Jesienią (Kraszewski, 1886)/Tom II/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jesienią
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.

Hrabina Wanda czytała siedząc w krześle i oczekując ażeby upał, który dnia tego panował, nieco ustąpił pod wieczór, gdy panna Kornelia wpadła do jej pokoju z twarzą dziwnie, do niewypowiedzenia przestraszoną.
— Nic pani nie słyszy? goście przyjechali! — zawołała.
— Któż taki? — zwolna składając książkę odpowiedziała hrabina.
— Pan Teodor, febra, ale to nic, toby jeszcze nic nie było — mówiła plącząc się i patrząc w zwierciadło stara panna — pan Teodor przywiózł z sobą...
Głosu jej nie stało; — hrabina patrzała na nią zdziwiona; przestrach Kornelii nieco ją rozśmieszył, usta się poruszyły.
— Cóż ci jest moja droga?
— A! co mi jest! co mi jest! — ręce załamując i przybliżając się, odezwała się stara panna — pan Teodor przywiózł z sobą... upiora!
Hrabina spojrzała na nią zdziwiona.
— Proszęż cię, bez zagadek.
— Zdawało mi się, że się pani łatwo tego domyśli — złośliwie poczęła kuzynka — z panem Teodorem przyjechał pan pustelnik Krzysztof.
Nie domówiła tych wyrazów, gdy twarz hrabiny, która umiała panować nad sobą, okryła bladość. Spuściła oczy, zaczęła poprawiać książkę i zmięszała się widocznie, chociaż usiłowała nie dać tego poznać po sobie ręce jej trzęsły się; głosem na pozór spokojnym, nie patrząc w oczy towarzyszce, odezwała się cicho:
— Niepotrzebnieś mnie tak — przestraszyła. Proszęż cię, zabaw chwilę tych panów, nim wyjdę.
Prośba była wyrzeczona takim jakimś głosem poważnie nakazującym, zmienionym, niezwykłym, poruszonym, że panna Kornelia, której usta nie łatwo się zamykały, na którą prośba nie zawsze skutkowała od razu, cofnęła się ku drzwiom szybko i nic nie mówiąc wyszła.
Co się działo w duszy kobiety, na którą po latach tylu jak piorun spadało to wspomnienie tylą boleści stłumione, to po wyjściu świadka twarz sama zdradzała. Załamała ręce, stała długo zadumana, jakby rachując się z sobą co ma począć, wynijść czy się nie pokazywać wcale. Dwa razy chwyciła za dzwonek, chcąc zawołać sługi i złożyć się chorobą, i odsunęła go nieporuszywszy. Padła na krzesło i wstała wstydząc się swej słabości.
Krzysztof, jak go widziała raz ostatni, młody, piękny, żywy, rozkochany, przysięgający miłość wiekuistą, niezłomną, stanął przed jej oczyma. Tyle lat ubiegło; któż wie co się z nim stało i w co zmienił ten ideał kochanka? Miałaż go zatrzeć w pamięci widokiem innego człowieka, w którym ruina przeszłości występowała przed nią: ruina ciała, serca i ducha?
Lecz nie wyjść, było to przyznać się niemal do uczucia dla niego! Prędko przeleciało także przez myśl jej, kto był winniejszym z nich dwojga, czy on co się wyrzekł jej słowa i przyrzeczeń swych razem, czy ona co rodzicom musiała być posłuszną, nie będąc już i niczem związaną?? To zerwanie świętego węzła co ich łączył, ona przypłaciła ofiarą całego życia; — on?? on pewnie mniej cierpiał. Uczuła żal do niego, gniew na niego niemal. Stawił się teraz więc zuchwały, jakby się upominał o to słowo którem sam wzgardził, o węzeł który potargał. To było zuchwalstwo z jego strony, które ukarać należało.
Wyobrażał więc sobie — rzekła w duchu — że dosyć mu się teraz pokazać przedemną, abym na rozkaz wróciła odepchnięta??
Wszystkie te myśli szybko jak błyskawice krzyżowały się po jej głowie, przeszywały serce jak miecze rozpalone, biły krwią do skroni. Chciała go widzieć i lękała się; miała pragnienie podać mu rękę do zgody i uścisnąć dłoń serdecznie, ale duma nie pozwalała i gniew sztuczny powracał.
Długa chwila upłynęła nim potrafiła ochłonąć, spojrzała mimochodem w zwierciadło, poprawiła włosy i suknię czarną i jakby gwałt sobie zadając, szybko, bezprzytomnie pobiegła do salonu.
Tu przybyli goście, ze złośliwą panną Kornelią, która się ich pomięszaniem napawała — zostawieni sam na sam, milczący oczekiwali przybycia gospodyni domu. Na twarzy Teodora widać było gorączkowe rozciekawienie i niepewność, Krzysztof stał jak winowajca, na pozór zimny i nieporuszony, w rzeczy niemal nie wiedząc co się z nim dzieje. Pot zimny występował mu na czoło. Pomimo prośb Teodora nie zmienił swojego pustelniczego, dziwacznego nieco ubioru, wieśniaczego zarazem i fantastycznego. Podobniejszym w nim był do leśniczego wracającego z polowania, niż do sąsiada przybywającego w odwiedziny. Rysy jego twarzy, które wiek mało odmienił, posępne były i nie zdradzały rozrzewnienia ani czułości; prędzej w nich było można wyczytać wymówkę, ból, niż pokorę i prośbę.
Gdy suknia zaszeleściała i kroki się słyszeć dały, pan Krzysztof skamieniał, oczy zwrócił ku wchodzącej, i stał nieporuszony. Drzwi się otworzyły, Wanda raczej wbiegła niż weszła, spojrzała na niego, oczy ich spotkały się, krótka chwila wahania poprzedziła powitanie.
Przed wnijściem do salonu hrabina powiedziała sobie, że powinna udawać wesołą. Nie było to ani w jej obyczaju, ani charakterze, zdało jej się jednak że powinna nią być aby nie zdradzić wzruszenia, ani gniewu; bo gniew dowodziłby czego więcej. Bledszą była niż zwyczajnie.
Pan Krzysztof się skłonił.
— Ośmielił mnie pan Teodor do złożenia pani mojego uszanowania — rzekł powoli — nigdybym się sam na to nie ważył, wiedząc że pani gości nie lubi, a ja też gościem nigdzie oddawna bywać nie zwykłem.
Hrabina skłoniła się zimno i zdaleka.
— Bardzom wdzięczna panu Teodorowi za tę miłą niespodziankę i za wyciągnięcie pana z jego lasów. Gdy raz ta klauzura została złamaną, inni też korzystać będą z jego towarzystwa.
Pan Krzysztof nie zebrał się na odpowiedź, skłonił się tylko z rezygnacyą i siadł na miejscu wskazanem. Nastąpiło milczenie przykre, którego nikt przerwać zrazu nie śmiał. Wejrzenia się krzyżowały pan Teodor cierpiał prawie tyle co nieszczęśliwy Krzysztof, który spuściwszy głowę i oczy, stracił zupełnie zwykłą swą odwagę i przytomność. Panna Kornelia uważała niemal za obowiązek odezwać się z czemś obojętnem, bo widziała i na twarzy Wandy napróżno tajoną boleść i wzrastające pomięszanie.
— Pan podobno — przemówiła do Krzysztofa przy którym ją przypadek umieścił — pan długo bardzo nie wyjeżdżał nigdzie, nawet w najbliższe okolice. Jakże się panu wydały, czy zmienione?
Zagadnięty jakby się przebudził, podniósł oczy powoli.
— Zmienione? nie umiem opowiedzieć mojego wrażenia — rzekł cicho — tak, niektóre rzeczy znalazłem bardzo odmienne, inne... dziwnie zachowały się jakby ani zestarzeć ani rosnąć nie chciały. Tak, prawdziwie — dodał plącząc się nieco — bardzo rozmaicie trwają niektóre przedmioty, mienią się inne. W ogóle okolica charakter swój i fizyognomią zachowała.
— A ludzie? — wtrąciła złośliwa panna Kornelia.
— Ludzi... nie widziałem prawie — rzekł pan Krzysztof.
— Pan, naturalnie postarzałeś — odezwała się dziwnym głosem gospodyni — aleś się bardzo mało odmienił.
— Boję się żebyś pani tego nie wzięła za komplement — odpowiedział pan Krzysztof widocznie ośmielony! — ale pani ani się mogłaś postarzeć, ani odmienić.
Rozśmiała się hrabina.
— Nauczyłeś się pan grzeczności dla kobiet w lesie — szepnęła spuszczając oczy — ja najlepiej czuję jak wielka we mnie zaszła zmiana. Słyszałeś pan zapewne o moich losach; cierpiałam wiele, straciłam męża, zostałam samą na świecie, którego pokochać nie umiałam; wszystko to mnie odmładza. Lecz przyszła rezygnacya, wyrobił się spokój ducha i teraz mogę powiedzieć, żem tak z mym losem przejednaną, iż nadeń innego nie pragnęłabym szczęśliwszego.
— Mało się ludzi poszczycić tem może — dodał pan Teodor — my wszyscy musimy pani zazdrościć.
— Ale nie pan Krzysztof — dokończyła gospodyni śmielej. — Słyszałam, żeś pan sobie życie urządził wśród ukochanej puszczy tak po swej myśli...
— W istocie, a najlepszym tego dowodem — rzekł pan Krzysztof — iż gdyby nie pan Teodor, do śmierci bym się pewnie nie ruszył z ruin mojego zamku.
— Przyznam się żem go bardzo ciekawa — przerwała panna Kornelia.
— Zawiedzioną byś pani została — odezwał się Krzysztof — nic tam nie ma oprócz kupy kamieni jako tako wyporządzonych, aby wśród nich żyć było można.
— W istocie — wmięszał się pan Teodor — z nazwiska starożytnego zamku, całkiem coś innego sobie wyobrażałem. Przyznaję, że trzeba heroizmu i prostoty pana Krzysztofa, aby wyżyć wśród tej pustyni.
Gospodyni słuchała nie mięszając się i często bardzo spoglądając na pana Krzysztofa, który na nią oczu podnieść nie śmiał i siedział jak na mękach.
— Czuje się winnym! — w duchu szepnęła gospodyni — niech pokutuje.
Cały ten początek rozmowy, tak jakoś był nieokreślonym i ogólnikowym, iż nic z niego o rozwinięciu się jej wnosić nie było podobna. Pan Teodor zaczynał się niecierpliwić, bo na cóżby mu się to przydało, gdyby Wanda i brat jego ani się zbliżyć, ani poufalej, szczerzej rozmówić nie mieli. Uczuć ich nawet niepodobna mu było odgadnąć, hrabina była surową i poważną jak zwykle, Krzysztof przybity bardziej niż kiedy i dziwnie nieśmiały.
Pan Teodor raz wziąwszy na siebie tę rolę pośrednika, chciał ją, bodaj zuchwale, doprowadzić do ostatecznego kresu. Zdawało mu się, że powinien manewrować tak, aby nie okazując iż to czynił umyślnie, ułatwić rozmowę bez świadków. Odciągnąć pannę Kornelią zdawało mu się łatwem. Raz postanowiwszy dojść do tego, próbował z nią zawiązać rozmowę a parte, któraby była wstępem do żywszej i interesowniejszej na osobności. Ganek od ogrodu stał otworem. Panna Kornelia lubiła się bardzo popisywać z dowcipem, w każdym innym razie byłaby oburącz chwyciła zręczność błyśnięcia nim przed panem Teodorem, lecz teraz czy ciekawość, czy litość nad kuzynką, trzymały ją przykutą do krzesła, a co gorzej, na zapytania ciche odpowiadała głośno, dając do zrozumienia, iż nie jest usposobioną do szeptów.
