Przejdź do zawartości

Kościuszko — Książę Józef/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł Kościuszko — Książę Józef
Pochodzenie Legendy, podania i obrazki historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

BIBLJOTECZKA MŁODZIEŻY SZKOLNEJ 142



CECYLJA NIEWIADOMSKA



LEGENDY, PODANIA


I OBRAZKI HISTORYCZNE



XIV


KOŚCIUSZKO — KSIĄŻĘ JÓZEF







WARSZAWA

NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW  — G. GEBETHNER I SPÓŁKA

1912



KRAKÓW — DRUK W. L. ANCZYCA I SP.


Sen.

Śnili mi się dziś w nocy rycerze —
O matko moja!

Pod oknami chrzęściła ich zbroja,
Pod oknami dzwoniły puklerze...

Śnili mi się dziś w nocy rycerze,
W lśniących ostro kolczugach ze stali
Skądś z daleka, z daleka jechali
I na nocne przypadli tu leże...

Śniły mi się ich złote puklerze,
Śniła mi się błyszcząca ich zbroja.
Skąd się taki rycerski sen bierze?
Lśniące miecze, szyszaki, pancerze?
O matko moja!

Powiedz-że mi, co wszystko to znaczy?
Czy legenda ożyła tu stara?
Skąd ta senna zjawiła się mara?
Skąd ten hufiec nadjechał junaczy?

Powiedz-że mi, co wszystko to znaczy:
Ognia pełne rumaki? rycerze?

Pod oknami chrzęszcząca ich zbroja?
Skąd się taki rycerski sen bierze?
O matko moja!

Zdzisław Dębicki.


Kto był Tadeusz Kościuszko?

Tadeusz Kościuszko (1746—1817) był najmłodszym synem właściciela niewielkiego folwarku, Mereczowszczyzny, niedaleko Brześcia Litewskiego, wychowańcem Szkoły Rycerskiej w Warszawie.
Czem zasłużył na pamięć i miłość narodu, na królewski grób na Wawelu?
Na cześć i miłość wszystkich zasłużył życiem bez skazy, szlachetnością myśli i uczuć, miłością kraju i wszystkich ludzi sprawiedliwych, zupełnem poświęceniem się dla dobra bliźnich.
Żył dla ojczyzny i drogich wszystkim ideałów.
Dla siebie nic nie pragnął, nigdy niczego nie żądał.
Ale właśnie dlatego pozyskał nietylko szacunek i miłość rodaków, lecz wszystkich ludzi zacnych, nawet nieprzyjaciół, prostaczków i koronowanych mocarzy.
Bo kto wszystko swoje porzuci, ten naprawdę wszystko zdobędzie.

Na to jednak trzeba mieć wielkie serce i wielkiego ducha.


Co Kościuszko robił w Ameryce?

(1776—1783)

Wiemy, że Ameryka leży za oceanem; wiemy, że dopiero przed 400 laty, za panowania w Polsce Kazimierza Jagiellończyka, Krzysztof Kolumb, Włoch z pochodzenia, pierwszy dopłynął do tej części świata na hiszpańskich okrętach; wiemy także napewno, że zamieszkujące Amerykę ludy, czerwonoskórzy Indjanie, zostali pokonani przez białych przybyszów, którzy na ich ziemi swoje państwa założyli; — ale co to za wojna, w której walczył tam Kościuszko i zyskał pierwszą chwałę pośród obcych, — o tem musimy się trochę dowiedzieć.
Kiedy Kolumb powrócił z swej pierwszej podróży, po całej Europie, rozeszły się bajeczne wieści o nieprzebranych skarbach w Nowym Świecie. Takiej ilości złota, jaką szczęśliwi odkrywcy, Hiszpanie, na swych okrętach przywozić zaczęli, nie widziano jeszcze w starej Europie. Przytem opowiadano o ciepłym klimacie, urodzajnej ziemi, łagodnej ludności, więc tłumy chciwych, ciekawych i biednych dążyć zaczęły do tej »ziemi obiecanej«. Prócz Hiszpanów, płynęli Włosi, Portugalczycy, Francuzi, Anglicy, głównie ludy w pobliżu oceanu Atlantyckiego zamieszkałe. Każdy naród zajmował jakąś część pobrzeża, uznawał ją za swoją własność, wywieszał swoją flagę, to znaczyło, iż tę część nowej ziemi zabiera dla siebie i zapewnia tu opiekę swoim osadnikom. Tym sposobem Hiszpanie osiedlali się najwięcej w Środkowej Ameryce, Portugalczycy głównie w Południowej, Francuzi i Anglicy — w Północnej.
Różni to byli ludzie. Jednych wiodła ciekawość nieznanego świata, najgorszych — chciwość złota; lecz cisnęło się też na statki mnóstwo biednych i nieszczęśliwych, których nędza lub krzywda wypędzała z ziemi ojczystej. Tam w dalekim, nieznanym kraju będą przynajmniej swobodni, nie będą mieli pana, ani wroga, tam zaczną nowe życie.
I trwało to całe stulecia.
Cóż dziwnego, że po trzech wiekach inaczej wyglądała Ameryka: czerwonoskórzy Indjanie kryli się w puszczach i stepach, a państwa białych zajęły ogromne obszary. Państwa te nazywano kolonjami, gdyż każde należało do któregoś z państw europejskich: Portugalja miała Brazylję, Hiszpanja Meksyk, wyspy i wybrzeża, w Północnej Ameryce osady angielskie stanowiły oddzielne Stany, nad oceanem Atlantyckim rozrzucone.
Osadników tu były już całe miljony, lecz uważali się zawsze za poddanych Anglji, jej płacili podatki. A kiedy Anglja prowadziła wojny i więcej potrzebowała pieniędzy, kazała Ameryce większe płacić sobie podatki. Amerykańskie pieniądze szły na potrzeby Anglji, a Ameryka naprawdę nic już od Anglji teraz nie potrzebowała.
To też Stanom sprzykrzyło się nakoniec płacić: — Jesteśmy pokrzywdzeni — zaczęli wołać coraz głośniej, — jak bezpłatne parobki pracujemy tylko dla Anglji: żywimy ją naszem zbożem, dostarczamy bawełny do jej fabryk, oddajemy jej futra, tytuń i kakao, wszystko, co ziemia rodzi, a oni za herbatę, którą nam przysyłają, każą sobie płacić podatek. Czyż to jest sprawiedliwie? — Jeżeli stanowimy cząstkę Anglji, to bądźmy naprawdę braćmi, — niech nam da równe prawa, jak innym prowincjom i miastom swoim w Europie, — niech i nasi posłowie mają miejsce w parlamencie, t. j. w angielskim sejmie, niechaj tam mówią o naszych potrzebach, niechaj praw naszych bronią. Wspólnie uchwalone podatki przyjmiemy, ale nie będziemy płacili takich, które nam narzucają bez naszej wiedzy i woli. Sami potrzebujemy dróg, mostów, miast, szkół i t. p., na to pójdą nasze pieniądze.
Z takiemi żądaniami przybyli ich posłowie do Londynu. — Bądźcie dla nas sprawiedliwi, albo przestaniemy wam płacić, — opieki waszej nie potrzebujemy, bo nic nam nie dajecie już oddawna.
Rozgniewała się Anglja na takie zuchwalstwo. — Co za śmiałość! Na to żyjecie, żebyście dla nas pracowali. Musicie słuchać naszych urzędników, bo nie umiecie rządzić sami sobą, — nie macie wojska, więc nam łatwo będzie ukarać nieposłusznych.
Wtedy Amerykanie wszystkich angielskich Stanów zjechali się na naradę: — Czem jesteśmy i czem być chcemy: państwem wolnem, czy też osadą angielską? Jeśli chcemy być wolni, musimy tę wolność wywalczyć: musimy pokazać Anglji, że mamy dostateczne siły do obrony, że potrafimy sami sobą rządzić. Za wolność krew przelać trzeba, — może lepiej oddać złoto i słuchać, co nam rozkażą?
— Wolność, wolność! — głosowały wszystkie Stany. — Nikomu podlegać więcej nie będziemy. Anglja może być naszym przyjacielem, lecz nie chcemy w niej pana. Oddamy krew za wolność.
Więc wojna. Anglja jeszcze wierzyć nie chce: przecież oni nie mają wojska? nie uczyli się sztuki wojennej?
Nauczą się na polu bitwy. Wodzem obrali sobie Waszyngtona, dzielnego obywatela, ochotnicy tworzyli pułki i oddziały, broń kupiono od sąsiadów, wyrabiano w fabrykach; zawrzały w całym kraju gorączkowe przygotowania do obrony.
W Nowym Yorku do portu przybył statek angielski z herbatą. To wymagany przez Anglję podatek: nie tyle się płaci, ile herbata warta, lecz ile podatku na nią nałożono.
Aż tu... raz, dwa, trzy!... i statek już na dnie razem z herbatą. Nikt jej w Ameryce nie kupi.
Przekonali się więc Anglicy, że nie herbatę, ale wojsko posłać muszą, jeżeli chcą panować w Ameryce. I zaczęli wysyłać wojsko.
Nie znano jednak wtedy zastosowania pary do żeglugi, statki płynęły wolno, zależne od wiatru; niełatwo do Ameryki przewieźć dostateczną ilość wojska, dużo czasu na to potrzeba.
Amerykanie też na to liczyli: wojsko zgromadzić mogą, ale muszą mieć oficerów, którzy znają sztukę wojenną; muszą też swoją sprawę przedstawić innym ludom Europy, aby wiedzieli wszyscy, o co chodzi, aby pozyskać pomoc i współczucie.
Wysłali więc do Francji mądrego i szlachetnego Benjamina Franklina, wielkiego obywatela, którego życie za wzór służyć może. Franklin umiał przedstawić Francji sprawę swej ziemi ojczystej, odwołał się zarazem do wszystkich ludów Europy, wzywając do udziału w walce swej ojczyzny o wolność i niepodległość.
I nie były daremne jego słowa: wszędzie budziły zapał, porywały najmężniejsze, najszlachetniejsze serca; ochotnicy ze wszystkich krajów spieszyli do Ameryki na obronę sprawiedliwości. Francja i Polska dały ich najwięcej: tam popłynął Kazimierz Puławski i inni, tam postanowił także udać się Kościuszko.
Jednocześnie i Anglja werbowała wojsko najemne, nie mając sił dostatecznych; jej zapłata była pewniejsza, lecz Kościuszko nie sprzedawał krwi za pieniądz.
Po skończeniu Szkoły Rycerskiej kształcił się jako inżynier wojskowy we Francji, a następnie wrócił do kraju i zamieszkał na wsi, gdyż w nielicznem naówczas wojsku polskiem miejsca dla niego nie było.
Słowa Franklina: »uciśniony wzywa pomocy« porwały go do czynu: za sprawę szlachetną zawsze gotów był oddać życie.
Walka trwała lat kilka z różnem szczęściem, wkońcu Amerykanie zwyciężyli. Anglja musiała uznać niepodległość Stanów, które od tego czasu tworzą państwo niezależne: Stany Zjednoczone Ameryki Północnej.
Pierwszym prezydentem tej rzeczypospolitej został zasłużony wódz i obywatel, Jerzy Waszyngton.
Kościuszko, jako inżynier wojskowy, pracował głównie przy fortyfikacjach, choć walczył także w polu na czele niewielkich oddziałów.
Po ukończeniu wojny generał brygady, Tadeusz Kościuszko, otrzymał znaczne grunta, dożywotnią pensję i piśmienne podziękowanie za oddane usługi, które Amerykanie umieli ocenić.
W pół wieku potem wzniesiono mu pomnik w mieście West Point, które ufortyfikował, a następnie w Waszyngtonie i w Chicago.


Targowica.

Straszny ten wyraz znaczy dla Polaka: »zgubieni jesteście dla niezgody waszej«.
A jakże powstał? — Patrzmy.
W lichej mieścinie ukraińskiej, Targowicy, należącej do Szczęsnego Potockiego, wielkiego pana i magnata, trzech mężów radzi nad losami kraju. Pierwszy to Szczęsny Potocki, pan możny, wykształcony, świetny, nawet kraj kochający, lecz daleko więcej kochający siebie, dumny, ambitny i — marzący o koronie. Zdobył ją Poniatowski przy pomocy cesarzowej Katarzyny, czemużby on zdobyć nie mógł? Poniatowski za koronę zobowiązał się do posłuszeństwa, lecz złamał je, przysięgając bez upoważnienia w dniu 3-cim maja na konstytucję. Jeśli teraz on, Potocki, przeciw Poniatowskiemu wystąpi, cesarzowa nie odmówi mu pomocy, a po zwycięstwie któż będzie godniejszym tronu i korony polskiej? — W dumnych marzeniach już widzi się królem, potężnym, bo wspieranym przez silne mocarstwo, on, pan, najwyższy władca, monarcha koronowany, pod nim posłuszne miljony narodu.
Tylko trzeba obalić konstytucję, a z nią razem Poniatowskiego.
Drugi »radca« — to hetman Ksawery Branicki. O tym można nie mówić. Już poznaliśmy go, gdy Bar zdobywał. Uczuć narodowych nie ma, w głowie i w sercu — wino. Konstytucja pozbawiła go władzy hetmańskiej — obalić konstytucję! Co dalej będzie — jemu wszystko jedno.
Trzeci mąż: starzec, znany w kraju i poważany, kochający ojczyznę, niegdyś cierpiał za nią, wywieziony w głąb Rosji za opór księciu Repninowi, senator i poeta, Seweryn Rzewuski. Cóż on robi w tak pięknem towarzystwie? Zaprzysięga obalenie konstytucji. W jego oczach to niewola i kajdany. Dla niego wolność — to liberum veto, wolna elekcja; innej nie rozumie. On szczerze myśli, że kraj uratuje, walcząc przeciw konstytucji, która jest dla niego potworem.
Okropne zaślepienie i ciemnota.
Trzech zatem ludzi — prawda: możnych i potężnych, ale trzech tylko — stawia wolę swoją przeciwko woli całego narodu. Trzech przeciwko miljonom.
Wiedzą dobrze, że sami nic nie zrobią. Pierwszy ich czyn, to nędzna ucieczka z Warszawy, by nie złożyć przesięgi na nową ustawę, — potem tajne narady, szukanie pomocy. Cesarzowa Katarzyna, zajęta wojną z Turcją, odrzuciła ich prośby, — a bez niej cóż poczną?
Więc nie szczędzą zabiegów, starań — i czekają. Znaleźli w Petersburgu przyjaciół dla swego projektu, wojna z Turcją skończy się przecież, — cierpliwości!
Rok upłynął od wielkiej dla narodu chwili 3-go maja, gdy zdrajcom pierwsza błysnęła nadzieja: pokój z Turcją zawarty, i na ich prośby uniżone raczyła odpowiedzieć cesarzowa, że pomoc dać mogłaby tylko wtedy, gdyby jej zażądała jakaś część narodu, związana w konfederację, gdyż to dopiero byłoby dowodem, że niecały naród konstytucji pragnie.
A zatem muszą mieć konfederację. — Jakże ją stworzyć, kiedy kraj jej nie chce?
Ba! a od czegóż złoto ? Czyż nie są wielkimi panami, nie mają sług i dworzan? Przecież chodzi tylko o podpisanie aktu, żądającego zniesienia konstytucji i przywrócenia praw dawnych.
I właśnie nad tem radzą dzisiaj w Targowicy.
Trzy podpisy już mają, trzeba kupić więcej, — nawet niezawsze kupić, bo głupich nigdy i nigdzie nie braknie. A przecież w Targowicy — mimo najlepszych chęci, znaleźli ich zaledwie kilkanaście!
Reszta się zrobi: wpada się do wsi zbrojno, dwór otacza... i — Podpisuj, szlachcicu, bo kulą w łeb, a cały majątek w ruinę!
Tak zebrali podpisów setki, nawet z czasem i tysiące.

