie i z was urwisów będę miał pociechę i spokojnie dacie stróżom nocować.
— Niema czasu próżnować — odparł, ośmielając się Kowalik. — Co wieczór nas pan Balcer musztruje, a pan Kryszpin chwali. Trzeba zakasować wszystkich muzykantów w powiecie, inaczej wstyd!
Werner smyczkiem dał znak. Poszeptali ze sobą i zaczęli grać walca.
Wtedy Fust zwrócił się do panny Tony.
— Poczęstujże tych urwisów, kiedy zapłaty nie chcą!
Było to coś niesłychanego dotąd. W pałacowej sieni lokaje ustawili stół, panna Tony hojnie dała piwa i zakąsek. Uczta zakończyła popis kapeli, do której zasiadł też Fust, a Rudolf trącił się kuflem z Pawłem Łysiakiem.
Przez okna gapie się temu przyglądali, szepcząc dziwa. Między nich wcisnął się Dyzma z Balcerem, niespokojni trochę, aby ich nowonawróceni pupile nie podrwili głową, upojeni powodzeniem.
Ale oni zachowywali się przystojnie. Niesłychana łaska pańska utrwaliła ich świeżo nabyty honor i dobrą sławę. Poczuli się ludźmi.
A Fust tymczasem rozpytywał Wernera o historję ich związku.
— Włóczyliśmy się słuchać śpiewów, a każdy z nas potrosze rzępolić umiał, ten na skrzypcach, ów na harmonji. Raz, wychodząc od Balcerów, pan Kryszpin na nas się natknął: — „Ot, powiada, zamiast słuchać, moglibyście wy grać. Miałaby fabryka swoją kapelę, a wy ładny grosz“.
Podobało się to nam, poszliśmy do niego na drugi dzień. „Róbmy kapelę!“ — wołamy. — „Dobrze — on mówi — tylko się starszych poradzę!“
Poradził się, pana Balcera namówił i zaraz nas zebrali. Musieliśmy statut — podpisać.
— Oho, to i statut macie?
— A jakże, proszą pana, zaprzysiężony. Odrzekliśmy się pijaństwa i drużyną jesteśmy. Mamy wspólną kasę do równego działu, płacimy rocznie dwa ruble wpisu i musimy słuchać pana Balcera. Łysiak jest naszym kasjerem, a kto statutu nie wypełni, ten na wieki bywa od czci odsądzony. O, u nas rygor srogi!
Mówił to z dumą; ten cały młodzieńczy program był dla niego szanownym sztandarem i wiarą.
— A Kryszpin czemże jest u was? Nie gra widzę.
— Nie, pan Kryszpin brata nam swego dał, bo sam uczyć się nie ma czasu. On do nas nie należy niby, ale my należymy do niego, bo jak się trafi ważna kwestja, to idziemy do młyna.
Fust się zamyślił, nie pytał więcej, aż gdy zabierali się do odejścia i wszyscy go w rękę całowali, on ich po ojcowsku chwalił za dobrą myśl, życzył wytrwania i obiecał o kapeli pamiętać.
Wśród tego nikt nie spostrzegł, nawet panna Tony, jak stary fabrykant złotą głowę Franka do siebie przygarnął i szybko pocałował.
Z całego epizodu zapamiętał najlepiej jedno zdanie, rzucone bez namysłu przez Wernera: „My należymy do niego“, — wracało mu wciąż uparcie do głowy, ścigało go wszędy. Tak przed dwudziestu laty, kiedy Filip Kryszpin tu był i pracował, odezwał się do dziedzica jeden z robotników w nowozałożonym szpitalu. Teraz syn wrócił i oto już objął ojcowskie dziedzictwo — dusze tych ludzi, których dłonie budowały gmach bogactwa Fusta. A gdyby kiedy miljoner ich serc i dusz potrzebował? — Potrząsnął głową, bo, zda się, słyszał odpowiedź tych mas, których nigdy poznać się nie trudził:
„To ważna kwestja, pójdziemy tam, do młyna na radę!“
A jednakże pomimo zastarzałej zawiści do nazwiska nawet doktora, Fust nie potrafił nienawidzić sierot, i z uczuciem upokorzenia i zranionej władzy mieszało się pewne zadowolenie i czułość tajona dla sierot po Anusi.