Zakłopotanie wszystkich trwało już dobrą chwilę, miało jednak ten skutek zbawienny, że zwolna ochłonęli aktorowie tej sceny, że śmielej poczęły krążyć ich wejrzenia i oswoiwszy się z położeniem, każdy się czuł panem siebie.
Pierwsza oprzytomniała pani domu; bladość powoli schodzić zaczęła z jej twarzy, litość, którą uczuła w początku, zmieniła się znowu w niewytłómaczony gniew i urazę, serce jej biło, życzyła sobie niemal zbliżyć do pana Krzysztofa, aby mu powiedzieć otwarcie, że się łudzić nie powinien. Oburzała się na zuchwalstwo, które go tu jakby po wypłatę zaległego długu przywiodło.
Pomimo to, hrabina szukała w tym człowieku znękanym i zestarzałym, dawnego Krzysia i znajdowała z podziwieniem w tej ruinie prawie młodzieńczy wdzięk jej dawny.
— I on cierpiał! — myślała — lecz zasłużył... a ja? ja? czyż nie odbolałam więcej jeszcze?
— Czemżeś pan rozrywał tę samotność? — zapytała zwracając się do milczącego Krzysztofa.
— Trochę książek mi zostało — odparł spokojnie, spoglądając pierwszy raz w jej oczy, których wyraz smutny, dawny, co się tak dziwnie żenił z uśmiechem, powitał go znowu — myślałem wiele, i polowałem niemal codziennie; nie licząc szczupłego mojego dworu, pozostały mi dwa psy, których przyjaciółmi nazwać się godzi. Z niemi razem błąkaliśmy się po lesie.
— I nigdy nie zatęskniłeś pan za światem?
— Za światem? — podchwycił bardzo żywo pan Krzysztof, i w głosie jego zadźwięczała ironia — ja... za światem? Nigdy on nie był moim ulubieńcem, a od czasu jak się stał targowicą i jarmarkiem, cierpieć go nie mogę.
— Przecież nie cały? — podchwyciła chcąc się wmięszać panna Kornelia.
— Nie znam wyjątków — mówił pustelnik — są może mniej żarliwi handlarze, i nie bardzo zręczni, ale komuż dziś o co innego jak o grosz w jakikolwiek sposób zdobyty i jak najpowszedniejszym sposobem zużywany dla siebie. Za mojej młodości świat był jeszcze chrześciański i rycerski, dziś jest pogański i mieszczański a rzemieślniczy... wszystko się stało rzemiosłem, ja zaś na rzemieślnika nie czułem się stworzony.
— Przecież sztuki kwitną — potrąciła gospodyni.
— O tem ja na pustelni naturalnie nic nie wiem — dodał pan Krzysztof — ale o ile mnie doszły wieści, domyślam się, że sztuka stała się też potroszę rzemiosłem.
Hrabina zamilkła. Pan Krzysztof, chwilę zatrzymawszy się, mówił dalej.
— Godzi się mi przebaczyć te sądy, boć, jak pani powiada, z lasu wychodzę; jestem podobny do Satyra Kochanowskiego.
Panna Kornelia, która o Kochanowskim wiedziała mało, a o Satyrze jego nic wcale, obejrzała się w twarzach obecnych szukając tłómaczenia, o jakim Kochanowskim była mowa, gdyż o żadnym w sąsiedztwie nigdy nie słyszała. Nikt nie podniósł tego wyrażenia, milczeli wszyscy. Pan Teodor już nieco zniecierpliwiony, pochylił się do ucha panny Kornelii.
— Jeśli mi pani co dobrego życzy, proszę, błagam, wyjdźmy na ganek, mam z panią kilka słów do pomówienia.
— Pan, ze mną, w ganku? sam na sam? — Zaczęła się śmiać do rozpuku. — Cóż to może być? Uprzedzam, że jeśli mi się ośmielisz oświadczyć, weźmiesz odkosza.
— Panno Kornelio! miejże pani litość! — szepnął Teodor.
— A gdzieżeś pan słyszał, aby stara panna litość nad kim miała? — wrzuciła mu w ucho kuzynka.
Jednakże czy ciekawość czy litość zwyciężyły; po chwili wstała z krzesła, a że i pan Teodor ruszył się zaraz, hrabina która zrozumiała strategią Męczyńskiego, pobladła i zdała się w początku chcieć wstrzymać odchodzącą, po namyśle jednak odstąpiła od tego.
— Tak lepiej — rzekła w duchu — i owszem, dam mu jasną i wyraźną odprawę... raz na zawsze. Usłużny kuzynek doskonale robi jego interesa.
Panna Kornelia niezbyt szybkim krokiem przeszedłszy się po salonie, gdy się do niej zbliżył Teodor, posunęła się ku gankowi.
— A! rozumiem, więc to wszystko umówione! Chcieliby nam czułą scenę ułatwić — mówiła w duchu hrabina — bardzo się na tem zawiodą. Doprawdy, to oburza.
Po odejściu pana Teodora została zmuszoną, choćby dla przyzwoitości zawiązać rozmowę z Krzysztofem. Pierwszy raz po latach tylu znajdowali się sam na sam. Krzysztof, który siadł opodal, obejrzał się i jakby nabierając męztwa, przybliżył się do gospodyni.
Z postanowieniem chłodnego wytłómaczenia się szedł ku niej, podniósł oczy, twarz jej była tak groźna, tak posępna i prawie gniewna, że się zawahał.
Któż wie, jedno może z serca płynące słowo byłoby ich zbliżyło i przejednało od razu, lecz słowo to zamarło na ustach. Pan Krzysztof zrozumiał wejrzenie i ostygł.
— Nie miej mi pani za złe mojego kroku — rzekł siląc się na zobojętnienie — nie uczyniłem go z własnej woli, spełniłem życzenie Teodora. Muszę być otwartym, aby się oczyścić z zarzutu, jaki mi pani słusznie uczynić byś mogła. Teodor... marzy o szczęściu i szuka go tutaj, ale jest dobrym bratem. Zdawało mu się, że ja także mógłbym do tego rościć nie prawo, gdyż żadnego nie mam, ale że.. że...
Hrabina przerwała żywo.
— Pan Teodor wierzy w trwałość uczuć... dawno wystygłych i zapomnianych.
Spojrzeli sobie w oczy, wejrzenie hrabiny było coraz groźniejsze, wargi jej drżały.
— Pan Teodor jest marzycielem — dodała — a my oboje staliśmy się, spodziewam, ludźmi rozumnemi i ostygłemi. Dziecinne chwilowe przywiązanie przecież wiecznych więzów nie wkłada, pan nadto cenisz swą ciszę abyś je miał nosić, a ja stałam się sceptyczną i nadewszystko cenię to co dziś mam — swobodę.
— Ja także — rzekł pan Krzysztof. — Smutno mi tylko, że Teodorowi na nic się nie przyda to co i pani musiało uczynić nieprzyjemność i mnie kosztowało wiele.
Skłonił się lekko i zamilkł.
— Biedny mój Teodor; — westchnął cicho.
— A! nie użalaj się pan nad nim tak bardzo — odezwała się hrabina — w jego wieku uczucia nie są groźne, są to echa przeszłości tylko. Mogło mu się zdawać coś na chwilę, to przejdzie.
— Jak wszystko przechodzi — wtrącił pan Krzysztof. — Gdybym jednak śmiał pani polecić trochę mojego kuzyna, jest-to bardzo dobry człowiek.
— Zupełną mam wiarę w wielkie jego przymioty, ale... swoboda jest lepszą od najmilszego z mężów — zawołała hrabina, proszę, nie mówmy o tem.
W głosie jej drżał gniew. Spodziewała się wcale czego innego po nim, — zmartwychwstającéj miłości, wyrzutów, upomnienia się o prawa; rzewnych wspomnień, a znajdowała wystygłe opiekowanie się kim innym.
To było nie do przebaczenia. Spojrzała nań prawie z oburzeniem i wzgardą. A jednak głos choć stłumiony i zmęczony, przypominał jéj Krzysia; serce biło, sama siebie nie rozumiała Wanda.
Co się działo z Krzysztofem, tego z twarzy obumarłej wyczytać nie było można.
Wszedł tu rozdrażniony, poruszony, obawiając się wybuchu; kilka słów rozmowy zepchnęły go na stanowisko tak nizkie, tak podrzędne, iż ani serca ani oczów nie śmiał podnieść ku niej. Siedział milczący, czekając jakiegoś ratunku i wyzwolenia.
— Dziwnie odmienne były nasze losy — jasnym, spokojnym głosem poczęła hrabina, jakby tylko dla utrzymania obojętnej rozmowy — pan siedziałeś zamknięty w ciasnym obrębie swoich lasów, ja musiałam latać po świecie. Zwiedziłam całą prawie Europę.
— Wątpię byś pani co innego znalazła w niej nad to, com ja widział w swych lasach — rzekł Krzysztof. — Ludzie są wszędzie ci sami, a natura, choć bardzo rozmaita, wszędzie piękna.
— Przyznaj pan jednak że to zamiłowanie odludzia, to dziwactwo. Gniewasz się pan na świat, niechcąc może przyznać, że nierad jesteś z siebie.
— Ale ja się na świat nie gniewam — uśmiechając się rzekł Krzysztof — a z siebie nigdy nie byłem zadowolniony, i do tego przyznaję się chętnie.
— Udana pokora — szepnęła hrabina, znajdując jakąś przyjemność w znęcaniu się nad panem Krzysztofem.
— Bardzo pani dla mnie jesteś niełaskawą — głos zniżając odezwał się pan Krzysztof. — Po latach wielu przyszedłem zmuszony, na chwilę, naprzykrzyć się pani; w życiu się więcej nie zobaczemy pewnie nigdy, godziż się być tak nielitościwą?
Hrabina się zarumieniła.
— Nie rozumiem tego czem mi pan grozisz, że się już więcej nigdy widzieć nie mamy — podchwyciła szybko — byłoby to śmiesznem i kompromitującem dla nas obojga. Jeżeli o co go prosić mogę to właśnie, byśmy jako dobrzy dawni znajomi widywać się mogli. Przeszłości trzeba zapomnieć, ale teraźniejszości nie należy wyrzekać.
Krzysztof, jakby niezrozumiał z razu, długo patrzał milczący, cierpliwość i zimna krew opuściły go nagle, poruszył się na krześle.
— Pani więc myślisz że mnie nic ta bytność tak jak ją nie kosztowała, że przybyłem dla ciekawości i mógłbym od czasu do czasu stawić się tu, aby jej dostarczyć cierpliwej ofiary, która wszystko znosić musi, byle uratowała się od mniemanej kompromitacyi? Przyznam się pani, że musiałaś zapomnieć jakim byłem dawniej, lub sądzisz, żem tak się potrafił zmienić.
— Jak ja? nieprawdaż — szydersko zawołała hrabina. — Ale ja się nie zapieram wcale tego, że jestem zupełnie, całkowicie zmienioną, że we mnie nie zostało nic z dawnej płochej dzieweczki jaką mnie znałeś. Musiałam tonąć i ratować się, przejść przez wszystkie jego obrzydliwości; tak jest! miałam prawo zmienić się... zmienioną jestem.