I na czele wojsk obcych rozpoczęli wojnę.


Król najwyższy wódz i obrońca.

»Najjaśniejsza konfederacja« targowicka (bo tak się kazała nazywać), darła się wewnątrz kraju, wspierana obcemi siłami, zmuszając obywateli przemocą, aby się z nią łączyli, aby podpisywali żądanie zniesienia konstytucji.
Trzeba jej stawić opór.
A kraj do tego nieprzygotowany.
Uchwalono wprawdzie 100 tysięcy wojska, ale ich dotąd niema; na połowę tych sił zaledwie liczyć można, lecz rozrzucone po kraju oddziały skupić należy, aby coś znaczyły.
A gdzie wódz?
Głównym dowódzcą wojsk wszystkich w koronie król mianuje bratanka, księcia Józefa Poniatowskiego, młodzieńca mężnego serca, ale bez doświadczenia.
Wymawia się książę Józef od tej wysokiej godności, nie czuje się na siłach, wolałby słuchać starszych, — lecz król nie ustępuje: na czele armji będzie Poniatowski! Jednym z generałów jest Tadeusz Kościuszko; ten w potrzebie wesprze go radą.
Armją litewską dowodzić ma Niemiec, książę Wirtemberski, mąż księżniczki Marji Czartoryskiej z Puław.
Prusy zobowiązały się także dać 30 tysięcy wojska w razie wojny, ale to było przed czterema laty, dziś niepewny z nich sprzymierzeniec.
Najbezpieczniej rachować zawsze na własne siły. Wprawdzie skarb bez pieniędzy, wojsku brakuje broni, lecz naród, oburzony zdradą Targowiczan, gotów powstać cały przeciw ich potędze. Czeka tylko wezwania króla, najwyższego wodza, obrońcy praw zaprzysiężonych, — znajdzie się wtedy i broń i pieniądze: nie sto tysięcy — dwakroć stanie do obrony!
Takie Stanisław August słyszy zapewnienia, — nic nie pomoże, trzeba zostać bohaterem!
Więc ubiera się pięknie, po rycersku, staje konno przed swoją gwardją i przemawia tak czule, że jej łzy wyciska. Maluje poświęcenia, jakie dla ojczyzny ponieść będą musieli, trudy, głód, rany, śmierć na polu walki, a gdy widzi, że na wszystko są gotowi, każe im wyjść z Warszawy i założyć obóz na Pradze.
Za Wisłą pod Grochowem rozłożyło się kilka tysięcy; rozbijają namioty na obsianych polach, — ha, trudno: dla ojczyzny!
Tu zapewne zgromadzi król z kraju całego zaciągi ochotników, stanie na ich czele i wyruszy na wroga. Tak spodziewają się wszyscy.
Lecz ochotników odprawiają z niczem: niema tu dla nich miejsca ani broni. Armja potrzebuje wyćwiczonego żołnierza.
Nie zbraknie i żołnierzy, niech tylko król stanie na czele, niech tylko ruszy w pole!
Niecierpliwość z każdym dniem wzrasta w obozie, w całym kraju.
Jedzie! przybywa wreszcie! Szereg powozów ciągnie z Warszawy na Pragę: król w otoczeniu dworu, urzędników zbliża się do obozu.
Nie można o tem wątpić: kucharze od rana zjechali z zapasami i czeladzią, by urządzić godne przyjęcie; uwijają się dzielnie wkoło kotłów i rondli, buchają kłęby pary, dym aż w oczy gryzie, — obiad czy śniadanie będzie prawdziwie królewskie, — do stołu zaproszona cała starszyzna wojskowa.
A przed wieczorem gościnny monarcha powraca do stolicy. Kiedy wyruszy w pole — niewiadomo. Obozu więcej nie odwiedza, — może jako przygotowanie do wojny głód zagląda tam czasem, gdy zapomną dostarczyć chleba. To hartuje!
Tymczasem książę Józef od wschodniej granicy cofa się w stronę Bugu przed liczniejszym nieprzyjacielem, bo tu zapewne przyjdzie mu z pomocą sam król na czele armji. Posiłków potrzebuje bardzo, bo wszystkiego ma zaledwie około 16 tysięcy.
Więc cofa się, oczekuje, — stacza pomniejsze bitwy, zwycięża i przegrywa, rozmaicie, — pomoc nadejdzie wkońcu. Pod Dubienką Kościuszko pokazał, co umie: z pięciu tysiącami odpiera skutecznie cztery razy liczniejszego przeciwnika, budzi podziw i zapał, wiarę we własne siły.
To wódz! Taki wystarczy za tysiące. Gdy on z nami, niema obawy — zwyciężym!
Wtem goniec wieść przynosi i rozkaz królewski, by wojska zaprzestały dalszej walki, połączyły się z Targowicą. Sam król do niej przystąpił.
Sam król do niej przystąpił?!... Król?
Skamienieli wodzowie ze zdumienia. Król przeciw konstytucji? — z Targowicą?
Książę Józef w rozpaczy łamie szpadę. Służyć nie będzie tym, z którymi walczył!
Służyć nie będzie nikt. Oficerowie występują z wojska, — muszą opuścić kraj, bo Targowica teraz wszechwładna pani, rozkazuje!
Król Stanisław Poniatowski na jej czele.



Przysięga.

Nad obszarem
Rankiem szarym
Wschodzi jasna zorza:
Zorza wschodzi z poza świata —
Kościuszko z za morza.
Ptak szczebiota,
Zorza złota
Pobudziła ptaki,

A Kościuszko budzi ludzi,
Krakowskie wieśniaki.
I było tam ludu wiele
Przed Panną Maryją;
Trąby grają, serca bają,
Straże w bębny biją;
A pośrodkiem
Z licem słodkiem,

Jak chłopek pośledni,
Polak dzielny,
Wódz naczelny,
Za nim ludzie biedni.

Przysięgli mu posłuszeństwo
Na tę Bożą Mękę,
Wszyscy zgodnie na starszeństwo
Wyciągnęli rękę.
Podpisali Krakowiany,
Radne pany stare,
I chłopi się zapisali
Krzyżem na ofiarę;
Duszą, ciałem,
Sercem całem
Polski lud się łączy:
Ma się skończyć nasza bieda —
Niechże raz się skończy!

I zadzwonił na Wawelu
Stary Zygmunt z wieży;
Niewstrzymany, rozmachany
Głos po kraju bieży.
Rosa rosi,
Wiatr roznosi
Radość niepojętą:
Dzwon potężny,
Lud przysiężny,
W Polsce wielkie święto.


Teofil Lenartowicz.


Przysięga Kościuszki.

(1794).

Świt wiosenny zajaśniał nad Rynkiem krakowskim, który tak wiele widział i pamięta, a dziś uwieczni się nowem wspomnieniem. — To dzień 24 marca 1794 r.
Z rozwiniętym sztandarem staje w szeregach piechota, konnica, tłum mieszczaństwa, szlachta, duchowieństwo; gromadzą się w milczeniu, z powagą spokojną, zajmują wyznaczone miejsca; wszystkie twarze uroczyste i wzruszone.
Oczekują na wodza, któremu ufa naród cały: on jeden ocalić może kraj ginący.
Już idzie od ulicy św. Anny w towarzystwie generała Wodzickiego. Szmer i cisza. Potem okrzyk z piersi tysięcy:
— Niech żyje wódz, naczelnik, Tadeusz Kościuszko!
Wojsko składa przysięgę: jemu odtąd będzie posłuszne. Nie królowi, hetmanom, jemu tylko. Wodzem najwyższym Tadeusz Kościuszko!
Teraz on stanął, podniósł prawą rękę z szablą: przysięga przed narodem.
Przysięga powierzoną sobie władzę użyć tylko dla wyzwolenia ojczyzny, dla przywrócenia jej wolności.
Tak mi Boże dopomóż w Trójcy świętej!
Amen!
Wódz powołuje do obrony kraju cały naród: szlachtę, mieszczan i chłopów, duchowieństwo, kobiety. Każdy wedle możności niechaj służy: jedni krwią i orężem, inni mądrem słowem, tamci mieniem, opieką. Tylko jedność zupełna ocalić nas może, bo nadeszła godzina ostateczna: chodzi o to, czy Polska istnieć będzie.
Istnieć bez konstytucji nie ma siły; konstytucję potępiła Targowica, wezwała przeciw niej obcej pomocy, i król przyłączył się do tego dzieła, aby w walce z silniejszym nie spadła mu z głowy korona.
Sejm podpisał w Grodnie drugi rozbiór kraju: trzej sąsiedzi postanowili podzielić niezgodny naród między siebie. Wojsku rozkazano tymczasem broń złożyć.
Kto się na to nie zgadza, niechaj spieszy do Kościuszki: to ostatnia nadzieja. Generał Madaliński prowadzi mu wojsko, które nie chce się poddać rozbrojeniu. Jeśli teraz powstanie cały naród — na śmierć albo zwycięstwo — może zwycięży wreszcie.
Kościuszko przysiągł oddać krew i życie.


Po klęsce.

Pokój obszerny, cichy jak kaplica, z okna widać ogródek, już śniegiem zasłany, bo na świecie listopad, w Petersburgu zima.
Na wygodnym fotelu, jeszcze z owiązaną głową, bardzo blady, prawie bezsilny, siedzi Tadeusz Kościuszko. Oczy przymknięte, w twarzy wyraz wielkiego bólu i zgnębienia.
Na stoliku książki, ale ich nie czyta: nie ma siły oderwać myśli od nieszczęścia, które jak piorun wszystkie nadzieje zabiło, — nic go już nie obchodzi, odkąd zagasła nadzieja.
Poco ja żyję jeszcze? — błyska mu czasem pytanie. — Dlaczego nie zginąłem, tam na polach Maciejowic? Nie wiedziałbym, nie cierpiał.
Dlaczego nie chcesz cierpieć, gdy cierpią bracia twoi? — szepcze mu znów głos inny. — Cierpi tylu... miljony.
Na twarzy więźnia maluje się męka okropna.
Dwa lata upłynęło już prawie od chwili, gdy padł na polu bitwy z szablą w ręku i ciężką raną głowy. Przeszedł szpital, więzienie, lecz i nieprzyjaciel ocenić umiał wartość bohatera: cesarzowa Katarzyna zapragnęła przynieść mu ulgę w cierpieniu, otoczyła wygodą, poleciła leczyć troskliwie, podobno myślała nawet o wróceniu mu wolności.
Przed kilku dniami wstąpił na tron cesarz Paweł i dziś ma go odwiedzić. Co mu powie? Czegóż może się spodziewać on, więzień bez ojczyzny?
Ojczyzna! — Wstają przed nim jakby na nowo do życia krwawe, straszne obrazy tej ostatniej walki — od przysięgi na Rynku w tej prastarej, pierwszej stolicy — od okrzyków radości i nadziei —
Rosną szeregi jego — białe świtki — on także w świtce białej — Hej, Bartoszu, Bartoszu! — — Z Warszawy okrzyk leci powitalny, tam szewc do walki wzywa — — A tu Prusak i pierwsza klęska.. Nowe wysiłki — ogień szerzy się dokoła, obejmuje, ogarnia zewsząd — Maciejowice..
Jeszcze pamięta, jeszcze — dym wystrzałów, grzmot bitwy, krzyki — pędzi z szablą podniesioną — — potem ciemność, nic nie wie — —
Dwa lata upłynęło, a to jakby wczoraj. Rany nie zagojone, duszy ani ciała, a duszy bardziej bolą. Siły nie wracają, ale cóż mu po siłach, zdrowiu? Dla kogo potrzebne?
Szczęk broni w przedpokoju, liczne kroki — więzień zbladł bardziej. — Podwoje otwarto — cesarz Paweł, następca tronu, tłum nieznany. Cesarz podaje mu rękę:
— Przyszedłem, generale, powrócić ci wolność.
Kościuszko nie ma siły odpowiedzieć: drżą mu usta, chwieją się pod nim kolana.
Cesarz łaskawie wskazuje mu krzesło, każe usiąść, sam siada, przemawia łagodnie, wyraża mu szacunek i życzliwość, mówi o zmianie losu.
Kościuszko zapanował wreszcie nad wzruszeniem, wypowiada słowa wdzięczności, szacunku; — co do lepszego losu — nie dla siebie go pragnie: dla nieszczęśliwych braci, dla ojczyzny.
I cesarz słucha cierpliwie słów więźnia, który maluje mu los swego kraju, by dla niego wzbudzić współczucie. A maluje go krwią serdeczną i miłością, maluje siłą prawdy.
Cesarz wzruszony, nazywa go przyjacielem, obiecuje uwolnienie wszystkich jeńców, zapewnia o życzliwych uczuciach dla kraju, którego został panem.
— Bóg jest wszechmocny! — szepczą blade usta jeńca, gdy sam pozostał znowu. W oczach wzniesionych ku niebu — nadzieja.


I Francja otrzymała konstytucję.

(1789—1794).