W kilka dni potem, w godzinie roboczej, gdy Rudolf zasiadał w kantorze, panna Tony zajmowała się domem, i mało kto po dworze się wałęsał, do młyna przyszedł szczególny gość: Fust we własnej osobie.
Staruszka była sama, szyjąc u okienka. Szycie było jej przyczynkiem do budżetu domowego, a roboty zawsze miała nawał.
Teraz, w przeddzień świąt, igły nie wypuszczała z rąk, zdając domowe porządki na niemą żebraczkę, którą pewnej nocy Dyzma znalazł pod płotem i do domu przyprowadził, gdzie też pozostała, nie okazując do dalszej włóczęgi ochoty.
Staruszka na widok Fusta skamieniała z podziwu, a on też nieswój rozglądał się tymczasem po mieszkaniu.
Ceglana podłoga kuchni wyszorowana była do pierwotnej czerwieni, ściany, niepokalanie białe, dźwigały na sobie półki z gospodarskiemi sprzętami i naczyniem, nad stołem wisiała lampa. W głębi przy ścianach były posłania chłopców, a pod okienkiem stolik Dyzmy, zawalony książkami.
Przy progu młodzi gospodarze urządzili formalny warsztat ciesielski, i ich zapewne budowy były dwie niezgrabne skrzynie, pomalowane resztkami różnych farb na fantastyczny kolor.
Oko Eusta zatrzymało się z zajęciem na małym modelu młyna, minjaturowej zabawce, zdobiącej warsztat. Brakło do wykończenia kilku drobiazgów, które zaczęte leżały obok przy narzędziach. Mechanik-samouk rzucił widocznie robotę, odwołany sygnałem służbowym.
Tymczasem staruszka wstała i powitała go milczącym uśmiechem.
— Witam panią! — pozdrowił. — Ja tu wstąpiłem dowiedzieć się, czy ta stara rudera trzyma się jeszcze jako tako. Budynek długo niezamieszkany starzeje podwójnie.
— Nam tu bardzo dobrze — odparła. — Codzień z dziećmi modlimy się za pana, że przecie jest dach i chleb. Oby Bóg za to w waszych zamysłach wam szczęścił!
Fust ręką machnął.
— Moje zamysły już niedługie, swoje odrobiłem! — rzekł obojętnie. — Macie tedy dwa pokoje. Czy to wystarcza? Nie ciasno?
— O nie, panie. Chłopcy tu się mieszczą, a że dzień cały są poza domem, kuchnia im nie szkodzi. Ja z Elżunią zajmuję drugi pokój. O, bardzo nam dobrze!
Mówiła to szczerze, z serdeczną wdzięcznością. Wezwała go ruchem ręki dalej, więc wszedł i znowu się rozglądał.
Pokoik ten był mniejszy i prawie pusty, bo tylko łóżko babki w nim stało i zydelek z posłaniem Elżuni. W okienku były jej kwiatki, a na stoliku książki i pudełko z robotą.
Jasnością bił ze ściany i z pośród tego ubóstwa obraz Bogarodzicy w srebrnych ramach i złocistej szacie, całe bogactwo i rodowa Kryszpinów pamiątka, przechowana w najgorszej nędzy i biedzie. A były zawieszone na tym obrazie dwa sznury korali wielkości wisien, bardzo cenne, a niżej trochę cały łańcuszek ze ślubnych obrączek; przed obrazem paliła się lampka srebrna, bardzo stara i piękna.
— Bardzo cenny zabytek! — rzekł Eust.
— Mój mąż to dostał po rodzicach i zawsze było w rodzinie.
— To warte moc pieniędzy.
— O, my wiemy, co to warte! — szepnęła staruszka, a oczy jej, zapatrzone w obraz, zaszkliły się łzami.
— Więc wam jest dobrze? No, to mnie cieszy. Nie brak czego? No?
— Nie, panie.