— A ja, nie! — przerwał rozogniając się pan Krzysztof. — W mchu tych moich lasów zasnąłem, zaskrzepłem z młodemi uczuciami i przeżyły we mnie za kres zwykły gdy u innych uczucia tępieją i serce bić przestaje.
Spojrzał na nią rozpromienioną bólem twarzą, paliły mu się oczy. Wanda wejrzenia ich znieść nie mogła, drgnęła i spuściła źrenice.
— Z uczuciami staremi włóczyć się po świecie aby je drażnić, rozżarzać i cierpieć od nich, byłoby samobójstwem — dodał pan Krzysztof — nie mam żadnego celu wychodzenia upiorem z grobu i przebaczysz mi pani, że tego więcej nie uczynię.
— Uspokój się pan, proszę — odezwała się hrabina spojrzawszy w ganek na Kornelią — mówimy tak żywo, że moja kuzynka posądzić nas może o wcale inną treść rozmowy. Radabym pana widzieć chłodnym, przejednanym z losem i pożegnać go, do widzenia dłonią przyjazną. Zdaje mi się, że w imię przeszłości mogłabym się choć tego domagać.
— Sama pani mówiłaś że przeszłość ta umarła i że w niej nic już z tamtych czasów nie pozostało.
— Przyjaźń dla pana — cicho odezwała się hrabina.
Krzysztof poruszył się na krześle.
— Na miłość Bożą! — zawołał — rozumiałbym nienawiść... przyjaźni nie pojmuję. Miłość się nigdy nie zmienia na nią, chyba od razu miłością nie była. W mojem też sercu więcej jest gniewu i nienawiści; powiem szczerze, niż... tego wodnistego napoju, który się nazywać zwykł przyjaźnią.
Hrabina się zarumieniła, pan Krzysztof odsunął się z krzesłem i chciał wstać.
— Proszę pana — pozostań i mówmy znowu chłodno.
Lecz snać rozmowa chłodna była niepodobieństwem, bo zamilkli oboje. Krzysztof począł się oglądać na Teodora, jakby go na pomoc wzywał. Wanda czuła się winną, i była niespokojną; żałowała, że była z nim za surową. Lecz mogłaż być inną? Obudzał w niej litość znowu.
Całej tej sceny świadkami były oczy panny Kornelii i pana Teodora. Tu, w ganku, rozmowa po kilku słowach się przerwała, ucichła, stanęli oboje usiłując przeniknąć i zgadnąć co dawni kochankowie mówić z sobą mogli.
— Dałabym rok życia — mówiła panna Kornelia — żeby podsłuchać ich. A! to musi być ciekawem. Ale od kuzynki nic się nie dowiem, to próżno.
— Ani ja od pana Krzysztofa — dodał Teodor.
— Kłócą się... ja to widzę po twarzy Wandy, jest niezmiernie poruszoną. Co to będzie! co to będzie.
— Więcej się lękam o Krzysztofa niż o hrabinę, która jest panią siebie; biedny Krzysztof.
— Tst! tst! — zawołała kuzynka, którą jakieś słówko doleciało — pan jesteś nieznośny, proszę milczeć.
Zamilkli, ale rozmowa przycichła i ciekawa stara panna nic już pochwycić nie mogła.
Widocznem tylko było, że gwałtownemi wybuchy mieniali z sobą myśli ci państwo, że chwilami przerywała się ta zamiana niezgodnych wyobrażeń i że oboje męczyli się. Panna Kornelia uczuła wreszcie litość nad hrabiną, i zawołała do Teodora: — dłużej tu nie wytrzymam, wracajmy do salonu.
I nie słuchając już towarzysza, który usiłował ją uprosić aby pozostała, posunęła się żywo ku opróżnionym krzesłom.
Zastali tu uroczyste milczenie, twarze były zarumienione, widać po nich przejście burzy.
— Państwo nas opuściliście — odezwała się hrabina, — a ja naszego sąsiada wcale zabawić nie umiałam; o wszystkośmy się prawie sprzeczać musieli, tak się jakoś nie rozumiemy.
— Należy to przebaczyć odwykłemu zupełnie od ludzi — dodał Krzysztof — wiedziałem o tem, żem już do towarzystwa nie stworzony.
To mówiąc wstał z krzesła i zbliżywszy się do Teodora, szepnął mu:
— Jedźmy! na miłość Bożą, jedźmy.
Ale hrabina odgadła to i zawołała żywo:
— Niech mi pan mojego gościa nie buntuje, musicie zostać na herbacie, choćby na dowód że jesteśmy, mimo rozmowy dosyć spornej, w dobrej zgodzie.
Teodor spojrzał na gospodynią.
— Ja jestem wszystkim rozkazom posłuszny.
— A ja korzystam z tego zaraz — dodała Wanda — aby wydać panu rozkaz przywiezienia z sobą, gdy będziesz łaskaw być w Zamostowie, pana Krzysztofa. Pogodzimy go z życiem i światem.
— Pani by to z łatwością przyjść mogło — szepnął wzdychając Teodor.
— Nie zrozumiałeś mnie pan — poprawiła się rumieniąc. — Pan Krzysztof stał się mizantropem, trzeba go z tego wyleczyć, bo to po prostu choroba.
— Wszyscy co z początku na ideały chorowali, kończą na mizantropii — rzekł Teodor.
Panna Kornelia, która na chwilę się oddaliła zajrzeć co się dzieje z herbatą, oznajmiła, że ją podano. Nie można było odmówić uprzejmemu zaproszeniu gospodyni. W sali jadalnej stał już wyprostowany i milczący pan rejent.
Był-to z bardzo dawnych czasów znajomy i przyjaciel niegdyś młodego jeszcze pana Krzysztofa, który straciwszy go z oczów, o losach jego nie wiedział wcale. Rejent wiedząc o przybyciu Poboga, zawczasu mu się zdala uśmiechał, gdy pan Krzysztof, który od razu twarzy zmienionej przypomnieć sobie nie mógł, patrzał nań jeszcze zdziwiony tym wyrazem fizyognomi prawie obcej.
Rejent się zbliżył wzruszony cały.
— Panie Krzysztofie dobrodzieju! pan mnie nie poznaje? — zawołał.
Głos ten rozbudził pamięć pustelnika, który z całą żywością serca drgającego jeszcze świeżem wzruszeniem, począł ściskać rejenta. Hrabina, która się tyle uczucia nie spodziewała w mizantropie, patrzała nieco zdziwiona.
Odeszli na stronę obaj.
— Po latach tylu... o mój Boże! — mówił urywanemi słowy rejent — jakżem ja szczęśliwy, że widzę pana. Wiedziałem o nim alem szanował wolę jego, i nieśmiałem mu się naprzykrzać.
— Dobrześ uczynił, panie rejencie, jam się skazał na dobrowolną samotność i zdobyłem na niej spokój, naruszać go tak jak spokoju grobów, niegodziło się. Dziś, gdy cię widzę, rad jestem.
Rejent patrzał nań jakby się nie mógł nasycić widokiem jego.
— Prawda? zmieniają lata! — rzekł Krzysztof.
— Sądzę że to więcej na mnie znać, niż na panu — odparł stary.
Odeszli parę kroków do okna. Panna Kornelia zajęta była herbatą. Teodor nieśmiało zbliżył się do hrabiny.
— Nie masz mi pani za złe, żem tego dzikiego człowieka tu ściągnął? — zapytał z pokorą.
— Najlepszym tego dowodem — gorączkowo nieco i śpiesznie odezwała się hrabina — żem pana prosiła, aby ten pierwszy raz nie był ostatnim.
Głos jej sprzeciwiał się wyrazom, Teodor łatwo to dostrzegł.
— Zdziczałym — dodał — wiele przebaczyć potrzeba.
Wanda spojrzała nań roztargniona i nie odpowiedziała ani słowa; patrzała w okno zadumana, policzki jej okrywał rumieniec, cierpiała widocznie. Stanu duszy nikt, nawet ona sama, wytłómaczyćby była nie mogła. Za co się gniewała na biednego człowieka, na siebie, na Teodora, na wszystko?
Przez kilka minut mówili po cichu Krzysztof z rejentem, wrócili potem do stolika i gość zajął miejsce skromne, jak najdalej gospodyni, przy dawnym znajomym, z którym ciągnął dalej urywaną rozmowę, nie mięszając się do ogólnej, podsycanej przez pannę Kornelię, która na pustelnika nieustannie oczyma ciekawemi rzucała.
Wanda niekiedy z ukosa spoglądała na odsuniętego daleko Krzysztofa, niekiedy dorzucała słówko do rozprawy pana Teodora o herbacie w Europie. Długie pół godziny ceremonialnego podwieczorku przeszło nareszcie.
Krzysztof, domagający się oczyma odjazdu conajprędszego, naostatek zmusił kuzynka że wstał i zaczęli się żegnać. Żal się zrobiło hrabinie tak upokorzonego i zrezygnowanego Krzysztofa. W chwili gdy nie śmiejąc się nawet zbliżyć już, chciał ją pożegnać z daleka, postąpiła kilka kroków i podała mu rękę.
Zawahał się zrazu gość, machinalnie prawie wyciągnął dłoń drżącą i po latach wielu te dwie ręce, które los miał niegdyś połączyć na zawsze, spotkały się znowu. Ręka Wandy była drżąca, Krzysztofową nieśmiało dotknęła i cofnęła się jakby z obawy, ażeby magnetyczny prąd z serca przez nią nie przeszedł do jego piersi i większym ich jeszcze nie napełnił niepokojem.
— Mam słowo pana Teodora, że mnie wprędce panowie obaj odwiedzicie — odezwała się zmięszana hrabina — rachuję na jego spełnienie.
Teodor się skłonił, Krzysztof już dążył ku drzwiom. Powóz stał u ganku, siedli milczący. Przez całą drogę Męczyński napróżno zaczepiał po kilkakroć pana Krzysztofa, który mu nic nie odpowiadał. Tak dojechali do Zieleniewszczyzny, i gdy wysiedli w starym dworze, a zostali sam na sam, Krzysztof ujął rękę Teodora.
— Teraz mówmy — rzekł — skończmy tę męczarnię, którą wycierpiałem dla ciebie. Zrobiłem czegoś wymagał po mnie, wiesz z jakim skutkiem? Hrabina nietylko odepchnęła mnie — tegom się spodziewał; — ale gdym zagadnął o ciebie, odpowiedziała mi stanowczo, że swobodę swą nadewszystko ceni, że za ciebie ani za nikogo nie wyjdzie: oto masz ostateczny rezultat, czem okupiony — dodał uderzając się w piersi — Bóg i ja wiemy tylko.
To mówiąc rzucił się na krzesło i zamilkł, Teodor stał zupełnie spokojny przed nim.
— Mniej więcej i ja się tego samego lub gorszego spodziewałem — odezwał się powoli — nie dziwi mnie to nic a nic. Ty, Krzysiu mój, zapomniałeś ludzi i nie znasz kobiet. To co ona powiedziała w uniesieniu nic nie dowodzi, a zdobyliśmy jeden fakt, którego mi nikt nie wybije z głowy: była mocno poruszoną, serce jej biło, wspomnienia się odezwały. Na chwilę mogła być podraźnioną. Pojedziemy raz drugi i wszystko się zmieni, a ja jeszcze będę drużbą na twojem weselu.