Nietylko w Polsce aż do konstytucji 3 maja panowała nierówność stanów, poddaństwo, pańszczyzna, niesprawiedliwość względem wszystkich ludzi, którzy nie urodzili się szlachtą. Tak samo zupełnie było w innych państwach Europy, a nawet znacznie gorzej. Podatki jeszcze cięższe, panowie okrutniejsi. Kiedy czytamy dziś opisy, jaki ucisk ciężył we Francji nad ludem, nad bogatem i oświeconem mieszczaństwem, nie możemy prawie uwierzyć, że tak być na świecie mogło. Dość powiedzieć naprzykład, że jeśli kto ze szlachty albo urzędników miał nienawiść do mieszczanina, lub chciał sobie jego majątek przywłaszczyć, brał gotowy już papier z podpisem królewskim, wpisywał imię i nazwisko nieszczęśliwego, i natychmiast — nie mówiąc za co — zamykano go na całe życie do więzienia, które nazywało się Bastylją. Tam umarł, nigdy już nie widząc ludzi, oprócz swoich dozorców, nie wiedząc nawet, z jakiej przyczyny tak cierpi. I nikt nie mógł być pewny, czy go taka niespodzianka którego dnia nie spotka.
A mieszczaństwo we Francji było bardzo oświecone, na naukę nie żałowano pieniędzy. Pisali mieszczanie bardzo mądre książki, i tak jak w Polsce Konarski, Leszczyński, Staszyc, dowodzili, że szkodliwem jest liberum veto i elekcja, że ludowi należy dać wolność i ziemię, — tak samo i we Francji dowodzili wielcy pisarze, że prawa są niesprawiedliwe, że wszyscy ludzie są braćmi i powinni mieć prawa równe; że król, jako człowiek, musi być omylny, więc nie powinien rządzić, jak mu się podoba, lecz stosować się do konstytucji, t. j. ustawy, zabezpieczającej każdemu swobodę, a krajowi mądry porządek. Ten porządek i prawa ustanawia zgromadzenie narodowe, rodzaj sejmu, złożonego ze szlachty i mieszczan.
Książki te chętnie czytano we Francji, a nawet w całym świecie, i przyznawano im słuszność. Trzeba było tylko mądrego króla, któryby podług nich kazał ułożyć konstytucję i zaczął rządzić sprawiedliwie.
Tymczasem po Ludwiku XIV (za Sobieskiego), który przez ciągłe wojny tak strasznie kraj zniszczył i tyle zmarnował pieniędzy, i Ludwiku XV (mężu Marji Leszczyńskiej), który się tylko bawił i zaciągał długi, aby wyrzucać pieniądze na zbytki, — wstąpił na tron Ludwik XVI (wnuk Ludwika XV i Marji Leszczyńskiej), człowiek dobry, łagodny, ale nie rozumiejący, czego kraj potrzebuje, i co zrobić trzeba.
W skarbie zastał pustki, długi ogromne, a niema ich czem płacić, bo podatki naprzód wybrane, — co tu począć?
Sam sobie rady nie da. Postanowił zwołać Zgromadzenie Narodowe, jak to było w zwyczaju w ciężkich chwilach; niechże ono zaradzi złemu. Było to już w roku 1789.
Zgromadzenie, złożone z duchowieństwa, szlachty i mieszczan, zaraz rozdzieliło się na dwa stronnictwa: jedni mówili: żeby zaradzić złemu, trzeba przedewszystkiem zmienić wszystkie prawa, ogłosić równość, wymierzyć wszystkim sprawiedliwość. Naród z równych obywateli złożony i długi wszystkie spłaci i jeszcze bogaty będzie, — tylko magnaci przestaną zbytkować i rozrzucać pieniądze.
Lecz na to możni zgodzić się nie chcieli: — niech wszystko pozostanie po dawnemu, a wy dajcie pieniądze — mówili do mieszczan. — Może coś tam za to od nas dostaniecie, co uznamy z królem za potrzebne dla was.
A najgorzej było, że król nie wiedział, kto ma słuszność: gdy słuchał mieszczan, im przyznawał rację, — gdy słuchał panów, im wierzył, a mieszczan lękał się, jak nieprzyjaciół.
Z mieszczanami trzymało jednak wielu szlachty, znaczna część duchowieństwa, wszyscy rozumni ludzie, — a król nie miał odwagi połączyć się z nimi.
Po długich targach stracili cierpliwość. Stracił ją i lud głodny, bo chleba w Paryżu zabrakło, przestraszony, bo wojsko król zaczął gromadzić, — trzeba wydrzeć, czego dać nie chcą.
Nieprzejrzany tłum ludu uderzył nagle na Bastylję, wymordował żołnierzy, zburzył mury, uwolnił więźniów. — Potem otoczył Wersal (królewski pałac pod Paryżem), i zażądał, by król z rodziną wrócił do stolicy. Trzeba było usłuchać: — tłum groźny, głodny, dziki — a wielki i potężny.
Odtąd się zaczęło panowanie tłumu. Nie rozumnych, spokojnych członków Zgromadzenia, ale ciemnego tłumu, który poczuł, że jest potęgą, i chce władzy. On teraz rządzi krajem, a naprawdę ten, kto umie nad nim panować, niekoniecznie najrozumniejszy, ale śmiały, silny, wymowny.
I nastały dla Francji dni krwawe, okropne. — Kto nie z nami, ten wróg! — wołały czarne masy, i setkami spadały głowy, zarówno okrutników, samolubów, jak szlachetnych synów ojczyzny, którzy innego chcieli dla niej rządu, którzy nie chcieli przez morze krwi płynąć do wolności i szczęścia.
Bracia królewscy opuścili Francję, uchodziła z niej szlachta i magnaci, którzy się z rewolucją nie złączyli, a walczyć z nią nie mieli sił ani odwagi, — król przerażony chciał uciekać także, nie czując się bezpiecznym wśród poddanych, — ale został schwytany, uwięziony.
Bo pocóż chciał uciekać? Pewno, żeby sprowadzić wrogów, — zdrajca! — wołali mówcy, — a lud burzył się i groził.
Mógł się burzyć, bo rzeczywiście czarne chmury gromadziły się dokoła Francji. Nie napróżno wzywali pomocy monarchów innych państw emigranci, — przecież królowa francuska to córka Marji Teresy, cesarzowej Niemiec, — przecież na taki przykład nie można pozwolić, bo inne ludy postąpią podobnie; — za porwanie Poniatowskiego przez garstkę zapaleńców jakże surowo Polska była ukarana, a tam sto razy gorzej.
Pierwsze państwa niemieckie wypowiedziały wojnę i wkroczyły w granice Francji, grożąc, że zburzą Paryż, jeżeli królowi natychmiast nie zostanie przywrócona władza, jeśli mu włos spadnie z głowy.
Jakby kto draźnił lwa rozszalałego.
Szał też istotnie ogarnął Francuzów, i to może ich ocaliło. Bo musieli wytężyć nagle wszystkie siły, aby odeprzeć potężnego wroga, który miał w kraju licznych sprzymierzeńców, — nie trzech nędznych zdrajców, lecz tysiące mężnych, zacnych obywateli, którzy widzieli w królu męczennika i chcieli go ocalić, tłumiąc rewolucję. Sprawiedliwość uczynią i bez krwi rozlewu, jak uczyniono w Polsce.
— To jest wróg najgroźniejszy! — wołali do ludu wodzowie rewolucji, Robespierre, Danton i Marat — tych mordujcie bez straty czasu, bo inaczej zginiemy wszyscy!
— A jakże ich rozpoznać? — pytali strwożeni rzeczywistem niebezpieczeństwem.
— Niema czasu na rozpoznanie! Mordujcie wszystkich bez wyjątku, kto nie morduje z wami. To jedyna droga ratunku. Śmierć i strach padnie na wrogów wolności.
Te straszne słowa były krwawo wykonane. Trudno wspomnieć bez zgrozy dziś jeszcze te dni mordów. Ścinanie głów gilotyną — to za długo; tłumy morderców rzucono do więzień, do kościołów, gdzie chroniła się ludność bezbronna, mordowano na ulicy i w mieszkaniach, — króla, królowę stawiono przed sądem, skazano na śmierć, ścięto. — Nie włos z głowy, ale głowa mu spadła, — niechże się pomści wróg, który śmiał grozić.
Szał ogarnął Francuzów, dla nich szał zbawienny, choć okrutny i ślepy. Ginęli tysiącami nietylko niewinni, lecz rozumni i mężni, ginęli dlatego, że chcieli szał powstrzymać, opanować.
Morze krwi zalało Francję, krwawe morze. Zabijano, topiono, palono, ścinano: wszystkie sposoby dobre, byle prędko.
A na granicy żołnierz stał jak mur. Bo cofnąć się — to śmierć: cofa się tylko zdrajca. Takie prawo.
I połączone siły Europy skruszyły swą potęgę o ten mur.
Szał zaś wyczerpał się własną okropnością. Wodzowie rewolucji wymordowali się sami nawzajem, ich głowy spadły też pod gilotyną; ostatni padł Robespierre z rąk mścicieli Dantona, którego na śmierć skazał.
Marata przedtem jeszcze zabiła odważna kobieta.
Kraj znużony, skrwawiony, zapragnął pokoju, bezpieczeństwa dla wszystkich i sprawiedliwości.
Wówczas nakoniec ogłoszono konstytucję: sprawiedliwość, równość, braterstwo.
Jakże odmienną drogą doszli do tego Polacy!



Dawna pieśń żołnierska.

A kto chce rozkoszy użyć,
Niech idzie w wojence służyć!
Na wojence jak to ładnie,
Kiedy ułan z konia spadnie.

Koledzy go nie ratują,
Jeszcze końmi potratują,
Rotmistrz z listy go wymaże,
Wachmistrz trumnę zrobić każe.
A za jego trud i pracę
Hejnał zagrają trębacze.
Tylko grudy zaburczały,
Chorągiewki zafurczały;
Śpij, kolego! — twarde łoże,
Obaczym się jutro może.
Śpij, kolego, a w tym grobie
Niech się kraj twój przyśni tobie!
Więc kto chce rozkoszy użyć,
Niech w wojence idzie służyć!



Legjony.

(1797-1813).

Idzie żołnierz borem, lasem,
Przymierając głodem czasem...