— Cóż, święta nadchodzą. Macie jaki grosz? Co?
— Chłopcy jeszcze pensji nie brali. Wystarczy.
— Jakże? Z czegóż żyjecie? Przecie buty, koszule, mleko, okrasa, samowar widzę... Grosz codzień potrzebny. Instalacja kosztowała?
— Instalowali nas dobrzy ludzie, starzy znajomi syna, a teraz ja szyciem zarabiam. Dyzma często w nocy pracuje z mechanikiem, to mu osobno płacą. Chleb i kasza z łaski pana jest i pan ich przyodział na święta.
— Cóż, Dyzma, może marzy o wyższej posadzie?
— Dyzma, proszę pana, marzy tylko, żeby spełnić dobrze to, co mu wyznaczono. Nie poniża go podrzędne stanowisko, jak, gdyby złym był, nie podwyższyłoby najznakomitsze!
Fust się zasępił i do kuchni się wycofał.
— Kto to zbudował? — spytał, wskazując model na warsztacie.
— To Franek na gwiazdkę dla Elżuni! — uśmiechnęła się staruszka.
— Błazen ma powołanie do mechaniki. Może chcecie, abym go umieścił w warsztacie?
— Ja nie decyduję, proszę pana. Jeśli pan pyta, to Dyzma niech tem rozporządza.
— Więc to on u was jest głową rodziny?
— A jakże, panie. Czyżby był takim, jak jest, gdyby nie czuł swej powagi i obowiązku?
Fust oglądany modelik napowrót na warsztacie umieścił i rzekł, sięgając do kieszeni:
— Więc może bez Dyzmy zezwolenia pani nie przyjmie ode mnie upominku na święta?
Staruszka cofnęła się o krok.
— Nie przyjmę, panie. Dziękuję! — odparła żywo.
Fust poczerwieniał obrazą.
— No, jak sobie pani chce. Ja błazna prosić nie będę!
Kapelusz nasunął na głowę i mruknąwszy pożegnanie, wyszedł.
Całą godzinę, nim chłopcy przyszli na obiad, staruszka spędziła na rozmyślaniu, czy dobrze postąpiła. Zaraz też opowiedziała Dyzmie o odwiedzinach wuja.
Chłopak mało się tem zajął, bo się ogniście spieszył, chcąc jeszcze przed dzwonkiem napisać list w interesie czytelni do przyjaciela, Stacha Olekszyca. Franek też połykał prędko obiad, zerkając na warsztat.
— Dziękuję babuni, że nie przyjęła jałmużny od dziedzica — zdecydował wreszcie Dyzma — Jeśli to gratyfikacja za dobrą służbę, niech mi ją da publicznie w kantorze. A tak, ukradkiem, to jakby nas się wstydził, lub ukrywał przed dyrektorem. Poco nam to?
— A mój młyn chwalił! — uśmiechnął się Franek.
— Chwalił i pytał, że może chcesz pracować w warsztatach.
Chłopcu zaświeciły oczy, ale nim odpowiedział, spojrzał na brata pytająco.
— Znowu zmiany! — rzekł Dyzma. — Co kilka miesięcy nowa nauka, nowy fach. I czemże ty będziesz w ten sposób? Ja sam widzę, że cię maszyny nęcą, ale ten rok w ślusarni wzmocni ciebie i ze szczegółami obznajmi. Pocierp, Franku!
Ostatnie słowa powiedział z serdeczną prośbą, a za całą odpowiedź brat go za szyję objął i uścisnął.
Elżunia wpadła w tej chwili, w ręce klaszcząc, i skacząc jak ptaszek.
— Dostałam od panny Balcer Mickiewicza cały tom! — wołała, pokazując każdemu książkę.
— I dlatego nas nie pocałujesz! — upomnieli się obaj bracia jednocześnie.
Rzuciła się na szyję Dyzmie i całowała w oczy, w policzki, w usta, ocierając się o niego i tuląc, jak młode kocię; potem objęła wpół Franka i dała mu jabłko, wreszcie przypadła do kolan babki, szczebiotem i śmiechem napełniając całe mieszkanie.