Krzysztof porwał się z krzesła śmiejąc.
— Noga moja tam nie postanie nigdy. Jadę do domu i żadna moc ludzka ztamtąd mnie nie wyciągnie, ani ty, ani nikt! Dosyć tego. Jestem na długo a długo wzburzony, gniewny, nierad z siebie i nieszczęśliwy, tom winien tobie.
Noc już była, pomimo to pan Krzysztof domagał się koni do chaty Wilczka i koniecznie chciał odjeżdżać natychmiast. Teodor zaklinał go na wszystko aby pozostał, obiecywał go odwieźć nazajutrz, nic nie pomogło.
— Jeśli mi nie dasz koni, pójdę piechotą — odparł spokojnie — nawykłem do długich wycieczek, to mi wszystko jedno.
Nie było sposobu, niechcąc go więcej draźnić posłał Męczyński po konie, pożegnali się zimno. Krzysztof śpieszył, pilno mu było zostać z samym sobą; skoczył na bryczkę, ręką jeszcze pożegnał brata i kazał jechać ku swym lasom.
W półtorej godziny, gdy już wszyscy spali we dworku, Grzmilas zaczął szczekać okrutnie i wszystkich pobudził, Krzysztof wchodził na dziedzińczyk i co żyło zerwało się, aby mu nocleg przysposobić.
Stary leśniczy chciał pana zabawiać rozmową, ale się wprędce przekonał, że był w tem niemem usposobieniu, w którem słowa z niego dobyć nie było podobna.
Dosia, która posługiwała, wróciwszy do matki, szepnęła:
— Coś mu się stać musiało? Bóg wie, chmurny jak noc, ja go z jednego wejrzenia poznam! Biedny człek!!
Przed starym dworem w Pobogowszczyznie, który ostatni dziedzice chcąc po swojemu upiększyć, popsuli niesmacznemi przybudówkami w nowszym a raczej bez żadnego smaku, pomiędzy dwoma staremi lipami, na ławce z brusa dębowego, u stolika, siedział ubrany po wiejsku w surducie płóciennym pan Paweł. Patrząc nań z uwagą, można w nim było poznać brata Krzysztofa, lecz w twarzy jego rysach zmęczonej i zwiędłej, więcej było czynu a mniej myśli. Bystrzejszy wzrok patrzał śmiało w oczy temu co przed sobą spotykał. Mniej rycerstwa i dumy, mniej w nim było wdzięku, lecz za to coś wzbudzającego zaufanie i wiarę. Czytałeś w nim że marzyć nie umiał, że do walki był gotowym i że słowo mierzył z czynem, tak aby się jedno nie rozbijało o drugie.
Pan Paweł trzymał gazetkę w ręku, na którą rzucał roztargnionemi oczyma. Naprzeciw niego, bardzo skromnie ubrana siedziała kobieta rysów twarzy pospolitych i nie pięknych wcale, pełna zdrowia i spokoju na czole, dosyć rumiana i otyła. Strój jej czysty był, ale nie wyszukany i nie ułożony dla wdzięku, snać wiedziała, że piękną być nie mogła, a udawać piękności nie chciała. Za to na ustach miała uśmiech dobroci pełny. Blade oczy niebieskie, usta duże, nos kształtny ale spory, owal twarzy nieco za pełny, odznaczały gosposię. Była to żona pana Pawła, córka zamożnego kupca z miasteczka, która się jeszcze z nowem szczęściem męża i dostatkami jego oswoić nie mogła i zachowała dawną obyczaju prostotę, choć może marzyła o czem innem. Stojąca przy niej wysmukła i piękna dziesięcioletnia dziewczynka, wesoło spoglądała na matkę i robiła ową podwiązkę, od której panienki poczynają swój zawód jako od wstępu do skomplikowanej pończochy. Tuż za siostrą stał słuszniejszy od niej chłopak w siermiężce, podobny trochę do ojca, trochę do matki, dziarski i żywy a niespokojny. Książkę złożywszy patrzeć się dokoła zdawał, gdzieby mógł jakiego figla wypłatać. Między siostrą a nim odbywała się rozmowa na migi. Magdzia go wstrzymywała od jakiegoś wybryku, pokazując mu ojca drutem od pończochy.
— Już chyba Teodor dziś nie przyjedzie — odezwał się pan Paweł do żony — przysłał się dowiadywać czy jesteśmy w domu, miał na pewno przyjechać, a tu wieczór już... i nie ma go. To bałamut, z podwieczorkiem nie trzeba czekać na niego, każcie dawać.
— Jeszcze chwileczkę się wstrzymajmy — odezwał się łagodny głos kobiety — może nadjedzie.
Paweł na zegarek spojrzał. — Siódma godzina.
— Człowiek z wielkiego świata — przemówiła pani Pawłowa — u nich godziny inne mają znaczenie. Wstają o południu, a kładą się po północy.
Gdy to mówili, niepoczesny człowieczyna na lichym koniu zatrzymał się u wrót, konia przywiązał do słupa i sam trzymając w ręku biały papier, zbliżył się ku lipom. Pan Paweł podszedł.
— Zkąd to?
— Z Zieleniewszczyzny.
Prędko rozpieczętował kopertę gospodarz, rzucił okiem na kartę i krzyknął tak jakoś dziwnie, że żona rzuciwszy pończochę podbiegła ku niemu. Dzieci zdziwione zostały przy stoliku.
Pawłowstwo oboje z pochylonemi nad listem głowami czytali. Był następującej treści.
Niemogę dziś do kochanego kuzyna, a co gorzej, przykrą mu udzielić muszę wiadomość. Pozawczoraj byliśmy z panem Krzysztofem w Zamostowie; późno w noc naparł się powracać do domu, a raczej do chaty Wilczka. Co się potem stało — niewiem, ale Wilczek dał mi znać, że nad rankiem wybierając się na polowanie, Krzyś nieostrożnie obszedł się ze strzelbą, i cały nabój w lewy bok sobie wpakował. Nim przybyłem, felczer wezwany z miasteczka już mu loftki powyjmował, rana niebezpieczna, pierś przestrzelona, cudem jakimś niepojętym serca nie tknął i zdaje się, że żaden ważniejszy organ nie ucierpiał. Bóg wie czy go ocalemy. Możeby wypadało abyście wy przyjechali; ja go nie odstępuję...“
Przeczytawszy list, oboje państwo Pawłowstwo stali długo milczący spoglądając po sobie, oboje byli mocno wzruszeni, Paweł niepewien i wahający się co ma począć.
Niechcąc, aby ich dzieci słyszały, odeszli nieco w głąb’ dziedzińca.
Żona patrzała mężowi w oczy niespokojna — on milczał.
— Niepojęta rzecz — odezwał się nareszcie — człowiek który całe życie nawykł chodzić około broni, żeby się mógł w ten sposób przez nieostrożność postrzelić... w lewy bok...
Poruszył głową.
— Jechać? nie jechać — dodał — wiesz jak mnie nie lubi, moje przybycie może go podraźnić. Co ja tam pomogę? lękam się bym nie zaszkodził!
— Ale jechać potrzeba, należy — odezwała się kobieta łagodnie — uczynisz jak zechcesz, ja ci radzę... jedź. Choćbyś go nie miał widzieć, dobrze, byś tam był i dowiedział się czy mu czego nie potrzeba.
— Odemnie nic nie przyjmie.
— Znajdziesz sposób, podyktuje ci serce twoje jak mu masz usłużyć. Ty wiesz jak ja nieznając go lituję się nad nim... jak mi go serdecznie żal. Sam mi mówiłeś, że nieszczęśliwa miłość przyprowadziła go do tego.
— Tak! i nieszczęśliwe pojęcia o szlachectwie.
— Trzeba mu to przebaczyć — westchnęła kobieta — Ale, proszę cię — dodała — nie znajdujesz to dziwnem, że zaraz po podróży do Zamostowa trafił się ten przypadek. Po co tam jeździł?
— Mnie to także uderzyło. Teodor mi mówił że go tam zawiezie. Zmusił go... któż wie jak tam został przyjęty. W tym człowieku wieczna burza mieszkała..
Westchnął głęboko.
— Jadę — rzekł — nie pójdę do niego, wiedzieć o mnie nawet nie będzie, ale ja dowiem się przynajmniej.
Skinął na chłopaka stojącego z siostrą przy stole.
— Wacek, każ mi zaprządz prędko parę koni!
Ledwie dosłuchawszy rozkazu, Wacek się kopnął ku stajni; nic przyjemniejszem mu być nie mogło, nad zbliżenie się do furmanów i koni, do których towarzystwa tęsknił zawsze.
Państwo Pawłowstwo przechadzali się smutni. Posłańca odprawiono ze słowną odpowiedzią, iż Paweł natychmiast jedzie. Człowiek upewniał, że w chacie Wilczka znajdzie pana Teodora.
W kwadrans zaszły konie, gospodarz się ubrał na prędce, pożegnał żonę kilkoma cichemi słowami i wyjechał. Wieczór był chmurny i wietrzny, zanosiło się na burzę. Niezważając na to kazał pośpieszać, i bliższą drogą, choć gorszą znacznie, przed północą w deszcz już stanął po cichu u podwórka chaty Wilczkowej.
W oknach widać było światło... ale cisza panowała do koła. Na szczekanie psa wyszedł stary leśniczy.
— Jest pan Teodor? — zapytał w sieni przybyły.
— Jest przy panu.
— Wywołajcie go ostrożnie nie mówiąc o mnie.
Wilczek otworzył drzwi przeciwka i wpuścił Pawła do izby. Przy piecu siedziała leśniczyna z twarzą fartuchem okrytą, płacząc. Tuż przy niej Dosia stała z rękami załamanemi, z głową spuszczoną, zatopiona w myślach, z oczyma suchemi, których nawet na wchodzącego nie podniosła. Pierwsza matka spostrzegła pana Pawła i dała znak osłupiałej córce, aby stołek podała. Dziewczę nie zrozumiało.
— Jak się ma chory? — spytał Paweł.
— Pan nasz... a! nie wiem! nie wiem — poczęła Wilczkowa i zakryła znowu twarz fartuchem, a córka dodała głośno:
— Ale on umrzeć nie może! Pan Bóg nie dopuści na nas tego nieszczęścia — nie — nie... O! nigdy... a to...
I opamiętawszy się nagle zamilkła cofając się w głąb’ izby za piec, o który oparła głowę i ręce. Wtem wszedł blady Teodor. W milczeniu podali sobie ręce. Nadto było świadków ażeby mówić mogli; obejrzał się Męczyński, deszcz lał na podwórzu, wyszli obaj do sieni ku ogródkowi. Tu stanęli w progu.
— Jest niebezpieczeństwo? — zapytał Paweł.
— Felczer niepewny swego, posłałem po doktora, choć Krzysztof się temu sprzeciwia. Zrazu ratować się nie dawał, nierychłom go skłonił, a raczej zmusił do tego.
— Lecz jakże doświadczony stary myśliwy... mógł...
Teodor uderzył po ręku Pawła i dziwnie głową poruszył; zmarszczyły mu się brwi.