mówi piosenka ludowa, i prawdę mówi, bo takich »żołnierzy« wychodziło z Polski niemało na tułaczkę, niedolę, głód i nędzę.
Musieli wyjść ci wszyscy, którzy nie chcieli uznać nad sobą obcego pana. Cóż poczną? Nędza im pozostaje i tułactwo, niechętna gościnność ludów, którym służyli niegdyś za przedmurze; — ale szli — bo cóż począć? Niema już ziemi własnej, — w trzech stolicach trzech obcych panów, — dla Polaka ojczyzny niema.
A gdzież król? gdzie wodzowie?
Król mieszka w Petersburgu, — z łaski cesarza Pawła ma tam pałac, znaczną pensję i tytuł królewski, — na wygnanie nie poszedł.
Kościuszko, ranny na duszy i ciele, uwolniony z więzienia, udał się do Ameryki. Może widok wolnego kraju, za który także niegdyś krew przelewał, da mu ulgę — — pociechę.
Książę Józef? — Książę Józef sam nie wie, co począć. Mieszka w pruskiej Warszawie i bawi się tymczasem.
Cała Warszawa bawi się szalenie, jakby zagłuszyć chciała pamięć okropnych wypadków, bawi się, tańczy, śmieje...
Lecz tłumy całe poszły na wygnanie: nie chcą śmiechu, zabawy, ani łaski; cierpią i nie mogą pogodzić się z losem. To niepodobna. Państwo wielkie i potężne, — państwo, które przetrwało burzę szwedzką, odparło groźną turecką nawałę, istniało tyle wieków... Niepodobna! Ufajmy jak Czarniecki, jak on nie składajmy broni. — Ratunku szukać trzeba.
I poszli na tułaczkę, by go znaleźć. Poszedł Henryk Dąbrowski, Wybicki, Kniaziewicz, tysiące innych, których pamięć żyje.
Zwolna wszystkie spojrzenia w jedną zwracają się stronę: wschodzi olbrzymia gwiazda — Napoleon. Zdaje się, że on światem rządzić będzie.
Dlaczego tak się zdaje?
Posłuchajmy. Gdy Francja po straszliwej rewolucji ogłosiła, że jest rzecząpospolitą — oburzyli się wszyscy monarchowie. To nowa niesprawiedliwość: ścięty Ludwik XVI nie ożyje, ale ma braci, córkę, do nich należy korona. Alboż to wolno ludom dziedzicznych swych panów pozbawiać władzy? czynić wygnańcami? Państwa Europy nie zgodzą się na to.
Więc znów wojna? — Czyż Francja będzie miała siłę oprzeć się po raz drugi tylu przeciwnikom? Jest strasznie wyczerpana, zubożała, skąd weźmie ludzi i pieniędzy?
Wówczas wystąpił młody Korsykanin[1], znany już z kilku zwycięstw, Napoleon Bonaparte.
— Nie zbraknie nam niczego, gdy nie zbraknie męstwa i woli — rzekł śmiało. — Nie trzeba czekać na nieprzyjaciela: dajcie mi wojsko, a ja go pokonam na jego własnej ziemi.
Kiedyż i wojska niema w dostatecznej sile, dostatecznie uzbrojonego.
— Nic nie szkodzi, on mi wszystkiego dostarczy.
— Kto?
— Nieprzyjaciel.
Ruszano ramionami, ale nie było nikogo, coby dał lepszą radę. Więc niech spróbuje śmiałek. Walczyć umie.
Rzecz ciekawa jednakże, jak pokona cesarza Niemiec, pana Włoch i Austrji, z tą garstką obdartego ochotnika, bez butów, bez pieniędzy.
Nie zawahał się wcale, — stanął na czele zuchów i z pieśnią tryumfu powiódł ich do ziemi Włoskiej. Tam rządził znienawidzony Austryjak.
— Przybywam do was jako przyjaciel-obrońca — przemówił do zdumionych w pierwszem mieście włoskiem — łączcie się ze mną, jeżeli chcecie być wolni. Kto przeciw mnie, ten przeciw swej ojczyźnie, — zginie jak wróg i zdrajca!
Jeszcze z niedowierzaniem patrzyli na niego, na nędzne, obdarte pułki, ale — kazał żołnierzom ubrać się w bogatych miastach, gdzie nie brakło obuwia i mundurów. Niechże mu kto zabroni!
A co może, pokazał w szeregu świetnych zwycięstw nad armją austryjacką.
— To nie człowiek! — wołali zdumieni żołnierze. — Jemu się nikt nie oprze! Z nim jesteśmy niezwyciężeni.
Do takiego wodza udał się Dąbrowski.
— Potrzebujesz żołnierzy, ja ci ich dostarczę, karnych, wiernych, nieustraszonych, posłusznych na każde skinienie. Chcemy tylko mieć nasze godła polskie i tę wiarę, że walczymy dla ojczyzny.
Napoleon zezwolił.
Tak powstały legjony. W kilka dni miał Dąbrowski przeszło tysiąc ludzi, w kilka tygodni przeszło 5 tysięcy.
I zaczęło się życie krwawe a szlachetne, tętniące grzmotem strzałów, wrzawą bitew, a pełne cichej głębokiej tęsknoty i jasnych, słodkich marzeń. Niby morze płomieni rozlewała się straszna walka, ogarniała państwa sąsiednie i dalsze, przycichała i wybuchała na nowo; brały w niej udział wszystkie ludy Europy, — wszystkie kraje usłały kości legjonistów.
Lecz umierali chętnie — dla przyszłości. Gardzili śmiercią, bo z niej powstać miało życie. Z tą wiarą oddawali ostatnie westchnienie, a jeśli wyraz żalu ścinał konające usta, to był żal tylko, że ten proch znikomy nie spocznie w ojczystej ziemi.
Gdy poeta Godebski stracił pod Weroną ukochanego brata, zapłakał nad martwem, poszarpanem ciałem. Lecz natychmiast otoczyli go rodacy.
— To bracia twoi — rzekł, wskazując na nich dowódca.
Nic też dziwnego, że słynęli męstwem, że zyskali wśród obcych szacunek i podziw, a sława ich tem piękniejsza, że z odwagą i walecznością umieli łączyć ludzkość i współczucie dla pokonanych i słabych. Żołnierz Polak nie dopuszczał się rabunku — chyba, żeby głód zaspokoić; nie mordował bezbronnych, przeciwnie, często otaczał opieką starców, kobiety, dzieci; szanował rozbrojonego przeciwnika, nie wyrządzał nikomu krzywdy.
Wiedzieli o tem i Niemcy i Włosi, jednało to Polakom życzliwość tych nawet, z którymi walczyli nie we własnej sprawie.
O bohaterskich czynach legjonistów przechowało się mnóstwo opowiadań, gdyż wielu z nich pisało pamiętniki, byli pomiędzy nimi i poeci, wiele wspomnień zostało w listach. Są zdarzenia zupełnie nieprawdopodobne, a jednakże prawdziwe, np. wzięcie do niewoli 57 żołnierzy przez jednego legjonistę, Jana Pawlikowskiego, szeregowca.
Było to pod Hohenlinden. Jechał sam, spotkał oddział Austryjaków, nie miał ochoty zginąć, ani dostać się do niewoli, więc uderzył zuchwale na dowódcę, zabił go, potem porucznika, który chciał bronić wodza, reszta, — przerażona tym czynem, poddaje się, nadjeżdża jakiś Francuz, i przy jego pomocy Pawlikowski przyprowadza swoich jeńców do generała Moreau.
Chciano go wynagrodzić, ale odpowiedział, że nie bije się dla pieniędzy, oficerem zaś nie mógł zostać, bo nawet nie umiał czytać.
Inny znów legjonista, Kostanecki, na czele 8 ułanów pokonał 60 nieprzyjaciół, broniących 6 armat.
Gdy jeden z ulubionych przywódców, Stanisław Fiszer, dostał się do niewoli austryjackiej, i pomimo wysiłków towarzysze broni odbić go nie zdołali, odzyskali go w inny sposób.
Było to pod Salcburgiem. Książę Lichtenstein osłaniał odwrót Austryjaków. Patrząc na walczące wojska, stał na wzgórzu konno, otoczony świtą. Wtem grenadjer Trandowski z bataljonu Fiszera zjawia się obok księcia, porywa go na plecy i uchodzi. Patrzy na to całe otoczenie księcia, ale nic nie rozumie, nie wie, co to znaczy, a strzelać nie śmie: grenadjer jak tarczą osłania się swym jeńcem.
W obozie polskim uśmiano się szczerze z zuchwałego postępku Trandowskiego i wymieniono księcia za Fiszera.
Pomimo chwały zwycięstw nędza bywała często posępnym towarzyszem tych walecznych pułków. Ileż to razy w oblężonych miastach żywić się trzeba było mięsem padłych koni. Dąbrowski pisze w swoim pamiętniku:
»Ponosiliśmy nędzę, przechodzącą wszelkie pojęcie. Żołnierze byli niepłatni, bez obuwia, bez koszul, a nawet bez mundurów, rozlokowani w okropnych górach i dzikich skałach, zmuszeni bezustannie wdzierać się na nie i odbywać utrudzające marsze, wystawieni na deszcze, śniegi i mrozy, pozbawieni żywności nieraz przez dni kilka, a wtedy zmuszeni do żywienia się korzonkami, nie mając ani chwili odpoczynku, bo zawsze naprzeciw nieprzyjaciela«.
Ginęli tysiącami, ale nowi ochotnicy zajmowali miejsce poległych, i szeregi wciąż były pełne, niezwalczone, zmartwychwstające.
Oto w Falcburgu gromadzą się znowu posiłki: płyną ochotnicy z nad Odry, Wisły i Dunaju, tutaj uczą się mustry i czekają dalszych rozkazów. Lecz choć pomiędzy nimi nie brak zamożnej młodzieży, taka nędza w koszarach, że wielu owija się w kołdry, bo nic innego nie ma. Życzliwi mieszkańcy miasta dostarczają chętnie żywności, przysyłają biedakom odzież i bieliznę, lecz dla wszystkich to nie wystarczy.
Wtem nadszedł rozkaz, aby wyruszyli niezwłocznie do Metz, twierdzy o mil kilkanaście odległej. Przysłano im na drogę kurtki, pantalony, trochę butów, lecz trzecia część oddziału pozostała boso. Na domiar złego mróz chwycił siarczysty — mówi w swym pamiętniku komendant Drzewiecki — i gdy stanął przed frontem, by dać hasło do wymarszu, w szeregach odezwały się głosy skarżące: — My bosi!
Spojrzał dowódca na zsiniałe stopy biednych piechurów, skinął na pierwszego z brzegu, kazał sobie zdjąć buty, oddał mu je, a do innych powiedział:
— Nie mam więcej!
Następnie kazał wystąpić muzyce, t. j. tym ochotnikom, którzy grali na jakimkolwiek instrumencie, zabrzmiała znana piosnka Wybickiego: »Marsz, marsz, Dąbrowski«, i krwią znacząc drogę po zamarzłej grudzie, oddział szczęśliwie przybywa do Metzu, nie tracąc z szeregów ani jednego dezertera[2].
Na pierwszą wieść o legjonach powrócił i Kościuszko z Ameryki — lecz nie złączył się z nimi, ani stanął na ich czele.
Dlaczego ?
Nie ufał Napoleonowi, — jego czcze obietnice, pięknie brzmiące słowa, nie budziły w nim wiary. Napoleon wymagał krwi i poświęcenia bez granic i bez pytań; Kościuszko nie chciał ślepo służyć genjuszowi, w którym nie widział szlachetnego serca.
Mimo to bacznie czuwał nad losem legjonów, wspierał potrzebujących, dzielił się z nimi wszystkiem, co posiadał, lecz został na uboczu.
Czekał.
Napoleon ceni zasługi Polaków, nie zostawi walecznych bez nagrody: po zawarciu pokoju nie Francuz odwiezie zdobyte we Włoszech sztandary do Francji, lecz generał Kniaziewicz, Polak.
Zaszczyt niemały. Wjazd tryumfalny do Paryża, wspaniałe przyjęcie w stolicy. 35 sztandarów składa Kniaziewicz u stóp przedstawicieli zwycięskiego narodu. Wzamian — dla Polaków brzmią pochwały męstwa, wyrazy uznania, życzenia pomyślności w szlachetnych zamiarach.
Długie wojny wreszcie skończono, — Europa uznaje Francję rzecząpospolitą, znaczna część Włoch wyzwoliła się z pod władzy Austrji, Napoleon zwycięzcą.
A legjony?
Zupełnie mu już niepotrzebne, nawet — chciałby się ich pozbyć. Ale co począć z ludźmi, których zna odwagę, no, i coś im zawdzięcza?
»W nagrodę« wysyłają je na San Domingo w środkowej Ameryce, gdzie Murzyni powstali przeciw Francji: nie chcą dłużej jej panowania. Walka tam ciężka, bo prócz nieprzyjaciół, zabija żółta febra i palące słońce; niezwyciężeni polscy wojownicy tam są właśnie potrzebni.
Ależ my chcemy walczyć za ojczyznę! Nie jesteśmy przecie płatnymi sługami? Oddajemy życie za wolność narodu i nie chcemy gnębić Murzynów, którzy jej także pragną.
Otoczono ich armatami: śmierć albo posłuszeństwo.
Około 3000 legjonistów popłynęło umierać pod zwrotnikowem słońcem, »gdzie pieprz rośnie«. Niewielu stamtąd powróciło.
A Napoleon?
I sobie wziął nagrodę — naturalnie! tak każe sprawiedliwość. Został pierwszym konsulem Francji, na wzór konsulów rzymskich, którzy rządzili rzecząpospolitą. Naprawdę jest Francji panem.

Na gruzach.

(1806—1807).

Przez lat 12 dziwnym snem spała Warszawa pod rządami pruskimi, — spała chyba, gdy mogła śmiać się, bawić, szaleć, jakby nie czuła bólu, jakby zapomniała o minionej chwale i nie czuła nieszczęścia.
Bawiono się! — i czasem tylko w nocnej ciszy brzmiało echo pieśni legjonów:

Mówił ojciec do swej Basi, całej zapłakanej:
Słuchaj jeno, pono nasi biją w tarabany...


I umilkło zaraz, jakby przestraszone.
A potem znikał z domu syn, brat, albo ojciec, — niewiadomo, gdzie się podzieli.
Tam, het, daleko — biją w tarabany...
Aż nagle — co się stało? — Co się stało? Jakie twarze? jakie spojrzenia? O zabawie już nikt nie myśli, — i Niemiec nasłuchuje też uważnie, czy nie grzmią działa bitwy, bo tam — znów walka: — idzie Napoleon.
Napoleon? Przecież był pokój?
Tak, zawarto pokój. Zgodziły się państwa, że Francja będzie rzecząpospolitą, a Napoleon jej pierwszym konsulem, czyli obieralnym rządcą na czas pewien, ale — Napoleon kazał się ukoronować, ogłosił się cesarzem.
Jakto? tak samowolnie? bez wiedzy i zezwolenia monarchów, których chce zostać bratem? Jakiem prawem? A bracia ściętego króla? jego córka? Jeżeli Francja chce znowu mieć pana, toć im należy się pierwszeństwo?
Należy się? Napoleon inaczej o tem myśli: temu się należy, kto ma siłę wziąć.
Więc znów wojna. Łączy się Austrja, Prusy, Anglja, Rosja — cztery państwa najpotężniejsze w Europie, — wszystkich razem Napoleon nie pokona.
Tymczasem — bitwa pod Austerlitz i — Austrja rozbrojona; — bitwa pod Jeną i — król pruski oddaje Berlin, ucieka pod opiekę Rosji.
Z Poznania legjoniści wyparli Prusaków, Dąbrowski powołuje cały naród do powstania. Napoleon powiedział: »Los wasz w waszym ręku. Zobaczymy, czy Polacy godni być narodem«.
I cała Wielkopolska już pod bronią.
Cóż to? Prusacy wychodzą z Warszawy? Wychodzą dobrowolnie? Gubernator zdał władzę księciu Józefowi, i dziś nie spotkasz Niemca na ulicy. Może gdzie jest, ale się nie pokazuje.
A nazajutrz o zmroku przed Bernardynami na Krakowskiem Przedmieściu staje Dziewanowski na czele francuskiego oddziału strzelców.
Kiedy weszli? — Zdumienie i okrzyk radości. W jednej chwili zbudziła się Warszawa: w oknach iluminacja, na ulicach tłumy, serca biją, okrzyki, radość.
To straż przednia Napoleona. Jutro wjedzie marszałek Murat, szwagier wielkiego cesarza, na czele wojsk francuskich.
Długa noc listopadowa, a jednak upłynęła prędko. Od świtu na ulicach ruch niezwykły, olbrzymia fala ludu płynie w stronę Woli: stanęły w porządku cechy z chorągwiami, u rogatek obywatelska deputacja z Janem Małachowskim, książę Józef na czele kawalerji wyjechał na spotkanie.
Stoją, czekają, — choć płyną godziny, nikt nie ustąpi z miejsca.
Około 3-ciej słychać muzykę wojskową, — zbliża się.
— Idą! idą! — krzyk olbrzymi wznosi się nagle nad miastem, powitalny okrzyk tysięcy.
Już ich widać. Murat jedzie na białym koniu, w zielonej aksamitnej szubie ze złotemi pętlicami i haftami, białe pióra strusie powiewają strojnie na wysokim aksamitnym kapeluszu, — dokoła niego świta, błyszcząca od złota, barwna, wspaniała, świetna, — obok książę Józef.
Małachowski krótką przemową powitał gościa u rogatek. Teraz cisną się wszyscy, już ustać spokojnie nie mogą: każdy chce widzieć, dotknąć, — z okien podają kwiaty; płacz i łkanie kobiet; tłum rzuca się naprzód; młodzież i starcy obejmują konie, całują je, tamują drogę; krzyk radości i szczęścia nieskończony, — wojsko postępuje zwolna, prowadzone, niesione przez te rzesze.
Ściemnia się, — w oknach rozbłysnęły światła, jaśnieje miasto całe. Żołnierzom niosą kosze z żywnością i winem, — każdy oddaje co ma, — przyjmują gości sercem.
Niewielu nocowało tej nocy w koszarach, bo w każdym domu uczta i przyjęcie: choć kawałek Francuza każdy mieć musi u siebie!
Nazajutrz dla Murata bal w zamku królewskim: mundury i kontusze, fraki i białe świty kościuszkowskie, peruki i golone głowy.
Tak powstało Księstwo Warszawskie, zatwierdzone na zjeździe w Tylży przez monarchów. Nie Polska, — kawałek zaboru pruskiego. Ale zawsze własna piędź ziemi, własny kraj i ojczyzna, choć imienia Polski nie nosi.
Dlaczego tylko tyle? nie cały zabór pruski? wszak odebraliśmy więcej: proszę policzyć poległych: krwi i życia nie żałowano.
Taka wola Napoleona, — tymczasem on tu panem, chociaż potomka Sasów księciem mianować raczył. On daje prawa, sam rząd ustanowił, oznaczył liczbę wojska i podatki. Jemu płacą i jemu służą.
Ciężko i bardzo ciężko, ale jest nadzieja, więc jeszcze podźwigniemy.
I wojsko polskie nie zostanie w kraju: pójdą legjony, gdzie cesarz rozkaże, — na nowe walki i podboje.
Gdzie, dokąd pójdą? — Gdzie rozkaz powoła.