— Wie babcia, pan Józef Balcer był dzisiaj na mojej lekcji i nawet mi podpowiadał.
— Czemuż on dzisiaj świętuje? — zagadnął Dyzma.
— Bo niezdrów. Powiedział mi, żem ładna. Czy to prawda, babuniu?
— Nie uważałam. Alboż ładność coś warta? Głupi tylko nią się cieszą.
— Więc pan Jóżef mnie pocałował potem, a panna Balcer za to go wygnała.
— Pozwalaj się całować, pozwalaj! — rzekł Dyzma. — Zaraz ci wąsy wyrosną, będziesz dopiero ładna.
— Ja też nie pozwalałam i rzuciłam na niego zeszyt, a potem zaraz wymyłam twarz mydłem. Ja nie chcę, żeby mi wąsy — rosły, ani żeby mnie pan Józef całował.
— A któż? Pewnie Janek Skowroński? — śmiał się Dyzma.
— Eh, nie! — rzuciła lekceważąco.
— Dyzma! — upominała babka.
Chłopak zrozumiał wymówkę i zabrał się do pisania listu, ale Elżunia nie umiała kryć swych sympatyj i oświadczyła:
— Jabym chciała, żeby mnie pocałował sam dyrektor. Ja się go wcale nie boję!
— Dyrektor? — tonem najwyższego zdumienia powtórzył Dyzma, przestając pisać. — A ty za co tak polubiłaś dyrektora?
— Bardzo go lubię, bardzo. On zawsze taki smutny, i nikt go nie lubi. On babuni nie ma, braci nie ma, on bardzo biedny!
Dzwonek się rozległ, i chłopcy wybiegli śpiesznie. Cały dzień jednak Dyzmę śmiech ogarniał, ilekroć wspomniał zwierzenia Elżuni. Ubawiło go to niesłychanie...
Nadeszła wreszcie gorąco oczekiwana Wigilja.
Fabryka była jeszcze w ruchu, ale czuć się dawało rozprzężenie świąteczne po gwarze, panującym wszędzie. Połowa warsztatów była niezajęta, kobiety pozostały w domu.
Pani Kryszpinowa, chcąc być swobodniejszą, wyprawiła Elżunię na lekcję.
Dziewczynka usłuchała, ale szła, płacząc, ociągając się, marudząc.
Naturalnie spotkała dyrektora na ścieżce, ale ani mu dygnęła, ani spojrzała, pogrążona w swej rozpaczy i łzach.
Pierwszy raz widział ją w takiej żałości, a przywykł do towarzystwa.
— Czego płaczesz? — zagadnął.
— Bo babunia kazała iść, a ja lekcji nie umiem, i dzisiaj święto! — odparła, chlipiąc.
— To wstyd lekcji nie umieć.
— Wstyd, ja wiem! — szlochała dalej.
— Czemuś się nie uczyła wczoraj?
— Bo Dyzma mi bajki opowiadał, więc zapomniałam.
— Jak ci na imię? — spytał, biorąc machinalnie do ręki warkocz jej długi i ciężki, koloru matowego złota.
Zdało mu się, że dotyka splotu jedwabiu.
— Jaka ona będzie piękna! — pomyślał.
— Elżunia mnie wołają, ale na zeszycie piszą: Elżbieta Kryszpinówna — odparło dziecko, ciężko wzdychając.
Po chwili spytała:
— A panu jak na imię?
— Rudolf! — odparł, uśmiechając się mimowoli.
— Pan się tak nazywa, jak ten cesarz, co księdza na swego konia wsadził. Ja umiem te wiersze.
Odzyskała żywość i przestała płakać.
— Ten cesarz był bardzo dobry, a potem był strasznie potężny i panował. Pan wie?
— Wiem.
— To czemuż pan zawsze smutny?
— Bom nie cesarz.
— A panby chciał być cesarzem?
— A pewnie.
— To ja będę w pacierzu prosić, żeby pan został cesarzem.
— Doprawdy? To się nie gniewasz na mnie, żem ci niegdyś nie dał saneczek?