— Strzał niepojęty... wypadek niezrozumiały — rzekł cicho — tajemnica, której lepiej się niedobadywać. Wilczek powiada, że przybywszy odemnie w nocy, bo się naparł powracać, tak że chciał bodaj iść pieszo, zamknął się zaraz w izbie w której zwykle nocował. Dosia, córka leśniczego, chciała go spytać czy mu czego nie potrzeba, odprawił ją słowa nie mówiąc. Stał trzymając się za głowę, myślano że go boli. Dano mu pokój. Kobiety się nie kładły, sądząc, że czego zapotrzebować może. Dosia, która do niego jest jak dziecię przywiązaną, podsłuchiwała pode drzwiami, chodził do późna, a raczej do rana, jęcząc i stękając. Zaczynało świtać gdy w izbie ucichło; myśleli że się wreszcie położył. Zaledwie dziewczę odeszło i poczęło się do snu układać, gdy strzał się dał słyszeć. Wilczek będący najbliżej wpadł pierwszy, zastał go leżącego na ziemi i broczącego we krwi, a rękami konwulsyjnie odpychającego ratunek. Na stole leżała torba i przybory myśliwskie Wilczka. Zaniesiono go gwałtem na łóżko i szlachcic mimo oporu ranę poobwiązywał, chłopca wyprawiono po felczera i do mnie. Przybyłem razem prawie z nim... zdawało się że nie ma ratunku. Męczył się okrutnie; wołał: Dajcie mi umrzeć!... Scena była dziwna. Dosia u nóg łoża uczepiona u jego ręki i jak obłąkana, Wilczakowa, on sam... wszystko to jęczące i ryczące z płaczu. Przystąpiłem i ja. Udało się nam wszystkim razem zmusić go do posłuszeństwa i dozwolenia opatrzenia rany z której felczer najprzód szczęściem po żebrach poosuwane loftki powyjmował. Upływ krwi był ogromny... rany szkaradne. Od czasu jak się dał opatrzeć, słowa nie można dopytać się, milczy, usta zacięte, oczy zamknięte. Daje z sobą robić co chcą, lecz jest jakby obumarłym. Ból mu jęku nie wycisnął z ust.
— Cóż to było? przypadek? — zapytał Paweł.
Teodor chwycił się za głowę i stęknął.
— Przypadek!... mówmy że to był przypadek, chociaż, nie pojmuję takiego przypadku, ani takiego samobójstwa.
— Byliście tego dnia w Zamostowie? — podchwycił Paweł. — Po co?
Teodor się w piersi uderzył.
— Zapytaj tego głupca który stoi przed tobą! po co? tak? po co go wozić tam było, ażeby się w nim odezwała stara boleść, której on długiemi latami w sobie nie zwyciężył? Ale któż mógł przewidzieć, kto się mógł spodziewać takiej głupiej namiętności w człowieku zestarzałym, ostygłym. Jam go tam zawiózł...
— To nie mogło być samobójstwo — przerwał Paweł.
— Mówmy tak — ja wiedzieć nie chcę nic... sumienie by mnie gryzło całe życie. Wilczek powiada, że nie jeden raz tak zrana wybierał się na polowanie, tym razem może znużony, nieprzytomny, nieostrożność popełnił.
— Mogę go widzieć? — zapytał Paweł.
— Widzieć go — zapewne, ale nie mówić do niego; nie odpowiada nikomu. Jedna Dosia gdy przyjdzie i pochwyci go za rękę a płacze — oczy otwiera.
Nic już nie mówiąc, Paweł za Teodorem zbliżył się ku drzwiom prowadzącym do izby, w której leżał chory. Przyciemniona była; świeca stała osłonięta w kątku, na tapczanie okryty chustami skrwawionemi, z twarzą bladą leżał pan Krzysztof; oddech ciężki słychać było, i chrypienie w piersi; oczy miał zamknięte. Jedna ręka wisiała zwieszona, żółta, jakby bezwładna i trupia. Obnażone na pół piersi widać było poobwiązywane ręcznikami, na których także krwi plamy leżały ciemne. Felczer siedział na stołeczku przy chorym. Wilczek stał w kątku podparłszy głowę na ręku.
Otwarcie drzwi nie rozbudziło chorego, nie poruszył się, przystąpili do łoża i mogli mu się przypatrzeć zblizka. Mimo boleści twarz była wypogodzona, namarszczone tylko brwi i zagryzione usta zdradzały cierpienie. Chwilami wargi spalone otwierał, zmarszczki jakieś krzywiły mu twarz, ale natychmiast nikły i dawny spokój na nią powracał.
Ani Teodor, ani Paweł odezwać się do niego nie śmieli. Stali jeszcze, gdy weszła z przeciwka córka leśniczego, wodząc oczyma obłąkanemi po izbie, przystąpiła do tapczana, przyklękła i wziąwszy rękę zwieszoną całować ją zaczęła. Chory otworzył oczy, spostrzegł może braci obu i prędko zamknął je znowu. Dosia płakać poczęła.
Przywiązanie to dziecka dziwnem by się mogło wydawać, gdyby Dosia nie wychowała się w oczach i niemal na ręku pana Krzysztofa, który ją lubił bardzo.
Nie dziwiło ono nikogo z domowych, bo Wilczek i wprzódy wiedział jak dziewczę natrętnie zajmowało się swym opiekunem, jak niekiedy nawet pozwalało sobie dawać mu rady i rozkazy, których pan Krzysztof uśmiechając się słuchał. Pani Wilczkowa naganiała córce tę poufałość, ale jej poprawić nie mogła; niepokoiła się nawet trochę przywiązaniem, które się objawiało często prawie namiętnie, ale trudno było posądzić kilkunastoletnią dziewczynę o inną miłość dla człowieka tak wiekiem od niej różnego. Ze strony pana, troskliwość o los Dosi była prawdziwie ojcowska... i opiekuńcza.
Postawszy jeszcze u łoża, Paweł i Teodor wyszli po cichu. Deszcz ustał był, niebo nocne wyjaśniało się, wiatr rozpędzał chmur reszty, na wschodzie blade światło zwiastowało ukazanie się księżyca. Oczekując na lekarza, którego można się było spodziewać co chwila, dwaj krewni poczęli się przechadzać po podwórku. Rozmowa była przerywana i smutna.
Świtało już, gdy stary Schirner nadjechał. Ze trzech lekarzy w okolicy, jego jednego znaleziono w domu.
Był to Niemiec osiadły od lat dwudziestu kilku w miasteczku, człowiek dobry, lekarz doświadczony, ale już podstarzały i nie bardzo rad praktyce. Ciężko go było z domu wyciągnąć, gdyż z lenistwa czy z doświadczenia, utrzymywał, iż większa część ludzi choruje na imaginacyą, a leczy się bez potrzeby. Wszystko rad był zostawić naturze, byleby mu pokój dano. Tym razem wypadek dziwny, potrzeba gwałtowna wyciągnęły go z domu bez przymusu wielkiego, nie skarżył się nawet. Teodor wprowadził go kilką słowy przygotowawszy do izby chorego.
Na widok okrągłego, łysego staruszka, niosącego pudełko pod pachą, Dosia, która dotąd klęczała u tapczana, porwała się i uciekła na przeciwek, zasłaniając oczy.
Schirner, poszeptawszy z felczerem na uboczu, przystąpił do chorego. Nie widział go od lat dawnych. Teodor oznajmił o jego przybyciu i o potrzebie nowego opatrzenia rany, Krzysztof oczy otworzył, zamknął je i dał z sobą czynić co się podobało.
Dobre pół godziny trwało to nowe opatrywanie, które nie dobyło ani jęku z ust rannego. Schirner zauważył że felczer, raczej przypadkiem niż umiejętnością, uczynił co było można w pierwszej chwili. Obandażowano bok i zalecono spoczynek.
Dzień był biały gdy staruszek zmęczony, ocierając pot z czoła, wyszedł odetchnąć na podwórko. Teodor i Paweł przystąpili do niego, badając oczyma, a pytać nie śmiejąc.
Człowiek jest zdrów i silny — rzekł Schirner — rana ciężka, ale niebezpieczeństwa nie widzę. Wyjść może jeśli komplikacya jaka stanu nie pogorszy.
Potrząsnął głową dziwnie.
— Zkądże taki strzał? — dodał.
— Nieostrożność — wtrącił Teodor.
Staruszek popatrzał na obu, ramionami ruszył, powtórzył: nieostrożność! — i zamilkł.
— Potrzebna spokojność — dodał — nic więcej, felczer opatrzeć potrafi, a ja od czasu do czasu zajadę.
Nie było czem tak bardzo przyjmować w ubogiej chacie, nawykłego do wygód i popsutego pieszczotami staruszka; wybrał się więc wprędce, pod pozorem że ma innych chorych do odwiedzenia. Wypadek chciał by mu droga szła na Zamostów, gdzie ekonomowa była chora. Chociaż Schirner słyszał był kiedyś może, o stosunkach Krzysztofa i Wandy, zupełnie o tem zapomniał.
Przybył w rannej godzinie na folwark. Krótko tam zabawił, znalazłszy chorą lepiej daleko, a że go dobrze przyjmowano w pałacu, gdzie panna Kornelia za to nudziła go swemi spazmami, migreną i wypadającemi włosami, poszedł się pokłonić jeśli nie hrabinie to tej kuzynce. Spodziewał się tu dobrej kawy.
W pałacu wstawano dosyć rano, panna Kornelia wprawdzie jeszcze nie była ubrana do ludzi, ale hrabina piła na ganku herbatę, gdy jej oznajmiono Schirnera. Kazała go prosić trochę zaniepokojona tak wczesnemi odwiedzinami.
— Cóż to kochanego konsyliarza tak rano obudziło? — zapytała witając go w progu.
— Ja, pani hrabino — odezwał się Schirner — nie budziłem się rano, ale niestety całą noc dziś nie spałem. Trzeba umieć się poświęcać dla cierpiącej ludzkości.
— Któż chory? u mnie? — przerwała Wanda.
— Chwała Bogu nikt — rzekł doktor siadając — wstąpiłem powracając zkądinąd. Szkaradny się stał wypadek: pan Krzysztof Pobóg się przestrzelił.
Mówił to obojętnie, nie spodziewając się uczynić wielkiego wrażenia; wtem hrabina zbladła, rękami chwyciła się za stół i na krzesło blizko stojące padła zakrywając oczy.
Doktór osłupiał, nie mogąc pojąć tej draźliwości nerwów.
— Przestraszyłem panią niepotrzebnie — dodał — zapomniałem, że o takich wypadkach nie mówi się przed kobietami z natury czułemi.
— Zabity? raniony? niebezpiecznie? mów pan — przerwała żywo Wanda — jak się to stało?
Zawahał się staruszek.
— Pani bo dziś nerwowa i podraźniona — odezwał się spokojnie — możeby lepiej o tem nie mówić.
— Ale ja proszę was! jak się to stało?...
— Jak?... ani ja ani nikt podobno wytłómaczyć nie potrafi. Stary myśliwy, który sobie przypadkiem lewy bok całym ładunkiem tuż pod sercem przestrzela... i to w taki sposób! w taki sposób! hm... hm!... niezrozumiałe.
Spojrzał na hrabinę, była cała drżąca i jak trup blada; wstał co prędzej podać jej wody, nierozumiejąc jeszcze, aby się tak cudzym wypadkiem można było poruszać.
— Niech się pani uspokoi — rzekł — ja już więcej nie powiem nic. Pani dziś jest nerwowo usposobioną. Nie należy słuchać takich rzeczy; a ja stary, i lekarz w dodatku, dopuściłem się takiej nieroztropności.
Hrabina zamilkła pohamowawszy się.