Zdobycie wąwozu pod Somo-Sierra.


Gdzie wąwóz Somo skałami się jeży,
Jest ciasne przejście jak na szyk rycerzy;
Tam dumny Hiszpan, siadłszy na gór szczycie,
Czekał z pioruny na wrogów przybycie.

Z jakim łoskotem w Alpejskie nadbrzeża
Wód oceanu potęga uderza,
Tak szli do szturmu Frankowie zuchwali:
Lecz trzykroć biegli i trzykroć wracali.

Jak niedostępne niebo dla bogaczy,
Tak była trudna dla mężnych ta droga;
Próżne wysiłki męstwa i rozpaczy,
Najśmielsze dusze śmierć spychała sroga.

Zacięte Maury z gór wierzcha szydziły:
»Chodźcie tu, chodźcie, dawno was czekamy!
Wam tu Kastylki robią uśmiech miły,
Wam stary Madryt otwiera swe bramy!«

Wtenczas bohater, co wiódł nasze męże,
Przybiegł, gdzie polskie lśniły się oręże;
W cichem milczeniu zwarte hufce stały,
Gdy on do wielkiej tak zachęcał chwały:

»Wy! co z waszemi znajome szeregi
Egiptu piaski, Apeninu śniegi,
Ty ze lwiem sercem młodzieży nietrwożna,
Wam to zwyciężać, gdzie innym nie można!«


Rzekł. — Huczą trąby, ostrz mieczów się świeci,
Przez grad kartaczy las proporców leci,
Grzmi grom po gromie i razem ustały:
Na wierzchu szańców usiadł orzeł biały.

Antoni Gorecki.

Somo-Sierra.

(1808).

Pozycja niezdobyta: Nie tędy droga do Madrytu! — zdają się mówić Hiszpanie.
Rzeczywiście: łańcuch gór stromy jak ściana i jedno przejście: ciasny wąwóz o czterech skrętach, — na każdym skręcie 4 armaty, 12 tysięcy Hiszpanów. 16 dział grzmi ze ścian wąwozu.
Żaden oddział tędy nie przejdzie: zasypią go kule, rozszarpią kartacze.
Napoleon rozkazał: — Do ataku!
I pomknęli Francuzi. — Niech żyje cesarz!
Pomknęli i cofnęli się zdziesiątkowani.
— Do ataku!
Raz jeszcze — nadaremnie.
— Do ataku!
— Zginiemy tutaj wszyscy. Tędy nikt nie przejdzie: przed wejściem do wąwozu wały trupów, jedyny ślad ataku.
— Polski pułk szwoleżerów naprzód! do ataku!
Pod wodzą Kozietulskiego pędzi 120 ludzi, sama młodzież, wpół dzieci. Pędzą na śmierć w obliczu całej armji.
Grzmot armat, krzyk ginących — pierwsza baterja zdobyta; — drugi zakręt — grzmot armat, całe szeregi jakby zmiotło z koni; — trzeci zakręt — grzmot armat, — już tylko garstka pędzi pośród ognistego deszczu; — jeszcze raz — są u szczytu — ostatnie armaty w ich ręku umilkły — Somo-Sierra zdobyty.
Ze 120 ludzi doszło 6. — Reszta zabici lub ranni.
Doszedł Andrzej Niegolewski, — padł dowódca Kozietulski, Dziewanowski, Krzyżanowski i inni. Zapisano imiona ich w historji.
Napoleon podziwiał bezprzykładne męstwo, nadludzką odwagę tej garstki młodzieży.
Lecz o cóż walczyli?
Żaden monarcha tak nie rządził w swoim kraju, jak Napoleon przez lat dziesięć w Europie. Stwarzał i burzył państwa, odbierał i rozdawał trony. Bracia jego zostawali monarchami. Dla najstarszego zapragnął Hiszpanji. Były tam jakieś niesnaski między ojcem i synem, wezwał obu do siebie i uwięził, a koronę hiszpańską oddał bratu swemu Józefowi.
Napróżno jednak Józef chciał być dobrym i sprawiedliwym, Hiszpanie widzieli zdradę i nienawidzili Francuzów. Zawrzała straszna walka, powstał naród cały: mężczyźni i kobiety, księża, chłopi — wszyscy. Na każdym kroku czyhała nienawiść i zdrada, napadano na śpiących, zatruwano wodę i żywność, obrok dla koni.
Musiał sam Napoleon spieszyć na pomoc bratu, ale spotkał się po raz pierwszy z tak zaciętym oporem, że go pokonać nie mógł.
Choć Polacy zdobyli Somo-Sierra, choć poddać się musiała Saragossa, w której prawie wszyscy mieszkańcy wyginęli z bronią w ręku albo z głodu.
Do złamania tego oporu walecznych, którzy na własnej ziemi bronili praw swoich, pomagać musieli Polacy.


Bitwa pod Raszynem.


Pod Warszawę idą Niemce
Z wielką butą i paradą,
Idą Niemce-cudzoziemce,
I huzary cwałem jadą.

A w Warszawie na ulicach
Tłum się kłębi, tłum się burzy,
Płomień w sercu i źrenicach
Wróży wojnę, tryumf wróży.

Błysły barwne chorągiewki,
Kapeliści brzmią na przedzie,
Słychać śmiechy, słychać śpiewki:
Książę jedzie! książę jedzie!

A wódz dzielny konia spina,
Wznosi rękę do ułanki,

[3]Jakby idąc w bój Raszyna,
Żegnał wszystkie Warszawianki.

Pod Raszynem huczą działa,
Grzmią salwami karabiny,
Krwawe słońce w górze pała,
I krew płynie przez równiny.

Padł Godebski z bronią w ręku,
Żołnierz dziarski, śpiewak szczery,
Pośród brzęku, pośród szczęku
Niosą wodza grenadjery.

Książę Józef wznosi skronie,
Skoczył z konia: — »Leć mój ptaku!«
I karabin chwyta w dłonie
I prowadzi do ataku!

Gaśnie słońce całe w złocie,
Gaśnie w Wiśle u Warszawy,
Wraca wojsko po robocie,
Po zwycięskiej kośbie krwawej.

Rżną mazura kapeliści,
Wtórzy pieśnią tłum radosny,
Coraz mocniej i ogniściej
Bije w sercach odzew wiosny.

A zwycięzca do ułanki
Znowu sięga ręką śmiałą,
I pozdrawia Warszawianki
I Warszawę wita całą.


Pod Raszynem.
(1809).

Było to w trzecim roku istnienia Księstwa Warszawskiego.
Austrja zerwała się znowu do wojny. Namawiała ją Anglja, sprzyjały inne państwa Europy, i sama wrzała gniewem przeciw Napoleonowi, który odbierał jej wpływ i znaczenie i rządził w Europie, jakby we własnym domu.
Więc wojna. Arcyksiążę Ferdynand, brat cesarski, na czele licznej armji wkracza w granice Księstwa, głosząc, że śpieszy, by je oswobodzić z pod przemocy Francuzów.
Polacy nie pragną tego oswobodzenia, — lecz cóż począć? Za mało mają wojska, aby się bronić w Warszawie, lepiej zastąpić drogę takiemu przyjacielowi.
Spotkanie nastąpiło pod Raszynem. Trzykroć liczniejsze siły austryjackie po uporczywej całodziennej walce zajęły wreszcie sąsiednie Falenty, lecz odparto je od Raszyna, i późnym wieczorem cofnęli się ze stanowiska.
Bitwa była uparta. Książę Józef dodawał męstwa swoim pułkom, w których liczył około 10.000, lecz po zwycięstwie wrócił do Warszawy i na radzie wojskowej przedstawił konieczność opuszczenia stolicy.
Obronić jej nie zdoła; lepszy układ dobrowolny, niż bezskuteczny opór, zdobycie i zemsta.
Ale co powie ludność opuszczona?
Choćby go miała posądzić o zdradę, tak postąpi, jak nakazuje mu sumienie. Przekonają się, czy jest zdrajcą.
Środkiem milczących tłumów i ponurych twarzy w porządku wojsko polskie wychodzi na Pragę. Arcyksiążę zapewnił wszelkie bezpieczeństwo pozostałym mieszkańcom. Chce się okazać ludzkim i wyrozumiałym, — niestety, tylko niewdzięczność odbiera w zamian za tak dobre chęci.
Rozumie się, że strzeże, aby Warszawiacy nie wiedzieli, czy Napoleon zwycięża, przeciwnie, głosić każe o klęskach cesarza.
A tymczasem na Pradze biją działa tryumfalnie, wieczorem iluminacja świadczy o radosnej wieści, i jakieś olbrzymie płonące napisy na przezroczach, niby w powietrzu, podają nazwy miast, gdzie wielki genjusz okrył się nową chwałą.
I cóż na to poradzić?
Urządzili jakiś telegraf bez drutu z okna pałacu Tarnowskich, na Wisłę wychodzącego, wywieszają tam znaki różnokolorowe, litery, nawet wyrazy ze świateł, przez teleskop odczytują odpowiedzi.
I wiedzą Warszawiacy wszystko, choć są tak dobrze strzeżeni. Wiedzą, że książę Józef wkroczył na czele wojska do zaboru austryjackiego i zabiera tam miasta, zbroi ludność. Gdy Sandomierz kapitulował i załoga nieprzyjacielska opuszczała zdobytą twierdzę, nagle rzuca szeregi 800 Polaków, biegną do braci, by złączyć się z nimi i powiększyć ich siły.
Na przezroczach kolejno płonie: Sandomierz, Zamość, Wagram.
Jeszcze książę Ferdynand nie wiedział o klęsce, kiedy 101 wystrzałów armatnich oznajmiło o wejściu Napoleona do Wiednia.
Nie było dłużej co robić w Warszawie, bezpieczniej ją opuścić.
Ale jak, żeby uniknąć nieprzyjemnego pożegnania?
Pewnego ranka budzi się stolica i ze zdumieniem spostrzega, że w nocy Austryjacy wyszli tak cicho, iż nikt się nawet tego nie domyślił.
Tylko zapomniano na jednym odwachu 50 żołnierzy, i tych nieszczęśliwych przekupki warszawskie wzięły do niewoli! Niosą broń, prowadzą jeńców.
Śmiech, wrzawa, radość w mieście, tłum śpieszy nad Wisłę, zalega wybrzeże, krzykiem, znakami zawiadamia braci, że po 40 dniach powrócić mogą. — Złe minęło, jesteśmy znowu wolni!

∗             ∗

Podczas tej wojny pod miasteczkiem Kockiem zginął z zasadzki dzielny i szlachetny żołnierz, pułkownik Berek Josielowicz.
Po raz pierwszy jeszcze za czasów Kościuszki utworzył cały oddział, z Żydów-Polaków złożony, a za męstwo otrzymał stopień pułkownika. W roku 1809 wstąpił znowu jako prosty żołnierz do szeregów i poległ piękną śmiercią.

∗             ∗
Warto też wspomnieć o dzielnym wachmistrzu, Jaszczołdzie, który pod Stanisławowem z jednym tylko trębaczem spłoszył cały oddział jazdy nieprzyjacielskiej i zabrał kilku jeńców do niewoli. Dopomogła mu w tem i gromada owiec, gdyż Austryjacy, widząc kurz na drodze i pędzącego na nich samowtór ułana, byli pewni, że wyrwał się z pierwszych szeregów, i woleli uciekać, niż stanąć do walki z nieznaną siłą nieprzyjaciół.

Ten sam zuchwały Jaszczołd innym razem urządził z 5-u tylko kolegami wycieczkę do obozu nieprzyjacielskiego, aby porwać dowodzącego generała. Zręcznie i cicho zbliżył się do chaty, szyldwacha nagle wpakował do beczki głową na dół, jeńca zawinął w kołdrę — i do swoich. Ale tymczasem żołnierz wydostał się z beczki, powstał popłoch i trzeba było wyrzec się zdobyczy, aby ratować życie.
Nie był to jednak napad bezowocny, gdyż w tej chwili Polacy wpadli do obozu i odnieśli zwycięstwo nad liczniejszym, lecz znienacka zaskoczonym przeciwnikiem.


Pod Raszynem.


Pod Raszynem, pod Warszawą,
Idą nasi w bitwę krwawą,
Osiem tylko ich tysięcy,
A czterykroć wroga więcej.


Na koniku siwym jedzie
I ułanów swoich wiedzie
Dzielny, mężny i bez troski
Książę Józef Poniatowski.

Pod Raszynem grają działa,
Idzie w ogień wiara śmiała,
Od poranku aż do zmroku
Nie ustąpi wrogom kroku.

Aż złamała ich ta siła,
Co jak chmura świat nakryła.
Brakło naszych dwóch tysięcy,
Lecz wróg stracił trzykroć więcej.

Tam Godebski Cyprjan zginął,
Który w legjach włoskich słynął,
Sławny pieśniarz, rycerz śmiały,
Poległ w boju pełnym chwały.

Jan Sawa.

Rok 1812.


O roku ów, kto ciebie widział w naszym kraju!...
Ciebie lud dotąd zowie rokiem urodzaju,
A żołnierz rokiem wojny; dotąd lubią starzy
O tobie bajać, dotąd pieśń o tobie marzy.
Zdawna byłeś niebieskim oznajmiony cudem[4]
I poprzedzony głuchą wieścią między ludem;

Ogarnęło Litwinów serca z wiosny słońcem
Jakieś dziwne przeczucie, jak przed świata końcem,
Jakieś oczekiwanie tęskne i radosne.