— Nie. Żeby pan mógł, toby dał. A saneczki mam. Zrobił mi Janek Skowroński.
Rozmowa się urwała na ganku farbiarni.
Pozostała po niej na twarzy Rudolfa smuga łagodności, która się nawet odbiła w jego głosie i humorze, ku wielkiemu zdumieniu Władka Skina.
Obejrzał robotę i łaskawie ich uwolnił przed oznaczonym czasem do domu.
Potem wyszedł na ganek i rozglądając się, stał chwilę, rachując, czy w ostatniej zaprawie dodano dostatecznie indygo, czy też Skin zrobił omyłkę. Ostatnie sztuki w suszarni nie podobały mu się wcale a wcale.
Nagle drzwi Balcerów otwarły się z trzaskiem, i na ganek wybiegła Elżunia rozpromieniona, śmiejąca, przeistoczona szczęśliwością.
W ręku trzymała za cztery rogi chusteczkę, z której wyzierały czerwone jabłka. Na progu się potknęła, upadła, i jabłka potoczyły się na wszystkie strony w śnieg.
Zerwała się zaraz, trąc stłuczony łokieć i zaczęła zbierać swe skarby, składając napowrót do chustki u nóg Rudolfa.
— Nie było lekcji! — pochwaliła się, podnosząc nań figlarne spojrzenie, jak do powiernika. — Panna Balcer pokazywała mi, jak szyć na maszynie, potem wydałam tylko wiersze i dała mi jabłek. Takie śliczne!
Pan dyrektor, który chleb Dyzmy rozdeptał, teraz: się schylił i zebrał ze śniegu parę jabłek.
— Będzie ci wesoło w święta! — rzekł.
— O bardzo! Ale ja jeszcze panu nie powinszowałam.
— Czegóż mi będziesz życzyła?
— Żeby pan był szczęśliwy, i zdrów, i nie smutny. Żeby panu Bóg był łaskaw i żeby pana ludzie kochali! Żeby panu było bardzo, bardzo dobrze!
Skończywszy swą tyradę, wybrała najczerwieńsze jabłko i podała mu.
— To dla mnie? — spytał.
— Dla pana. Bardzo smaczne!
Zeszli z ganku i wracali jedną drogą.
Rudolf po chwili namysłu zabrał się do jabłka. Przypomniał sobie Adama w raju i uśmiechnął się. Jego malutka Ewa dreptała obok, patrząc z przyjemnością, jak jadł jej dar.
— Nie żałujesz? — zagadnął.
— Nie żałuję nic dla tych, których kocham! — odparła z przekonaniem.
— Więc mnie kochasz?
Skinęła poważnie, potakująco główką.
Zdziwiło go niezmiernie to wyznanie. Od czasu, jak był człowiekiem, nie słyszał nic podobnego. Zimne jego oczy spoczęły na dziecku, a nieruchome rysy zabarwiły się lekkim rumieńcem.
— I za cóż ty mnie kochasz? W domu u ciebie pewnie mnie nienawidzą.
— W domu, jeśli kto z gości powie co na pana, to Dyzma zaraz się gniewa. O, i oni pana kochają, ale ja najwięcej, bo pana codzień widzę i zawsze pan smutny. Dlaczego?
Zamyślił się i po chwili rzekł:
— Bo u mnie w domu niema Elżuni, któraby mnie kochała i szczebiotała.
Pokiwała z porozumieniem główką.
Dochodzili do młyna. Zatrzymał się.
— No, do widzenia, Elżuniu! Baw się dobrze w święta! Nieprędko się spotkamy.
Pochylił się ku niej i pocałował w uśmiechnięte usteczka, potem prędko odszedł do kantoru.
Kasa była dnia tego w oblężeniu i wszyscy urzędnicy podwójnie zajęci. Nie poszedł na obiad; szereg fabrykantów był, zda się, bez końca. Nareszcie przed wieczorem mógł się Rudolf uwolnić do domu.
Jedyny to był dom w całej osadzie, w którym ten dzień niczem się od innych nie różnił. Nie było tu tradycyjnej wieczerzy na sianie, ani życzeń dorocznych; panna Tony, jak zwykle, szynkowała nabiał w mleczarni; Fust, jak codzień, wertował handlowe gazety.