— W istocie — odezwała się dzwoniąc — wstałam dziś po nocy bezsennej, nie wiem co mi jest, rozdraźnionam bardzo. Darujesz mi, pójdę trochę do siebie.
Kazawszy prosić co rychlej panny Kornelii, hrabina zaledwie zobaczywszy ją zdaleka, ukłoniła się i znikła.
— Otóż ze mnie asinus — rzekł Schirner w duchu.
Panna Kornelia nadbiegła.
— Cóż to Wandzi? wyszła. Jak się masz konsyliarzu! dobrze się stało że przybyłeś, umierałam bez rady twojej.
— A no tak, dobrze się stało żem przybył, ale źle się stało, że hrabina nie zdrowa? —
— Jakto? ona nie zdrowa.
— Zdaje mi się.
— Podraźniona! — uśmiechając się rzekła stara panna zbliżając się. — Jakto? waćpan nic nie wiesz? Swieżuteńko mieliśmy tu odwiedziny po niewiedzieć wielu latach, dawnego narzeczonego hrabiny, za którego wychodzić miała. Rozumiesz, że spotkanie takie nie przechodzi bez wzruszenia.
— Któż to taki? — zapytał Schirner.
— A pan Krzysztof Pobóg! — rozśmiała się Kornelia — wszak wiedzieć musisz.
Doktor szeroką dłonią w usta się uderzył.
— Ot tom głupi!! ot... głupi! — krzyknął i ręce załamał. — Gdzież pamięć miałem.
Panna stała zdziwiona nic nie rozumiejąc.
— Cóż to się stało?
— Język miałem za długi! wypaplałem się jak baba. Rozumiem teraz dla czego hrabina tak pobladła.
— A cóżeś jej za wiadomość przywiózł z sobą? — pytała ciekawa.
— Pobóg się przestrzelił.
Można było sądzić że i panna Kornelia miała sympatyą dla pana Krzysztofa, gdyż usłyszawszy tę wiadomość, zakryła sobie oczy i z krzykiem rzuciła się na kanapę.
Posypały się gradem pytania, na które doktor, wzięty na spytki, odpowiadać musiał, niemogąc się spodziewanej kawy doczekać. Naostatek aż się do niej przymówić musiał.
Panna Kornelia kazawszy mu ją podać, przeprosiła i pobiegła do kuzynki. Drzwi sypialnego jej pokoju były na klucz zamknięte; na domaganie się o otwarcie otrzymała tylko uspokajającą odpowiedź i prośbę, ażeby do doktora wracała. Wcale jej to jednak nie uspokoiło.
Schirner też widząc że tu więcej zawadza niż pomaga, wypiwszy kawę, zaleciwszy krople laurowe i wodę pomarańczową, zabrał się i odjechał.
Po wyjeździe jego, panna Kornelia napróżno u progu kuzynki domagała się wpuszczenia; hrabina wymówiła się przed nią bólem głowy i potrzebą odpoczynku. W godzinie obiadowej nie przyszła do stołu.
Kuzynka, która z początku nie bardzo to brała do serca, poszła wreszcie podedrzwi domagać się i zaklinać, aby ją wpuszczono; strach ją jakiś ogarnął. Po długiem parlamentowaniu u progu, hrabina otworzyła.
Z twarzy jej widać było cierpienie, oczy miała zaczerwienione, włos rozpuszczony.
— Może w czem pomódz mogę? — zapytała Kornelia — co ci jest? Każesz może posłać po Schirnera.
— Nic mi nie jest, mam ból głowy, to przejdzie — odezwała się hrabina — przechodzi... prawie przeszło. Nie kłopocz się o mnie. Nie będę taić przed tobą, ta wiadomość o nieszczęśliwym wypadku, niespodziana, dziwna, przeraziła mnie. Żal mi tego nieszczęśliwego, którego przyjęłam może za surowo.
— Ależ to przypadek... nieostrożność — odezwała się odgadując myśl kuzynka — cóż cię to ma tak obchodzić?
— Wiem że przypadek; lecz niemniej żal mi starego, biednego przyjaciela!
— Jeżeli o niego jesteś niespokojną — dodała kuzynka — dałabym jedną radę: możnaby posłać rejenta, który mi sam mówił, że był z nim w przyjaźni, tenby pojechał z chęcią i przywiózł dokładniejszą wiadomość.
— Doskonała myśl — odezwała się hrabina — tak jest, proś go, niech pojedzie, dowie się i wraca.
Rada, że jej się udało podać choć raz myśl szczęśliwą, co się rzadko trafiało, panna Kornelia pobiegła wyprawić rezydenta, który natychmiast poszedł do stajni i zamiast czekać na konie, okulbaczył sobie wierzchowca i wyruszył. Było już pod wieczór, hrabina wyszła uspokojona nieco na herbatę. Wedle obrachunku tegoż dnia nie zbyt późno mógł i powinien był rejent powrócić. Hrabina poczęła się przechadzać po salonie, Kornelia siadła grać do fortepianu, ale dla bólu głowy Wanda ją poprosiła aby przestała. Rozmawiały więc o rzeczach obojętnych, do późna. Rejent, o którego się dowiadywać posyłano, nie powracał.
Musimy dodać, że szanowny rezydent nie miał najmniejszego pojęcia o stosunku osób go otaczających. O miłości pana Krzysztofa dla hrabiny albo mało co słyszał, lub zupełnie zapomniał: nie wyobrażał sobie aby coś innego nad dobrą sąsiedzką znajomość istniało pomiędzy niemi. Nie widział więc potrzeby nadzwyczajnego pośpiechu, chyba dla dogodzenia fantazyi pani, którą uwielbiał.
Było już około północy, gdy nareszcie wszedł do salonu. Hrabina nie okazując zbytniej niecierpliwości podeszła ku niemu, Kornelia podbiegła.
— Mówże pan, zlituj się, co się tam dzieje?
— Dzięki Bogu nie jest tak źle — odezwał się rejent — byłem nawet w pokoju gdzie chory leży i widziałem go na własne oczy. Niebezpieczeństwa życia na pewno nie ma żadnego. Jak to się często myśliwym zdarza, pośpiesznie broń nabijał, zawadził czemś o kurek i wpakował sobie loftki w bok. Ale je wyjęto.... Mówić nie mówi, lecz to nic dziwnego, bo nigdy, nawet zdrów, zbyt rozmownym nie był. Pan Teodor jest przy nim, myślę że i pan Paweł nie odjedzie, bo i ten także przybył. Naostatek Wilczkowie go tam mają w opiece, to dosyć, a jedna Wilczka córka za wszystkich by stała.
— Któż to jest? — zapytała chmurząc brew hrabina — któż jest Wilczek?
— To mi tam na miejscu opowiadali — począł rejent powoli. — Wilczek, ubogi szlachcic nie mający przytułku, został już temu dawno, przyjęty za leśniczego przez pana Krzysztofa. Dał mu grunt, postawił chatę, obsypał go dobrodziejstwy. Ztąd cała rodzina wielbi go, a córka Wilczków to formalnie słyszę szaleje za nim.
Panie zamilkły obie.
— Ale to tam w tem, uchowaj Boże, nic złego nie było i nie ma; dziewczyna, słyszę, bardzo rozsądna i poczciwa, przywiązała się do niego z razu, jak do ojca. Dopiero, jak mi mówił pan Teodor, teraz po tym strzale postrzegli, że to przywiązanie może w sercu prostego dziewczęcia inny charakter przybrało.
— Jaki inny? cóż to takiego? — zawołała śmiejąc się panna Kornelia — córka leśniczego zakochana w starym kawalerze?
Hrabina ścięła usta i cofnęła się nieco.
Ale Bóg to tam raczy wiedzieć... albo ja wiem... powtarzam co mi mówił pan Teodor, że dziewczyna od łóżka nie odstępuje i płacze a jęczy, aż ją parę razy matka sfukała i odciągnąć musiała.
Kornelia zwróciła się ku Wandzie z szyderską minką.
— Otóż jak to czasem i wystrzał nieostrożny na coś się przydać może: wyjaśnia tajemnice. Możeby pan Krzysztof nie wiedział o tem, przywiązaniu.
Hrabina wtrąciła żywo:
— Dziękuję ci, kochany rejencie, idź-że odpocząć, proszę, dosyć mi, że wiem, iż nie ma niebezpieczeństwa; bardzom panu wdzięczna.
Kornelia dla rozpytania o córkę leśniczego byłaby chętnie wstrzymała rejenta, ale ten cofnął się jak mógł najprędzej.
Hrabina też pożegnała natychmiast swą towarzyszkę i cofnęła się do swego pokoju.
Nazajutrz mowy o panu Krzysztofie już nie było, choć Kornelia kilka razy o nim zagadywała; równie też o córce leśniczego słuchać nie chciała hrabina, okazując widoczny wstręt do tej plotki, która na starej pannie wielkie robiła wrażenie.
Chociaż znacznie bledsza i jeszcze poważniejsza a bardziej milcząca, niż zwykle, pani Wanda nie skarżyła się na ból głowy, przegrywała kilka godzin nuty nowe, chodziła po parku, mocno się nim zajmując, wydawała rozkazy będąc nadzwyczaj czynną; — niepokój ducha tem się zdradzał, że na chwilę usiedzieć nie mogła i poruszała się gorączkowo dzień cały. Nikt pilniej nie mógł nigdy śledzić ruchów ukochanej osoby, nad pannę Kornelię zajętą odgadnięciem stanu ducha kuzynki, która się jej zwierzać nie miała zwyczaju.
Nawet w tych chwilach gdy serce gwałtownie wywnętrzyć się potrzebuje, hrabina była panią siebie i słówko za któreby się zadzierzgnąć można, nie wyrwało się z ust jej nigdy. Kuzynka była tem dotkniętą, uważała to za brak zaufania, choć skarżyć się nie mogła, aby ktoś inny go więcej posiadał. Hrabina jednaką była dla wszystkich. Myśli swe kryła w sobie, żyła z niemi i trawiła się niemi.
Już tego dnia mniej znać było po niej doznane wrażenia, a jedna tylko panna Kornelia mogła ten odcień małego rozgorączkowania w niej ocenić, który się jeszcze czuć dawał we wszystkich czynnościach. Udawała nawet wesołość chwilami, chociaż śpieszyła z nią, bo by długo w tonie tym wytrwać nie mogła. Osamotnione życie, nawyknienie do obcowania samej z sobą, nauczyły biedną kobietę tego smutnego zamykania się w sobie, które pan Krzysztof, oddzielając się gwałtem od ludzi, wyrobił mechanicznie, jeśli się tak nazwać godzi.
Drugiego czy trzeciego dnia, jakieś przyobiecane rośliny z ogrodu w Zieleniewszczyznie, służyły za doskonały powód do napisania grzecznej karteczki do pana Teodora, w której, jakby od niechcenia, wyrażone było życzenie, aby ją kiedy odwiedził. List ten nie zastał Męczyńskiego w domu, gdy zawsze jeszcze był przy chorym, odesłano mu go dopiero przy zręczności i późno, do czego, nie ręczę, żeby się Liza nie przyczyniła... niechcący.
Upłynęło parę tygodni, Krzysztof miał się znacznie lepiej. Troskliwość Teodora o jego zdrowie zbliżyła ich znowu do siebie, tak jak byli niegdyś w młodości. Chory, który długo zbywał wszystkich milczeniem, powoli dał się wyciągnąć na rozmowę bratu. Życzył sobie być już przeniesionym do zamku, aby nie ciążyć Wilczkom, ale mu Teodor przedstawiał, że nigdzie tak czule doglądanym być nie może, jak tutaj.