Kiedy pierwszy raz bydło wygnano na wiosnę,
Uważano, że chociaż zgłodniałe i chude,
Nie biegło na ruń, co już umaiła grudę,
Lecz kładło się na rolę i schyliwszy głowy,
Ryczało, albo żuło swój pokarm zimowy.
I wieśniacy, ciągnący na jarzynę pługi,
Nie cieszą się jak zwykle z końca zimy długiej,
Nie śpiewają piosenek: pracują leniwo,
Jakby nie pamiętali na zasiew i żniwo.
Co krok wstrzymują woły i podjezdki w bronie
I poglądają z trwogą ku zachodniej stronie,
Jakby z tej strony miał się objawić cud jaki,
I uważają z trwogą wracające ptaki.
Bo już bocian przyleciał do rodzinnej sosny
I rozpiął skrzydła białe, wczesny sztandar wiosny;
A za nim, krzykliwymi nadciągnąwszy pułki,
Gromadziły się ponad wodami jaskółki
I z ziemi zmarzłej brały błoto na swe domki.
W wieczór słychać w zaroślach szept ciągnącej słomki,
I stada dzikich gęsi szumią ponad lasem,
I znużone, na popas spadają z hałasem;
A w głębi ciemnej nieba wciąż jęczą żórawie.
Słysząc to, nocni stróże pytają w obawie,
Skąd w królestwie skrzydlatem tyle zamieszania?
Jaka burza te ptaki tak wcześnie wygania?

Aż oto nowe stada: jakby gilów, siewek
I szpaków: stada jasnych kit i chorągiewek

Zajaśniały na wzgórkach, spadają na błonie:
Konnica! Dziwne stroje, niewidziane bronie!
Pułk za pułkiem; a środkiem, jak stopione śniegi,
Płyną drogami kute żelazem szeregi;
Z lasów czernią się czapki, rząd bagnetów błyska,
Roją się niezliczone piechoty mrowiska.

Wszyscy na północ! Rzekłbyś, że wonczas z wyraju
Za ptactwem i lud ruszył do naszego kraju.
Pędzony niepojętą, instynktową mocą.

Konie, ludzie, armaty, orły — dniem i nocą
Płyną; na niebie gorą tu i owdzie łuny,
Ziemia drży, słychać biją stronami pioruny...

Wojna! wojna!... nie było w Litwie kąta ziemi,
Gdzieby jej huk nie doszedł. Pomiędzy ciemnemi
Puszczami chłop, którego dziady i rodzice
Pomarli, nie wyjrzawszy za lasu granice,
Który innych na niebie nie rozumiał krzyków
Prócz wichrów, a na ziemi prócz bestyi ryków,
Gości innych nie widział oprócz spółleśników —
Teraz widzi: na niebie dziwna łuna pała,
W puszczy łoskot: to kula od jakiegoś działa,
Zbłądziwszy z pola bitwy, dróg w lesie szukała,
Rwąc pnie, siekąc gałęzie. Żubr, brodacz sędziwy,
Zadrżał we mchu, najeżył długie włosy grzywy,
Wstaje nawpół, na przednich nogach się opiera
I potrząsając brodą, zdziwiony spoziera
Na błyskające nagle między łomem zgliszcze:
Był to zbłąkany granat: kręci się, wre, świszcze,

Pękł z hukiem, jakby piorun; żubr pierwszy raz w życiu
Zląkł się i uciekł w głębszem schować się ukryciu.
Bitwa!... Gdzie? w której stronie? — pytają młodzieńce,
Chwytają broń; kobiety wznoszą w niebo ręce;
Wszyscy pewni zwycięstwa, wołają ze łzami:
»Bóg jest z Napoleonem, Napoleon z nami!«

O wiosno! kto cię widział wtenczas w naszym kraju,
Pamiętna wiosno wojny, wiosno urodzaju!
O wiosno! kto cię widział, jak byłaś kwitnąca
Zbożami i trawami, a ludźmi błyszcząca,
Obfita we zdarzenia, nadzieją brzemienna!
Ja ciebie dotąd widzę, piękna maro senna!...
Urodzony w niewoli, okuty w powiciu,
Ja tylko jedną taką wiosnę miałem w życiu.

A. Mickiewicz.

1812.

Jak rzeka płyną wojska, jak nieskończone morze. Nie pamiętają nawet baśnie takiej armji, — chyba wszystkie narody wyruszyły w pole na wezwanie tego nizkiego człowieka, o szerokich ramionach, w szarym tużurku i trójgraniastym kapeluszu, ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma, który stoi na wzgórzu i patrzy na fale głów ludzkich, płynące u stóp jego bez końca... bez końca...
Płyną miesiące całe, bo zdaleka. Kolei niema, całą Europę żołnierz przejść musi pieszo lub przejechać konno, całą Europę, od Francji do Rosji. — Więc idą długo, długo.
Po cóż idą?
Pokonać ostatniego na stałym lądzie Europy chrześcijańskiego monarchę, który śmiał się opierać woli Napoleona. Rozkazuje już wszystkim, tylko Aleksander I, cesarz Rosji, nie uznał jego władzy. Muszą nakoniec zmierzyć swoje siły.
Pokonane narody ciągną na rozkaz władcy — Austryjacy, Prusacy, Bawarowie, Sasi, wszystkie państwa niemieckie, Szwajcarzy, Włosi, a nawet Hiszpanie, nawet nienawidzący go z całej duszy Hiszpanie.
Książę Józef wiedzie Polaków, — jest ich 80 tysięcy. Ci nie idą z przymusu: wszak wielki cesarz powiedział wyraźnie, że jest to »wojna polska«, widziano go w obozie w płaszczu polskiego ułana, — do wodzów polskich mówił: »Kocham wasz naród! — gdybym był Polakiem, postępowałbym jak wy, — święta wasza sprawa zwycięży«.
Więc rosną pułki polskie Dąbrowskiego, Kniaziewicza, Zajączka, Krasińskiego, Chłopickiego, tylu innych!
Tylko Kościuszki niema. Nie wierzy Napoleonowi.
W kraju zostali starcy, kobiety, kaleki i dzieci, — kto broń udźwignie, wstydziłby się zasnąć na łożu, pogardziliby nim ziomkowie: przecież to wojna polska, losy ojczyzny się ważą.
Wszyscy wielcy wodzowie Francji otaczają Napoleona, jego bracia, szwagrowie, krewni, nowe, lecz znane w historji nazwiska, kwiat męstwa i odwagi. I stara gwardja, co dzieliła wszystkie trudy i chwałę wodza. Wszyscy z nim idą teraz, wszystkich potrzebować może, — więcej niż pół miljona ludzi dąży za nim.
Lecz chociaż wczesną wiosną wyszli z Francji, w czerwcu dopiero przekroczyli Niemen; 7-go lipca ujrzał ich Adam Mickiewicz wstępujących do Nowogródka. Te wrażenia opisał w »Panu Tadeuszu«.
Zajęto Wilno. Popłoch, zamieszanie: jedni z pośpiechem opuszczają miasto, inni się cisną, by zobaczyć armję, by powitać wielkiego wodza.
Napoleon rozkazał wezwać Jana Śniadeckiego, rektora uniwersytetu, męża wielkiej nauki i powagi. Chciał powierzyć mu różne sprawy, zasięgnąć wiadomości od człowieka, którego zdaniu mógł ufać zupełnie.
Zaproszenie podobne było do porwania. Staruszek nie miał czasu zmienić stroju, wiedziono go pośpiesznie wśród ścisku i tłoku przez błotniste ulice Wilna, stawiono przed cesarzem w zabłoconych butach, poplamionej odzieży.
Audjencja trwała krótko. Gdy wyszedł z pokoju, gdzie rozmawiał z Napoleonem, zmęczony, zabłocony, zwrócił się z niecierpliwością do tych, którzy go tu sprowadzili:
— Czy wy, panowie wojskowi, zawsze się tak spieszycie?
— Tem zwyciężamy,
— Hm! pośpiech bywa dobry, lecz można raz wywrócić i kark skręcić.
Uśmiechnęli się wojownicy na to gderanie starca, który nigdy nie był na wojnie.
Pod Smoleńskiem w połowie sierpnia pierwszy napotkali opór, lecz ten zwyciężyć łatwo, — gorsze od bitwy to głód i zmęczenie, brak żywności dla koni i butów dla wojska. Straszna droga, bez końca! Wojsko rosyjskie cofa się w głąb kraju, paląc i niszcząc wszystko. Płoną wsie i miasteczka, ludność ucieka w bory. Czemże na takiej drodze wyżywić olbrzymią armję? jak utrzymać w karności głodnych i niechętnych?
Książę Józef proponuje Napoleonowi, aby go z częścią wojska wysłał na południe: tam znajdzie żywność, przygotuje pomoc. Lecz Napoleon odrzuca ten projekt.
Nakoniec wielka bitwa! Trzy dni oba wojska walczą bez wytchnienia, z równem męstwem i wytrwałością. Trzeciego dnia Rosjanie ustąpili — droga do Moskwy otwarta.
Więc zwycięstwo — wojna skończona! Teraz cesarz Aleksander poprosi o pokój. Napoleon zgodzi się chętnie i będzie panem Europy.
Dziwnie jednakże pusta ta stolica: armja ją opuściła, zamożniejsi mieszkańcy wyjechali, niema żadnej władzy ani urzędników — zostali cudzoziemcy i biedacy.
W każdym razie będzie tu można przezimować, bo już blizko połowa września, — wojsko odpocznie, odzieje się, odżywi, wzmocni, a na wiosnę...
Lecz w Moskwie niema chleba ani zapasów żywności, niema skóry na buty, sukna ani futer. — Nagle wybucha pożar — płonie miasto całe, sześć dni szaleje płomień, jak rzeka ognista zalewając całe dzielnice.
Teraz dopiero pojął Napoleon — że to grób! że zapada się nad nim mogiła.
Ratować trzeba wojsko, ratować z przepaści! Odwrót!
Lecz gdzie? dokąd? wśród zimy?
Pójdziemy na południe.
Jeżeli pozwolą. Armja rosyjska silna, wypoczęta, leży dokoła Moskwy, oczekuje, strzeże. Daremne próby przebicia się przez nią, — odwrót wolny jedynie po zniszczonej drodze smoleńskiej.
Na niej znowu znalazły się nieszczęsne wojska pod koniec października.

Nad Berezyną.

Nad ich oczyma mroźna śmierć wisiała,
Harpija[5] głodu ich lica wyssała.
Tu słychać trąby (rosyjskiej) pogoni,
Tam wicher toczy kłąb śniegu po błoni,
Opodal wyje głodnych psów gromada,
A nad głowami krążą kruków stada.


Tak maluje Mickiewicz ten nieszczęsny odwrót, na który patrzył niegdyś. Straszny obraz, przerażający...
Nieskończona pustynia śnieżna. Śnieg iskrzy się na mrozie miljonami iskier, błękitno-biały, głęboki i miękki, — na nim zdaleka widać wielkie, ciemne plamy — to armja Napoleona brnie przez śnieżne zaspy, uchodząc przed głodem, mrozem i nieprzyjacielem, który krwawo mści się za najazd.
Uchodzi po zniszczonej, ogłodzonej drodze i napotyka jeszcze bojowiska, pełne trupów niepogrzebanych i odartych, nad którymi pastwią się wilki...
A jakże oni sami wyglądają? czy podobni do wojska?
Konnicy prawie niema: konie padły. Jadą konno jeszcze wodzowie, nędzne szkapy ciągną wozy i powozy, wózki, karety, sanie, z rannymi, kobietami, dziećmi. Bo z wojskiem uciekają i Francuzi oddawna w Moskwie zamieszkali: boją się teraz zostać, zabrali rodziny i ciągną tłumem wozów, powiększając nędzę.
Dawne pułki konnicy prawie wszystkie spieszone, — kto ma siły, idzie piechotą, kto nie — umiera na drodze.

Ci jeszcze wleką odrętwiałe nogi,
Ci nagle w biegu przystygli do drogi,
Lecz ręce wznoszą i — stojące trupy —
Wskazują w miasto, jak podróżne słupy.