Rudolf, zmęczony, wyciągnął się wygodnie w fotelu i w milczeniu rachował dzienny obrót fabryczny. Miał lat dwadzieścia sześć i od pięciu już lat pracował jak machina. Ojciec jego, bogaty przemysłowiec w Łodzi, zbankrutował, gdy on liczył zaledwie lat ośmnaście, i kształcił się w politechnice w Dreźnie. Matka uratowała z krachu dwakroć sto tysięcy, które razem ze swą ręką powierzyła Fustowi.
Fust pieniądze ulokował na swej fabryce, rozszerzył ją, wydoskonalił, zaopatrzył w machiny najnowszego systemu, administrował znakomicie. Gdy Rudolf, skończywszy studja, objął jej zarząd, nie było na Holendrach grosza długu i sto tysięcy żelaznego kapitału.
Stan to był świetny i fundusz olbrzymi, ale nie Rudolfa jeszcze. Owe dwakroć sto tysięcy była to suma posagowa matki, i ona ją na własność przekazała mężowi. Była to jej zemsta nad dziećmi, które okazywały otwarcie niechęć za jej powtórne małżeństwo.
Rudolf tedy nic nie posiadał oprócz swej pensji dyrektorskiej, wynoszącej trzy tysiące rubli, i nadziei na przyszłość.
Był to cios dla niego straszny, czuł się nędzarzem. Dla nadziei przecie pozostał w Holendrach, opuścił kraj, stosunki, rodzinę, poddał się pod władzę ojczyma. W takich warunkach kiedyż miał kochać i kogo? Jakie mógł zachować ideały? Marzył o jednem — o śmierci Fusta, któraby go wyzwoliła. Wtedy sprzedałby Holendry i wyniósł się do kraju, między swoich.
Tymczasem rachował Holendry za swoje i utrzymywał w stanie kwitnącym, całą myślą i duszą oddany cyfrom i interesom.
Rozkoszą jego był bilans roczny, odpoczynkiem rzadkie wycieczki do Łodzi lub Prus, gdzie rachował znowu, oglądał fabryki, układał na przyszłość miljonowe obroty.
O siostrze nie myślał nigdy inaczej, tylko jako o wspólniku, któremu kiedyś przy likwidacji Holendrów, lub w razie zamęźcia wypłacić trzeba będzie wkład. Rachował na to odsetki od matczynego kapitału, którego nigdy za własność Fusta nie uważał. Fust wprawdzie pieniądze te brał do siebie, ale Rudolf wiedział, że ich nie traci, tylko lokuje po bankach. Znajdą się w swoim czasie.
W ten sposób rok za rokiem upływał, a stary fabrykant trzymał się krzepko. Stosunek jego z pasierbami, zrazu zimny i jawnie niechętny, złagodniał z biegiem czasu, niecierpliwość ich stępiła się jak ostrze, pogodzili się z losem i długiem oczekiwaniem, przywykli jedno do drugiego.
Doszło to tego, że Rudolf wręcz planami swemi podzielił się z Fustem, radząc sprzedać Holendry i wynieść się do Łodzi lub Wrocławia.
Ale stary był oporny.
— Mamy 25% — mówił. — Poco szukać lepszego? Mnie nie czas rozpoczynać, zżyłem się z tym kątem. Tobie, jeśli nudno, czemu się nie żenisz?.
— Nie mam czasu! — odpowiedział obojętnie Ulm.
— Masz rację. Pierwsza fortuna, potem żona. To po kupiecku solidnie. Tony co innego. Tej długo nie trzymajmy na składzie. Bardzo jestem za Maxem Obermannem.
Był to zdeklarowany konkurent panny Tony, daleki jej krewmy, wspólnik fabryki perkalów.
— Niech sobą się rozporządza wedle woli. Obermann trudny w interesie i potrzebuje pieniędzy.
— To ją wyposażymy. Lepiej za mego życia, niż potem. Zobaczysz.