Jednego poobiedzia, gdy się Krzysztof mógł już podnosić siedział ostawiony poduszkami sam na sam z Teodorem, Męczyński puścił cugle żartobliwości, która go czasem napadała. Nie było nikogo w pobliżu, kobiety widzieli wychodzące do gospodarstwa, Wilczek błądził po lesie.
— Wiesz — rzekł Teodor — o mało ci twojego przypadku nie zazdroszczę, wiesz dla czego? On ci odkrył naiwne, niekłamane przywiązanie tego prostego dziewczęcia, które na coś więcej zarywa, niż na uczucie dziecięce, za jakie ty je chcesz brać. Dosia chyba się u kaduka zakochała w tobie. Anibym się dziwił temu. Dziewczyna z głową uczuła wyższość twoją, zresztą...
— Daj temu pokój — przerwał Krzysztof.
— Ale ci winszuję dalipan! — zawołał Teodor — taka miłość leśna i dzika coś jest warta!
— Krzywdzisz i mnie i tę poczciwą Dosię — wtrącił Krzysztof.
— Uchowaj Boże! jakkolwiek wiele złego widziałem na świecie, ani ciebie bym nie posądził o takie Lowelasowstwo, ani ją o zalotność. Cóż chcesz! zrodziło się to mimowolnie na pustyni.
— Stoisz przy swojem! stary zepsuty światem człowiecze — rzekł poważnie Krzysztof — wy nie jesteście w stanie ani pojąć czystego uczucia, ani w nie wierzyć, natychmiast posądzacie i czernicie.
— Ale ja uczucie to mam za czyste i najczyściejsze jak łza, jak dyament! — zawołał Teodor — i na twem miejscu...
— Cóżbyś zrobił na mojem miejscu?
— Nie, tego ci nie powiem — rzekł po namyśle Teodor — nazwałbyś mnie obrzydliwym egoistą.
Krzysztof zamilkł, Teodorowi tak łatwo ust zamknąć nie było podobna.
— Dziewczę roztropne, nie jest boginią piękności, lecz świeże i wdzięczne, instynkta niewieście, w każdym ruchu nieszukana gracya... Nieumiałbym się oprzeć pokusie!
— I poświęcił chwilowemu szałowi całą przeszłość poczciwego dziecka, które dowiodło, że ma serce — rzekł Krzysztof.
— No, nie wiem, czyby sumienie zagłuszyło namiętność, czy namiętność sumienie — mówił Teodor — za nic w takich razach ręczyć nie można. Gdyby mnie kochała, jak ciebie.
— Ona mnie kocha, jak ojca.
— Nieprawda — zawołał Męczyński — patrzę na nią ciągle, słyszę ją mówiącą nieopatrznie, spowiadającą się mimowolnie, kocha cię po prostu, jak dziewczę, które nic w życiu szlachetniejszego, idealniejszego od ciebie nie widziało.
— Niestety! — rzekł Krzysztof — nie mogę temu uwierzyć.
— A gdybyś uwierzył?
Chwila milczenia trwała dość długo, pan Krzysztof westchnął.
— Gdybym uwierzył — rzekł — gdybym wiedział, że mogę jej dać szczęście... szlachcianka jest, mnie równa, szlachetne ma serce; po odprawie, jaką dostałem od hrabiny Wandy, masz słuszność, mógłbym się z nią ożenić!
Teodor aż się zerwał z krzesła.
— Co ci się dzieje człowiecze?
— Wszystko to są przypuszczenia, dziecko to kochać mnie, tak jak sądzisz, nie może. Gdyby tak nawet było, miłość, byłaby chwilowym obłędem, z którego się korzystać nie godzi... Ja kocham inną i...
Nie dokończył pan Krzysztof, nie odezwał się nic pan Teodor, i dodał dopiero po chwili:
— Kończy się życie zmarnowane, na coś chciałbym się przydać, gdybym jej dać mógł szczęście... czemuż nie? Dla siebie się go nie spodziewam, nic do stracenia nie mam.
Pan Teodor, który przez chwilę siedział zamyślony, począł się śmiać.
— A wiesz — rzekł — że toby było zakończenie żywota na prawdę wielce oryginalne. Siedzieć w lesie lat kilkanaście i wreszcie ożenić się z córką leśniczego, która krowy doi i chodzi bez trzewików, z kwiatkami leśnemi we włosach.
— Szlachcianka! — wtrącił pan Krzysztof — widziałem papiery; Wilczkowie w Galicyi są hrabiami, ród dobry. Nasze stare prababki gospodarzyły jak ona, nieumiały czytać, ni pisać, ale chwytały i za oręż w potrzebie i umiały wystąpić w atłasach i aksamitach, gdy tego było potrzeba. Myślisz, że to dziewczę w salonie gorzejby wyglądało od innych wybladłych rówieśniczek?
— Odezwał się w tobie szlachcic! — rozśmiał się pan Teodor!
— Pleć-że co innego, kiedy masz mnie ochotę zabawiać — przerwał Krzysztof.
— Dla ciebie trudno wybrać przedmiot; Paprockiego na pamięć nie umiem, a o Wandzie mówić nie pozwalasz.
— Dla mnie ona nie istnieje — zamknął Krzysztof — dosyć! dosyć.
— Za pozwoleniem, za pozwoleniem — wyrzekł Teodor — mówisz fałsz, sam o tem może nie wiedząc, bo o dobrowolne kłamstwo szlachcica nie posądzam. Chciałbyś, żeby ona dla ciebie nie istniała, ale to samo, iż mi usta zamykasz, przekonywa, iż o niej nie zapomniałeś. Parę pytań i zamilknę. Szczerze, verbum nobile, jak ci się Wanda wydała?
Krzysztof miał oczy spuszczone.
— Tak uroczo piękna, tak bosko powabna, tak... jedna w świecie... jak niegdyś... Z dziewczęcia wykwitła na niewiastę... przeszła męczennicą przez ogień próby i nosi aureolę na czole; mieć taki skarb i stracić — zawołał — mieć serce i wyrzec się go i przyjść żebrakiem po latach wielu, prosząc o jałmużnę trochy litości, a być odprawionym ze wzgardą, Teodorze... z tą myślą żyć było trudno, niepodobna!
Pierwszy raz Krzysztof mówił tak otwarcie.
— Ty ją kochasz więc — przerwał Teodor.
— Jak szaleniec stary — cicho mruknął Krzysztof — lituj się nademną.
— A przed chwilą chciałeś się żenić z inną.
— Czyżeś mnie nie zrozumiał — spytał Krzysztof — wiem co złamane serce kosztuje, jam na nic się nie zdał, czemużbym poświęcić siebie nie miał?
— Sofista jesteś! — dodał Teodor — piękne poświęcenie, dziewczę jak malina.
— Nie umiem ci na to odpowiedzieć — surowo odezwał się Krzysztof — trzpiotem byłeś i umrzesz trzpiotem. Żal mi kobiety z którą się ożenisz; bo gdyby była ideałem, jutro będziesz klęczał u kolan jakiej piętnastoletniej garderobianej jejmości.
— Masz słuszność — odparł Teodor — takim ułomnym Pan Bóg mnie stworzył.
— Nie mów-że nigdy o miłości, bo ją usta twoje profanują — zakończył Krzysztof.
Na tem przerwali rozmowę. Pan Teodor wiele się z niej nauczył: zajrzał w serce na chwilę otwarte pana Krzysztofa.
— Stary marzyciel — rzekł w duchu — człowiek niepraktyczny, który dobrze zrobił, że się w lesie zamknął, bo na świecie tłukłby się ciągle o mur głową.
Tegoż samego dnia, Paweł, który mało nie codzień przybywał się dowiadywać o zdrowie brata, ale go nie widywał nigdy, aby mu nie być natrętnym i nie obudzać w nim gniewu, przyjechał znowu dla rozmówienia się z Teodorem. Nie mówiąc o tem Krzysztofowi dostarczano od Pawła wszystko, czego mógł chory potrzebować; pani Pawłowa nasyłała więcej daleko, niż na wykarmienie całego domu najwykwintniejszego wymagać było można. Zwykle poszeptawszy z Teodorem chwilę, Paweł powracał do domu.
Stało się to i teraz. Gdy Męczyński powrócił do chorego po odjeździe brata i znalazł go zasępionym i milczącym, nie mógł wytrzymać.
— Słuchaj, Krzysiu — rzekł — dobry jesteś człowiek, a zły by od ciebie gorszym być nie mógł w niektórych sprawach.
— Naprzykład? — zapytał chory.
— Jak można być tak zawziętym przeciwko rodzonemu bratu?
— Nie rozumiesz mnie nigdy — odezwał się Krzysztof — zawzięty nie jestem, ale go znać nie chcę. Na świniach się majątku dorobił, handlarz, przekupień, niechcę go znać, powiadam ci. Wszedł między innych ludzi, niechże mi da pokój.
— W istocie nie rozumiem cię, bo w ten lub inny sposób mało kto świniami lub niewiele szlachetniejszemi przedmiotami nie handluje. Wszyscy mu oddają sprawiedliwość, iż człowiek jest uczciwy, zacny i prawy.
— Niech-że się z nim noszą — przerwał chory — niech będzie jakim chce! Niechciał mnie słuchać, poszedł swoją drogą, poszczęściło mu się, kapcańską krew w drzewo genealogiczne wprowadził.
— Kobieta poczciwa, żona dobra, a matka jakich mało — począł Teodor. — Alboż to szlachta nie żeniła się u nas z chłopkami i z mieszczankami, przecież mężowskie szlachectwo zacierało roturę. Zdaje mi się, iż Pobogowie są dosyć dobrą szlachtą, by się kilku kropel innej krwi nie obawiali.
— Zapewne — potwierdził Krzysztof — a dlatego między Pawłem, a mną rozbrat wieczny.
Teodor ruszył ramionami.
— Jeszcze raz trzeba powtórzyć, że się nierozumiemy — rzekł cicho. — Ci ludzie dla ciebie mimo twojego dziwactwa są z poszanowaniem i przywiązaniem, na które dalipan nie zasłużyłeś.
— A tak! wiem, Paweł co trzeci, czy co drugi dzień przyjeżdża się dowiadywać czym nie umarł, bo by mu lasy do Pobogowszczyzny się przydały — rozśmiał się szydersko pan Krzysztof — nieprawda? Ale zje licha. Zapiszę komukolwiek, byle mu się nie dostały.
Teodor ruszył ramionami.
— I to się nazywa po chrześciańsku, a po szlachecku — wtrącił cicho.
— To się nazywa po ludzku, ale to tak jest, i kwit! — zamknął Krzysztof odwracając się ku ścianie. — Daj mi pokój.
— Słowem, że z tobą rozmowy nie ma żeby się nie skończyła na sporze.
— A no, tak, i nie ma co rozmawiać ze mną, sam widzisz; jedź do Zamostowa lub do Zieleniewszczyzny i... baw się, a o mnie zapomnij.
Teodor nie odpowiedział nic, wziął za czapkę i wyszedł w podwórko zasępiony.