Czy to wojsko ten tłum bezładny? szkielety o rozpalonych gorączką źrenicach, odziani w dery, sukmany, kożuchy, kaftany, chusty, rogoże, ornaty, nawet kobiece suknie? Nogi poowijane szczątkami szyneli, — trudno iść boso przez te zaspy śnieżne, gdy od mrozu pękają drzewa.
Sroga, najsroższa zima wystąpiła do walki z najezdnikiem, i szydzi z niego, i mści się okrutnie, urąga wyciem wichru, siecze i zabija mrozem, śniegiem wyścieła olbrzymią mogiłę, śniegiem otula nieszczęsne ofiary, ze śniegu sypie im wały na drodze, śniegiem tamuje pochód.
Każdy nocleg — to śmierć tysięcy. Przy zagasłych ogniskach pozostają trupy, jak na krwawem pobojowisku.
Ach! lepiej niejednemu zasnąć i odpocząć, — i nie zbudzić się więcej, nie widzieć, nie cierpieć...
A ci, co wstali, idą.
Idą stare wiarusy, ogorzałe słońcem Egiptu. Przebyli śnieżne Alpy, z bronią w ręku przesuwając się nad przepaściami, — oszczędziła ich trucizna Hiszpana i mściwy jego sztylet, — lecz tu czeka ich grób, — drętwieją nogi z trudu, uginają się kolana, ręka już broni utrzymać nie może, w piersi zabrakło tchu.
Niech żyje cesarz! chcą wykrzyknąć usta, ale krzyk marznie i kona bez echa — żołnierz pada i nie powstanie.
Towarzysz żegna krzyżem umarłego, ale zabiera wszystko, co żywemu przydać się może, a przedewszystkiem odzież: starą chustkę, która służyła razem za czapkę i płaszcz!
Oto bezładne kupy Hiszpanów i Włochów, znędzniałe, drżące z zimna, z przekleństwem na ustach, z żarem rozpaczy, nienawiści w oku. Za co oni tu giną? tak okrutnie! Tam w ojczyźnie ciepło i wiecznie zielono, słodki owoc na drzewach — a tu — śnieg i wicher, mróz, nieznany im dotąd, — śmierć.
Niech przekleństwo spadnie na tego, kto ich przywiódł do tej pustyni!
Niemcy idą w porządku i w milczeniu. I oni widzą śmierć, — lecz z nadzieją patrzą jej w oczy: ten mróz zabija ich wroga.
W szeregach polskich wielki porządek i karność, — nie brak żadnej chorągwi, nie zostawili dotąd ani jednego działa. Umierają, lecz wiedzą za co. Choć pragnęliby żyć! choć nie tego się spodziewali. To też zdumienie i ból na ich twarzach, w oczach pytanie, zwrócone ku Bogu: — Co będzie?
Książę Józef, generałowie czuwają nad pułkami, jak nad dziećmi. Ach, bo tyle w nich dzieci! Dzieci, nie liczących jeszcze lat dwudziestu.
Ileż matek tam w kraju leje łzy rozpaczy, ileż gorących modłów rwie się w niebo, — ale ich nie ocali! nie ocali!
Daleko matki, siostry, — a tu pustynia śnieżna, mróz, głód i nieprzyjaciel.
Bo jeszcze walczyć trzeba z Kozakami, z nacierającą wciąż armją rosyjską, która ściga i szarpie napastników, nie pytając, dlaczego przyszli. Są w prawie swojem: bronią własnej ziemi.
Więc codzień strzały, atak, słabszy lub silniejszy opór, większa lub mniejsza utarczka. Do bitwy już Napoleon nie ma siły, więc uchodzi, ażeby nie dać się otoczyć.
Pułki polskie przebiega nagle wieść radosna: Berezyna!
Jakby mróz zelżał, — jakby chleb rozdano — przybyło wszystkim otuchy i siły.
Berezyna! — Tam za nią ocalenie! Tam rodacy życzliwie powitają swoich, tam nakarmią, odzieją, tam ciepły spoczynek pod dachem. Byle przez Berezynę!
O, już ją widać w dali! Cóż to? płomień? — Nieprzyjaciel most spalił.
Tu ich otoczy, — już się nikt nie wymknie, — tu wszystkim jeden grób.
O nie! Ostatkiem siły przedrą się na tamtą stronę. Kiedy nadzieja świta, sił przybywa. Mosty zbudować można, ataki odeprzeć, — przejdziemy!
Nad Berezyną wre praca i walka: ci, którzy walczą, osłaniają pracę. Dwa mosty zbudowano, rzeka, skuta lodem, także ułatwia przejście, kiedyżby te tysiące przeszły po wązkich mostach?
Więc słabsi, najtrwożliwsi, ranni, kobiety, dzieci już przeprawiają się na tamtą stronę, — to też ulga dla niedobitków: łatwiej o karność, porządek w obozie.
Armja czeka na mosty i pułki nadciągające, najbardziej wycieńczone i zniszczone. Musi czekać dni kilka.
Na ogniskach płoną karety i wozy, rozbierają na drzewo opuszczone domy: ogrzać trzeba się przedewszystkiem.
Dokoła ognisk kupią się żołnierze, wyciągają wychudłe ręce do płomienia, owinięte szmatami, odmrożone nogi grzeją w ciepłym popiele. Ciepło, rozkoszne ciepło! Jutro nie wstanę może, ale zasnę w tym ciepłym blasku. Jutro? — Wiedzą dobrze, po każdym noclegu ile trupów pozostało przy ogniskach: nogi spalone, a tchnienie zamarzło, — lecz tutaj...
Tu krzepi ich nadzieja, nawet karmi.
Oto kilku żołnierzy zasiadło, by spożyć skromną wieczerzę. Dawno zabrakło mąki i sucharów, głównym pokarmem mięso padłych koni, ale dziś jeden zdobył chleb, kartofle — co za uczta!
Wtem do ogniska zbliża się adjutant księcia Józefa: szuka dla wodza posiłku. — Księcia Józefa wiozą. Podczas jednej z potyczek[6] tak ciężko upadł z koniem i tak wiele krwi stracił skutkiem silnego krwotoku, że obawiano się o jego życie. Dziś nie jadł nic od rana, zupełnie zabrakło żywności, nikt ze świty nic nie mógł znaleźć.
Z jakąż radością podniósł się zgłodniały żołnierz, by oddać księciu część swoich zapasów. Sam zaniósł do karety chleb i pachnące pieczone kartofle. I książę nie jadł dawno takiego przysmaku[7].
Tymczasem Napoleon w otoczeniu wodzów układa plan przeprawy.
Tam ustawić armaty i najpewniejsze pułki, więc francuskie i polskie, by osłaniały odwrót, walcząc z nieprzyjacielem. Walczyć będą tak długo, aż reszta bezpiecznie znajdzie się na drugim brzegu. Ciężka to walka bezsilnych z silnymi, ale tak trzeba, — zginą, lecz ocalą resztę.
Niemcom nie można ufać: przyszli z musu, już myślą niewątpliwie o połączeniu się z wrogiem zwycięskim, czekają tylko sposobności, — byłaby doskonała.
Sztandary trzeba spalić, bo już nie mają obrońców, — działa zagwoździć lub zakopać w ziemię...
Wielki stos płonie, rzuca krwawe blaski, wodzowie otoczyli go w milczeniu, na znak szacunku odsłonili głowy.
Oto sztandary, świadki tylu zwycięstw, pamiątki chwały.
Sztandar z cesarskim orłem płonie pierwszy: trysnęły snopy iskier — i zagasły; — teraz drugi, czwarty, dziesiąty, — spłoną wszystkie; dym rozpływa się w ciemnem przestworzu i niknie. —
Czy to niknie i płonie potęga genjusza, który chciał wznieść się nad prawa narodów, uczynić z nich podnóże swej dumy i chwały?
Czy to nikną i płoną nadzieje Polaków?
Stoją wodzowie z odkrytemi głowy, stoją w głębokiej, poważnej zadumie. Co płonie na tym stosie? Co żegnają? Jakie czeka ich jutro?
Twarz cesarza zimna, kamienna.
Dym rozwiał się zupełnie, ognisko przygasa — spełniło się.
Napoleon wydaje ostatnie rozkazy: każdy ma czynność jasno wyznaczoną, — on sam bez wiedzy wojska stanie jeden z pierwszych na bezpiecznym przeciwnym brzegu i natychmiast wyrusza w dalszą drogę. Niedobitki niech ratują własne życie, w miarę sił i możności odpierając nieprzyjaciela. To już nie wojsko, lecz ich słaby opór da czas Napoleonowi zgromadzić nową armję tam, w Paryżu. Z nią przybędzie na pomoc.
Noc zupełna. Gdzieś w oddali na wschodzie słychać strzały, błyska, odpierają tam widocznie jakiś atak. Adjutanci śpieszą z rozkazem, aby wysłać posiłki.
Przez mosty na Berezynie już przechodzą: jednym jazda, drugim piechota, — sanie, wozy suną po lodzie. Nikt tego ruchu nie powstrzyma, — pilno uciekającym.
Tu i owdzie jeszcze gwarzą przy ognisku, tam śnią, płomień przygasa, gwiazdy jaśniej iskrzą się na ciemnem niebie, wicher zawył w ciemności jak zwierz przyczajony i mroźnem tchnieniem zionie śmierć i grozę.
Przy jednem z ognisk dwie postacie tulą się pod wspólnym płaszczem: młody wsparł głowę na piersi starszego, niby drzemie, ale od czasu do czasu budzi się z cichym jękiem.
— Boli cię ręka, Stachu? — pyta starszy z niepokojem, patrząc w oczy chłopca, błyszczące gorączką.
— Nie, nie boli, tatusiu — odparł miękko zapytany i znowu senną głowę przytulił do piersi ojcowskiej.
Starszy wzniósł oczy wysoko, na gwiazdy, jakby w te czarne, błyszczące przestworza słał gorące pytanie, czy modlitwę.
Chłopiec drgnął nagle i podniósł powieki.
— Czy daleko do domu? — spytał nieprzytomnie. — Mama tam...
— Zaśnij spokojnie, Stachu, zaśnij, chłopcze. Do domu niedaleko. Przysuń się. Bóg nad nami. Jutro będziem po tamtej stronie. Przyjmą cię w każdej chacie. Owiń się dobrze, nie odrzucaj płaszcza. Jeszcze jedna noc tutaj, ta ostatnia... Musisz być zdrów, musisz powrócić do matki... ty chociaż...
Mówi powoli, z przerwami, cicho, jakby do siebie; płaszczem osłania rannego od wichru, z trwogą patrzy na czoło chłopca rozpalone, na znużone, bezwładne ciało.
Ach, kawałek dachu dla niego! dla niego!...
Dalekie wycie wichru odpowiada jękiem czy groźbą, mróz przejmuje do kości...

A nad ranem przeprawa pod ogniem nieprzyjacielskim. ..

Grzmią armaty i świszczą kule, słychać tętent konnicy, krzyki, szczęk oręża, dym osłania walczących.
Na moście ciżba, tłoczą się w popłochu, ścisk. Wozy na lodzie, pośpiech, każdemu pilno do ucieczki: aby tam, aby na tamtą stronę!
Nagle huk, trzask okropny, krzyk tysięcy! — most się załamał, lód pęka gwałtownie, toną ludzie i wozy — inni rzucają się na oślep w wodę — aby stąd, aby dalej!...

Wszystkie żywioły przeciw nieszczęśliwym.

Pod Lipskiem.
(1813).

Książę Józef w nurty spojrzał,
W bok rumaka wbił ostrogę —
— Bóg mi honor dał Polaków,
Bogu tylko zdać go mogę!

(Jan Sawa).

Odwrót, — i ciągle odwrót, — znowu odwrót. Nie pomogły nowe posiłki: opuszczony przez sprzymierzeńców Napoleon cofa się ciągle. Gdzież podziały się dawne zwycięstwa?
Nieprzyjaciele ochłonęli z trwogi — teraz tylko wszyscy razem, a pokonamy go wreszcie! Wszyscy razem.
Zwrócono się i do Polaków: — Połączcie się z nami. Waleczni jesteście, uznajemy cenę krwi waszej przelanej. Napoleon stworzył wam Księstwo Warszawskie, my je wam zostawimy, jeśli odstąpicie tego, który dla swojej pychy walczyć wam rozkazał. Jesteście państwem znowu, — chodźcie z nami.
Głęboko się zadumał książę Józef. On rozstrzyga.
Czy Napoleon szczerze kiedykolwiek był przyjacielem Polaków?
Był zawsze o tyle, o ile ich potrzebował.
Czy uczynił co dla nich?
Dał im Księstwo Warszawskie.
Może nie mógł nic więcej? Może nie zasłużyli?
Czy nie mógł? — trudno sądzić. Dwa razy tyle kraju odebrali własnemi siłami, ale im kazał zwrócić. Dlaczego? Wolał zjednać sobie potężnych, niż słabych.
Więc teraz — z kim? i przeciw komu?
— Polak nie opuszcza w nieszczęściu, z kim związał się w dobrej doli — odparł wreszcie. I poprowadził nowe hufce polskie na ratunek Napoleona. — Stanie się, co Bóg zechce.
I znowu szereg bitew — szereg klęsk.
Pod Lipskiem walczą dzień trzeci. — Polacy osłaniają odwrót.
Pod gradem kul nieprzyjacielskich książę Józef spokojnie czeka śmierci. Niczego więcej już spodziewać się nie może.
— Jesteś najwaleczniejszym z walecznych. Jesteś marszałkiem Francji! — przemawia doń zdumiony Napoleon.
Książę Józef uśmiechnął się z goryczą — on nie dla chwały walczy. Czuje zresztą, że tu polegnie. Tu grób najpiękniejszy dla niego, nie ma po co żyć dłużej. Niech dla innych zakwitnie drobny krwawy plon, — on spodziewał się innego kwiatu. On widział odwrót z pod Moskwy, Berezynę, tyle łez, cierpień i krwi, i większy nad to wszystko, największy ludzki ból — śmierć nadziei.
Trzykrotnie ciężko ranny, z bezwładną ręką prawą, w gorączce, prowadzony przez dwóch adjutantów, zmierza konno ku rzece. Armja francuska przeszła, przeprawiają się teraz Polacy, — płyną wpław, idą mostem. Nieprzyjaciel zewsząd. Ustępować trzeba pośpiesznie, by nie ogarnął tych resztek. Czwarta kula przeszywa piersi księcia. — Lecz trzyma się na koniu.
— Do rzeki... do rzeki!... Nie chce być wzięty w niewolę!
Dokoła strzały, bój. Kilku konnych pospiesza w stronę księcia: widzą, że jakiś wódz.
Już są o kilka kroków — rzeka tuż. Książę Józef spiął konia.
— Bóg mi powierzył honor Polaków!
Prysnęła fala, rozstąpiła się pod ciężarem i zalała jeźdźca i konia.
Skoczył za wodzem jeden z adjutantów, lecz utonął natychmiast.
Pospieszyli najbliżsi na ratunek — wydobyli już martwe ciało.


Pogrzeb księcia Józefa Poniatowskiego
(1761 † 1813).

Z pomiędzy bojów i gradów ognistych,
Wierna swej sprawie, nieodstępna znaków,
Szła wolnym krokiem do siedlisk ojczystych
Garstka Polaków.

Skoro lud postrzegł, jak wzdęte wiatrami
Białe z czerwonem proporce migają,
Wstrzęsło się miasto radości głosami:
Nasi wracają!


Niedługa radość! Każdy pyta chciwie:
»Kędyż jest wódz nasz, dzielny, okazały,
Co nam tak długo przywodził szczęśliwie
Na polu chwały?«

Już go nie widać na czele tych szyków,
Których był niegdyś duszą i ozdobą:
Okryte orły, zbroje wojowników
Czarną żałobą.
  
Już go nie widać pośród hufców dzielnych.
Gdzie jest?... Czy słyszysz żal wszystkich głęboki?
Patrzaj, złożone na marach śmiertelnych
Rycerza zwłoki.

Te mary, ten wóz, spoczynek po znoju,
Lud wdzięczny łzami oblewa rzewnemi;
Ciągną go wierni towarzysze boju
Piersi własnemi.

Idzie za trumną koń jego waleczny,
Z schyloną głową, czarną niosąc zbroję.
Idź koniu smutnie! już pan twój bezpieczny,
Zamknął dni swoje!

Żałosne trąby, wy flety płaczliwe,
Wy srebrne orłów chwiejących się dźwięki,
Umilczcie!... ranią piersi moje tkliwe
Te smętne jęki.

Patrz! przed świątynią przy światłach gasnących
Porywa młodzież z wozu ciężar drogi

I wnosi pośród grzmotu dział bijących
W świątyni progi.

Modły kapłanów, braci twoich łkania
Wznoszą się tam, gdzie mieszka Bóg przedwieczny.
Ach, przyjm ostatnie te ich pożegnania,
Wodzu waleczny!