Ale panna Tony odmawiała Obermannowi, gdyż nie widziała potrzeby ryzykować swego posagu w perkale. Marzeniem jej był kupiec solidny, któryby kapitału nie potrzebował. Panna Tony chciała mieć bankowe bilety i trzymać je w biurku. Był to ostrożny gust kobiecy.
Pieniądze, interesa, cyfry pozbawiły tych dwoje, brata i siostrę, młodości, uczuć, ideałów, i zamknęły przed nimi wiele, bardzo wiele bram, których złoto nie otworzy, a po za któremi leżą skarby bez pozycji na giełdowej cedule.
I upływały tak bezpowrotnie najpiękniejsze ich lata, jak karty pamiętnika, na których ludzie piszą krwią swe szczęśliwe niedole i łzawe upojenia, a oni je zastawiali szeregiem cyfr i wyrachowań dni życia ojczyma.

Znowu rok minął, dobiegał kresu. Całe Holendry jarzyły się światłem, dyszały weselem, rozbrzmiewały tysiącznemi okrzykami i śmiechem. Tylko w pałacu było monotonnie, szaro, powszednio. Po wieczerzy Rudolf wyszedł, pożegnawszy siostrę i ojczyma.
Zwykł on był w uroczyste święta osobiście sprawdzać porządek i bywał dla stróżów podwójnie surowy, wiedząc, że rozbawione i nietrzeźwe mrowie dopuszcza się wszelkich nieostrożności i nadużyć.
W osadzie bawiono się w najlepsze. Gromadki się snuły od domu do domu, gwar panował jak w ulu, słychać było turkot wielu wozów i bryczek, które odjeżdżały na Pasterkę do oddalonej o mil parę parafji.
Noc była wyiskrzona mroźna i cicha. Głos daleko szedł w czystem powietrzu, i na całą osadę rozlegała się kolęda, z którą śpiewacy przyszli najpierw do starej babki Kryszpinów. Oddawali jej tę cześć urzędnicy najwyżsi w fabryce, którzyby do pałacu nie chcieli, czy nie śmieli wstąpić, a za pieniądze nie śpiewali nikomu.
Rudolf zauważył to i skręcił w przeciwną stronę, do magazynów, obór i stajni.
Stróże byli na swych stanowiskach, klnąc w duchu służbę i dyrektora.
Stamtąd Rudolf obszedł mieszkania kawalerskie, doszczętnie puste; szpital, rozjaśniony jedną lampką, pełen gorączkowych stękań i jęków; folusz, w którym nigdy nie świętująca rzeka szumiała monotonnie, farbiarnię i płuczkę, cuchnące zdaleka — i znalazł się w końcu rewizji przy starym młynie.
Śpiewacy kolędowali teraz u Skina, na drugim końcu osady; tu, nad rzeką, było pusto i cicho.
Rudolf przechodząc, zajrzał w okno. Co też porabia dziecko, które pierwsze powiedziało mu, że go kocha? Może z braćmi bawi się u znajomych?
W pierwszej izbie było pusto. Bielał stół, sianem usłany, na którym teraz kotek się oblizywał i mył naprzemian. W drugiej izbie nie było Elżuni i Franka. Musiała ich kolęda zagarnąć z sobą. Na zydlu pod ścianą siedziała staruszka odświętnie ubrana, w żałobnym czepku, z książką nabożną w ręku.
U jej nóg na ziemi siedział Dyzma, z głową ku niej wzniesioną, zapatrzony, zasłuchany.
Tysiące gorących wrażeń ożywiały jego twarz myślącą i skupioną, a ona coś mu wykładała, uczyła, tłómaczyła, opromieniona wielką słodyczą i mądrością.
Blask, odbity od srebrnych ram i złocistej szaty obrazu, łamał się na tych dwóch twarzach, nadawał im coś nieziemsko delikatnego.
I usłyszałby Rudolf wiele nieznanych sobie rzeczy, gdyby u tego okienka pozostał. Ale on na widok nienawistnego sobie młodzieńca prędko się usunął i odszedł, uważając swą rewizję za dokonaną.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.