Dzieliłeś z nami ciężkie utrapienia,
Wielkie ofiary, prace bez nagrody,
I zamiast słodkich nadziei ziszczenia —
Gorzkie zawody.

Tulmy łzy nasze, już jesteś szczęśliwy:
Kto za ojczyznę walczył, poległ śmiały,
Już temu wieniec da Bóg sprawiedliwy
Wieczystej chwały.

Wdzięczni ziomkowie, ceniąc zgon i życie,
Nie dadzą wiekom zatrzeć twoich czynów:
Wzniosą grób pyszny, zawieszą na szczycie
Wieniec wawrzynów.

Wyryją na nim, jak w ostatniej toni,
Śmierć nad nadzieje przenosząc zgubione,
Runąłeś z koniem i orężem w dłoni
W nurty spienione.

Posąg twój będzie lud otaczał mnogi;
Ten napis twarde zachowają głazy:
»Tu leży rycerz, co walczył bez trwogi
I żył bez skazy«.


Tam żołnierz, pełen rycerskiej ochoty,
Zaostrzy oręż o krawędź tej tarczy,
Pewien, że przez to nabywszy twej cnoty,
Tysiącom starczy.



Śmierć Kościuszki.
(1817).

Ostatnie lata życia spędził Kościuszko w Szwajcarji, w miasteczku Solura, odnajmując skromny pokoik od przyjaciela swego, Szwajcara, Franciszka Zeltnera.
W Ameryce wypłacono mu przyznaną niegdyś za usługi oddane podczas wojny pensję, i te zapracowane w młodości pieniądze nietylko wystarczały na skromne potrzeby, lecz pozwalały dzielić się z innymi.
Widzieliśmy, że nieraz wspierał legjonistów i tułaczy-rodaków; wzruszała go też wszelka nędza, i znana jest anegdota o koniu Kościuszki, który się zatrzymywał przy każdym ubogim, proszącym o jałmużnę.
Dobroć serca była zawsze jego cechą. Gdy po powrocie z Ameryki osiadł w swoim folwarczku Siechnowice, pierwszem prawie rozporządzeniem zmniejszył ilość dni pracy chłopów, ograniczając przez to i dochody własne do najskromniejszych potrzeb.
Dowody tej dobroci musiały być częste, skoro wszyscy o niej wiedzieli. Kiedy jako Naczelnik wjechał do Warszawy, ubogi rymarz ciśnie się do niego, by przedstawić mu swoją biedę i prosić o ratunek.
— Nic sam nie mam, mój bracie i nic dać nie mogę — odpowiada Kościuszko — sam brałbym dzisiaj chętnie na potrzeby wojska. Zobaczymy jednak, co będę mógł zrobić.
I pamięta o swem słowie. Znalazłszy wolną chwilę, staje na czele starszyzny wojskowej przed sklepikiem biedaka, kupuje batożek, wychwala robotę, a tem samem innych zachęca do kupna. Rymarz sprzedaje towar, otrzymuje mnóstwo zamówień i wydobywa się z nędzy.
Jego dobroć i pamięć o rodakach wzrusza cesarza Pawła i jedna mu życzliwość i szacunek tego monarchy.
Nie ufa Napoleonowi, gdyż nie widzi w nim szlachetności i dobroci — to tylko dumny genjusz.
A gdy ujrzał krzywdę legjonów, wysyłanych na walkę z Murzynami, wcielanych przemocą do wojska francuskiego; gdy widział przy każdym zawartym pokoju nieszczerość Napoleona i lekceważenie praw Polaków, krwią wypisanych w dziejach wielkiego cesarza, — potępił go w swem sercu, i nawet wezwany, nie chciał imienia swego połączyć z imieniem potężnego mocarza, którego mógł podziwiać, ale nie szanował.
Pamięć cesarza Pawła, życzliwość dla Polski Aleksandra I więcej budziły w nim wiary. Gdy po zwycięstwie nad Napoleonem cesarz Aleksander przybył do Paryża, do niego zwraca się Kościuszko, w szczerych i gorących słowach polecając mu sprawę ojczyzny.
I otrzymał pełną otuchy odpowiedź, zapewnienie najlepszych chęci dla Polaków. »Najdroższe Twoje życzenia będą spełnione — pisał do niego Aleksander I — Polacy odzyskają ojczyznę swoją, imię swoje«.
Gdy wreszcie po upadku Napoleona, za zgodą wielkich mocarstw Europy, na zjeździe w Wiedniu z Księstwa Warszawskiego utworzono Królestwo Polskie, a cesarz Aleksander przyjął tytuł króla polskiego i dał nowemu państwu konstytucję — Kościuszko w liście do księcia Adama Czartoryskiego wyraża wdzięczność dla cesarza Aleksandra za przywrócenie państwu imienia polskiego, czego nie uczynił potężny przez lat tyle Napoleon.
Nie powrócił jednak Kościuszko do kraju, który nie był już niepodległym, — wolał zostać w Szwajcarji.
Cicho tu upłynęły mu ostatnie lata pośród ludzi prostych i szczerych, w otoczeniu bardzo życzliwych przyjaciół.
Chorował krótko: tylko dwa tygodnie. Rozumiejąc, że śmierć się zbliża, podyktował testament. Wieczorem 15 października skończył szlachetne życie wobec zgromadzonej rodziny Zeltnerów, Franciszka, jego żony i córki. W ostatniej chwili kazał podać sobie szablę, której nie splamiła nigdy krew niewinna, i polecił, by ją złożono z nim w trumnie.
Zwłoki jego spoczywają w królewskich grobach na Wawelu.


Śmierć Kościuszki.

Tam w Szwajcarów wolnej ziemi
Żył Kościuszko długie lata
I obracał tęskne oczy,
Gdzie rodzinna jego chata.

Z Maciejowic w ranach wzięty,
Ciężką przetrwał on niewolę,
Nim wygnaniec poszedł we świat
Na tułactwo, na niedolę!

Aż gdy poczuł, że śmierć blizko,
Ujął w ręce miecz swój dumny
I rzekł: — Walczył w świętej sprawie,
Włóżcie ze mną go do trumny!

Jan Sawa.

Mogiła Kościuszki.

Trzy lata upłynęły od śmierci Kościuszki, nim się spełniło gorące życzenie całego narodu polskiego, by uczcić jego pamięć usypaniem kopca, na wzór mogiły Krakusa i Wandy.
W maleńkiej, wolnej wtedy rzeczypospolitej Krakowskiej, za zgodą sąsiednich monarchów, w trzecią rocznicę śmierci żołnierza bez skazy, nastąpił obchód upragniony.
Dzień był pogodny, ciepły, choć jesienny, niebo bez chmurki, czyste. Tatry wyraźnie rysowały się na horyzoncie.
Wzgórze św. Bronisławy pod Krakowem otoczyły rzesze ludu, tutaj oczekujące na uroczysty pochód. Barwne tłumy zalegały ulice Krakowa, barwne gromadki ciągną z bliższych i dalszych okolic, ze wszystkich wsi sąsiednich, z Królestwa i Księstwa, zewsząd nadchodzą goście, tłum rośnie co chwila.
Rośnie, staje w milczeniu i czeka orszaku, z którym się ma połączyć.
Od Krakowa zbliża się wóz czterokonny, opleciony wieńcem dębowym, na nim skrzynia ze świętą ziemią z pod Racławic, kośćmi i krwią poległych użyźniona. Obok broń, jaką walczyli.
Za wozem postępuje biskup, duchowieństwo, urzędnicy, senatorowie, akademja, młodzież, uczniowie, uczenice, szkoły, rzemieślnicy, cechy z chorągwiami, mieszczanie, wieśniacy, najprzeróżniejsze stroje, lud nieprzejrzany okiem.
Idą, idą w powadze i milczeniu, w uroczystym nastroju, bo w sercach i myśli stają obrazy walki, cierpień, trudów tylu dla kraju, dla przyszłości, dla ojczyzny.
Już poświęcono miejsce na mogiłę, przemawiał kapłan, teraz mówi starzec, towarzysz broni Kościuszki. Przypomina jego życie, jego czyny, jego pragnienia: — nic dla siebie.
Słuchają ze wzruszeniem bliżsi i najdalsi, — choć nie słyszą, odczuwają każde słowo: wiedzą przecież, dlaczego przyszli.
Mówca ustąpił, podniesiono skrzynię, zagrzmiały salwy dział i pieśń bojowa, pieśń, z którą pragnął wrócić do ojczyzny.
Na wysypanej ziemi i kościach rycerzy umieszczono małą skrzynkę marmurową, w której zawiera się portret Kościuszki, opis jego życia i usypania kopca.
Prezes senatu pierwsze taczki ziemi wysypał na święte pamiątki, potem senatorowie, starzy urzędnicy i dostojnicy państwa ubiegali się o pierwszeństwo rzucenia garstki ziemi na mogiłę. Sypano ją rękami, wożono taczkami, noszono w połach sukien.
I rosła góra wielka, jak uczucie ludu, który wzniósł tę pamiątkę.
W następnym roku księżna Czartoryska przysłała w czarnej marmurowej skrzyni ziemię z pod Maciejowic, którą również złożono w kopcu.


A Napoleon?
(1815).

Po strasznych klęskach wyprawy do Rosji, gdy zwycięscy trzej monarchowie wkroczyli z wojskami swymi do Paryża, Napoleon podpisał zrzeczenie się tronu i otrzymał na resztę życia jako własność małą wysepkę Elbę, na morzu Śródziemnem. Tu mógł do śmierci bawić się we władcę, otoczony gronem nielicznych przyjaciół, którzy z nim dobrowolnie poszli na wygnanie. Był jednakże pod strażą, która czuwała nad tem, by nie opuścił wyspy, swego niby państwa, a w rzeczywistości więzienia.
Następnie monarchowie zjechali się w Wiedniu, aby uporządkować sprawy Europy. Zwracano państwa dawnym właścicielom, inne dzielono między zwycięskie narody, krewnym Napoleona odbierano korony i berła.
Wiedział o tem więzień na Elbie pomimo czujności straży, i skoro wieść go doszła o niezgodach na kongresie wiedeńskim, o możliwości wojny między zwycięzcami — jak orzeł skrępowany zerwał nagle pęta, wymknął się swym dozorcom, stanął na ziemi francuskiej i powołał do broni cały naród, niechętnie ulegający narzuconym królom.
Pod Waterloo stanęły do ostatniej walki ostatnie siły genjalnego wodza.
Bo dla monarchów w Wiedniu ucieczka Napoleona z wyspy Elby stała się hasłem zgody. Pojednała wszelkie nieporozumienia konieczność silnego oporu wspólnemu nieprzyjacielowi.
Całodzienna uparta walka zakończyła się znowu klęską Napoleona.
Teraz nie było dla niego ratunku. Widząc, iż wszystko runęło już w gruzy, szukał ucieczki u najzaciętszego z wrogów swoich — Anglika. Z tem państwem nigdy nie zawierał zgody, lecz i nigdy nie zdeptał zbrojną stopą ojczystej ziemi tego ludu.
Czy na to liczył? — Któż może odgadnąć? — Zawiódł się jednak, jeśli oczekiwał ze strony Anglji wspaniałomyślności.
Pod najsurowszą strażą wywieziony na bezludną skałę pośród oceanu, wyspę św. Heleny, tutaj dokonał samotnego życia i tu po ciężkiej, bolesnej niewoli znalazł spoczynek w grobie.
Dopiero w roku 1840 ciało jego przewieziono znów do Francji.
Imię Napoleona, wielbione i potępiane, zostało nieśmiertelnem, bo nieśmiertelnym jest genjusz, nawet zgubiony przez samolubną pychę.


Na sprowadzenie prochów Napoleona.

I wydarto go z ziemi — popiołem;
I wydarto go wierzbie płaczącej,
Gdzie sam leżał, ze Sławy Aniołem;
Gdzie sam leżał, nie w purpurze błyszczącej,
Ale płaszczem żołnierskim spowity,
A na mieczu, jak na krzyżu rozbity.

Powiedz, jakim znalazłeś go w grobie,
Królewiczu, dowódzco korabli?[8]
Czy rąk dwoje miał krzyżem na sobie?
Czy z rąk jedną miał przez sen na szabli?
A gdyś kamień z mogiły podźwignął,
Czy trup zadrżał? powiedz, czy się wzdrygnął?

On przeczuwał, że przyjdzie godzina,
Co mu kamień grobowy rozkruszy,
Ale myślał, że ręka go syna
W tym grobowcu podźwignie i ruszy,

I łańcuchy zeń zdejmie zabójcze,
I na ojca proch zawoła — Ojcze!

Ale przyszli go z grobu wyciągać,
Obce twarze zajrzały do lochu;
I zaczęli prochowi urągać,
I zaczęli nań wołać — »Wstań, prochu!«
Potem wzięli tę trochę zgnilizny
I spytali — czy chce do ojczyzny?

Szumcie! szumcie więc, morza lazury,
Gdy wam dadzą nieść trumnę olbrzyma.
Piramidy! wstępujcie na góry
I patrzajcie nań wieków oczyma.
Tam! — na morzach — mew gromadka szara:
To jest flota z popiołami Cezara.
............
............

Orły siedzą na trumnie posępne
I ze skrzydeł krew trzęsą narodów,
Orły, niegdyś zdobywcze i dumne,
Już nie patrzą na słońce — lecz w trumnę.

Prochu! prochu! o! leż ty spokojny,
Gdy usłyszysz trąby śród odmętu,
Bo nie będzie to hasło do wojny,
Ale hasło pacierzy — lamentu...
Raz ostatni hetmanisz ty roty
I zwyciężysz zwycięstwem Golgoty[9]


Ale nigdy — o! nigdy — choć w ręku
Miałeś berło, świat i szablę nagą:
Nigdy — nigdy nie szedłeś śród jęku
Z tak ogromną bezśmiertnych powagą,
Z taką mocą... i z tak dumnem obliczem,
Jak dziś wielki! gdy powracasz tu niczem.

J. Słowacki.




  1. Urodzony na wyspie Korsyce, należącej do Francji.
  2. Dezerter — żołnierz, opuszczający szeregi samowolnie.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; niespójny układ strof wiersza.
  4. Kometa.
  5. Potwór bajeczny.
  6. Pod Wiaźmą.
  7. Falkowski. Obrazy z życia ostatnich pokoleń.
  8. Okrętów.
  9. Wzgórze pod Jerozolimą, gdzie ukrzyżowano Chrystusa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.