W istocie zaczynało mu być tęskno choćby za Zamorskiemi i za panną Kornelią; przychodząc do zdrowia Krzyś odzyskiwał swą opryskliwość i zdziczenie. Teodor chodził jeszcze po podwórku, gdy Dosia się ukazała od ogrodu i uśmiechnęła mu się zdaleka. Szła z koszem na głowie, wyprostowana, gibka, zręczna i przypomniała mu włoskie niewiasty w majestacie swego wdzięku i brudoty, jak królowe z homerowskich pieśni wracające od studni z miedzianemi cebrzykami... kanefory malownicze. Stanął się jej napatrzeć; Dosia zbliżyła się poufale ku niemu.
— Widzi pan, jak mi ochoczo i raźnie, gdy nasz pan coraz zdrowszy; znowu życie wstąpiło we mnie.
— Zazdroszczę mu, że go tak panna Wilczkówna kocha — odezwał się Teodor.
— A cóż jemu z tego? — odparło śmiało dziewczę — co mu po tem? na co mu się to zdało. Jemu to wszystko jedno pewnie.
— Nie sądzę.
— I jakżebym ja go nie miała kochać jak ojca, jak dobrego opiekuna, jak jedynego po tatku człowieka, co dla mnie był dobrym. Pan nie wie? Ja, co umiem, od liter począwszy, to mu prawie wszystko winnam!
— Jednakże, radziłbym Dosi — uśmiechnął się Teodor po swojemu żartując — aby kochania trochę zostawiła w zapasie dla przyszłego męża.
Dosia się nieco zarumieniła.
— Męża nie potrzebuję i nie chcę, a pewnie żadnego tak nie kochałabym, jak mojego pana.
— Aj! to coś za wiele dla starego! — rzekł Teodor.
— Wcale nie stary! nie stary! — oburzyło się dziewczę. — Ot wie pan — dodała patrząc mu w oczy — pan chcesz i wydajesz się młodszym od niego, a w moich oczach starszym jesteś.
Dziewczę, chciało powiedziawszy tę niegrzeczność, odejść, gdy Teodor śmiejąc się zatrzymał ją.
— Cóż na to rodzice mówią? — zapytał.
— No, matuś mnie czasem połaje, a ojciec broni. Cóż w tem złego?
— Pewnie nic, bliźniego kochać potrzeba! — śmiał się Teodor.
Dosia spostrzegłszy, że z niej żartował, nic nie mówiąc trochę gniewna odeszła żwawo do swojej roboty, rzuciwszy tylko na pożegnanie: — Bałamut z pana.
Teodorowi wszystko to razem już dosyć dokuczyło, życie zbyt było jednostajne; kazał konie zaprzęgać. Stały już gotowe u bramy, gdy wszedł Krzysztofa pożegnać, który leżał odwrócony ku ścianie.
— Krzysiu, serce — rzekł — już ja cię nudzić zaczynam, kłócim się codzień więcej, miarkuję, że czas jechać. Ty mnie nie potrzebujesz, bywaj mi zdrów.
Krzysztof milcząco rękę wyciągnął.
— Bóg zapłać za okazane mi dobre serce, Teodorze, jedź, spocznij, nie frasuj się o mnie, zapomnijcie o starym, jakby go na świecie nie było.
Pożegnali się tak dosyć chłodno.
W drodze Męczyński rozmyślał dokąd ma jechać, i zwrócił się do Zieleniewszczyzny. Tu dosyć byli wszyscy niespokojni o niego, Zamorski bał się, aby obcując z drugimi z pod jego władzy się nie wyśliznął, Liza chodziła niespokojna. Chociaż późny już był wieczór, gdy zajechał przed ganek, w kilka minut dzierżawca się przystawił, zapraszając od żony na gotowiuteńką wieczerzę. Trudno się było oprzeć, pan Teodor poszedł.
Liza coś robiła w dziedzińcu, tak, że się pierwsza z nim spotkała.
— Pan tak o nas zapomniał? — szepnęła.
— Bynajmniej, alem miał obowiązek do pełnienia.
— Jakże się ma chory?
— Przychodzi do zdrowia.
— Proszę pana, czyż to prawda, noszą się z tem po całem sąsiedztwie, ale ja o tem mówić nie powinnam.
Spuściła oczy skromnie i podniosła je nagle, jak dwiema kulami strzelając w samą pierś nieszczęśliwego Teodora.
— O czem, pani?
— Że pan Krzysztof chciał się zastrzelić z miłości.
— Tak jest, pani, z miłości ku cietrzewiom — rzekł poważnie Teodor — to rzecz niezawodna.
Liza zaczęła się śmiać, zalotną układając minkę i postać.
— Proszęż pani — dołożył po chwili — czy człowiek w tym wieku, jak on i ja może się tak kochać, ażeby...
— Dla czego? dla czego? — żywo przerwała Liza — pan nie jesteś wcale stary, pan się tylko przez lenistwo nie kochasz.
Teodor tak był uszczęśliwiony tym konceptem, że poskoczył ją pochwycić za rączkę, którą niby wyrywała i ucałował ją z zapałem. W tej właśnie chwili pani Zamorska wychodziła na ganek, ale, jako troskliwa matka, postrzegłszy tę scenę ożywioną, cofnęła się żywo wgłąb’ domu, aby córce nie przeszkadzać.
Teodor i ona śmieli się do rozpuku, to był znak rozpoczynającej się poufałości. Śmiejąc się oboje weszli na folwark.
Wieczór zszedł jak najweselej. Teodor dopiero powróciwszy do dworu dowiedział się tam, że przysyłano z Zamostowa po kwiaty, że był list od hrabiny; że miano go wyprawić do Wilczków, ale się gdzieś musiał zaplątać, bo ani Męczyński go nie odebrał, ani można dojść było, co się z nim stało.
Chociaż noc już była, rozesłano natychmiast sługi po całym dworze, śledzić i szukać tego listu, do którego, zapomniawszy już o Lizie, pan Teodor największą zdawał się przywiązywać wagę. Chodził po pokoju niespokojny, gdy nareszcie kartkę ową pomiętą i bodaj odklejoną, przyniesiono tłómacząc, że chłopak stajenny w kieszeń ją wrzuciwszy, zapomniał o niej.
Zobaczywszy datę na kartce hrabiny, biedny pan Teodor aż się pochwycił za głowę. Gdyby nie noc byłby natychmiast ruszył do Zamostowa tłómaczyć się i uniewinnieć, iż nieprzyjechał jednej godziny, i na list nie odpowiedział. Zburczał wszystkich, którzy mu się nawinęli, mowa była o przykładnem ukaraniu masztalerza, ale go ocalono, bo w istocie ktoś inny więcej był winien. Noc spędził niespokojną stary kawaler, ranek wydał mu się niezmiernie długi, w ostatku nie mogąc dłużej ścierpieć wyczekiwania przyzwoitszej godziny, ruszył do Zamostowa przed obiadem. Panna Kornelia stała właśnie w ganku.
— Słyszanaż to i widziana rzecz — zawołała — taka niegrzeczność, jak pańska; hrabina pisze i zaprasza go, pan ani odpowiadasz, ani przybyć raczysz.
— Pani! ale mam stu świadków, żem list dopiero wczoraj odebrał w nocy!
— To pańska wina, żeś go nie dostał wprzódy, zawsze wina pańska, masz pan złe sługi.
— Ale...
— Nie ma żadnego ale.
Weszli tak do salonu, w którym zastali hrabinę. Na pierwszy rzut oka postrzegł Teodor, że bardzo przez czas, jak ją nie widział zbladła i zmizerniała; twarz jednak uczyniła wesołą, wzięła uśmiech na usta; widocznie usiłowała niepokazać po sobie tego, co czuła.
— Panna Kornelia słusznie mnie w progu zburczała — rzekł Męczyński witając się — za niesłychaną niegrzeczność; ale ja listu nieodebrałem. Pani, klnę się...
— Dajże pan pokój, miałeś daleko ważniejsze obowiązki do spełnienia.
Teodor westchnął.
— I tych bardzo nieudolnie dopełniając — rzekł — zmęczyłem się na śmierć.
— Wszakże niebezpieczeństwa nie ma.
— Tak dalece wrócił do zdrowia kochany brat — wtrącił Teodor — żeśmy się po dziesięć razy na dzień już kłócili, i w końcu mnie precz wyprawił.
Zamilkli trochę.
— Cóż to za dziwny przypadek! — dodała hrabina.
Pan Teodor spojrzał na nią, zarumieniła się mocno.
— Tak, to był bardzo dziwy wypadek! — potwierdził spuszczając oczy — szczęściem, że się to tak dobrze skończyło.
— Słyszałam, że bardzo szczęśliwie — szepnęła hrabina — bo nawet podobno wypadek ten odsłonił jakieś dziewicze zranione serce.
Uśmiechnęła się ironicznie.
— Jakto i o tem pani już wie?
— My o wszystkiem wiemy — wtrąciła panna Kornelia.
— Muszę jednak sprostować tę wiadomość, jako człowiek sumienny — mówił Męczyński — dziewicze serce jest sercem dziecięcem. Panna Wilczkówna wyrosła w oczach pana Krzysztofa, który się podobno jej wychowaniem zajmował.
— Ale to dziecięce przywiązanie ma być tak uderzające, tak dziwne, gwałtowne.
— Jak każde uczucie w sercu, co się hamować nie nawykło — odparł Teodor.
— Rzecz bardzo zajmująca! — przemówiła hrabina.
— Opisz nam pan, jak dziewczę wygląda — wtrąciła natarczywie panna Kornelia.
— To trudno — śmiejąc się rzekł Teodor. — Panna Wilczkówna zupełnie jest podobną do dziewcząt, które na folwarku krowy doją: jest świeża i zdrowa. Jednak jej to przyznać muszę, że ma wiele wdzięku, ładne ręce i nóżki, złocistą kosę i blado niebieskie oczy bardzo rozumne.
— I pan ją z zapałem maluje! — rzekła z przekąsem panna Kornelia.
— Chociaż tego rodzaju piękności — du diable, nie lubię — poprawił się Teodor — dla mnie dystyngowana brzydkość ma więcej uroku.
— A więc nie desperuję, że i ja się panu nabrawszy dystynkcyi podobać będę mogła — zażartowała panna Kornelia.
Pan Teodor się skłonił.
Żartobliwy obrót rozmowy zdawał się nie podobać hrabinie, która zwróciwszy głowę patrzała w okno.
— Mów pan jakże tam było, wszystko, wszystko — nalegała panna Kornelia.
— Dajże panu Teodorowi choć spocząć — odezwała się hrabina.
Teodor był oczarowany Wandą, przyjęciem i towarzystwem właściwem, którego dawno nie miał, bo na folwarku panny, choć ładne i utalentowane, zawsze mu się trochę parafiańsko wydawały. Tu był w swoim żywiole, pewien, że żadne słówko jego nie przejdzie niepodniesione, nie ocenione.
Powoli wygadywał się z różnemi szczegółami i spostrzeżeniami i czas zbiegł aż do obiadu bardzo szybko. Panna Kornelia, aby domowi nie uczynić wstydu, wystąpiła paradnie. W Zamostowie zresztą kuchnia i piwnica jeszcze od czasów hrabiego były bardzo wykwintne. Nic nadto przyjemniejszego być nie mogło panu Teodorowi, który wielką wagę do gastronomicznych wykwintów przykładał. Szczególniej wina mu się podobały, a zdradliwa panna Kornelia, zajętemu rozmową, nieomieszkała nalewać sama i kazała ciągle dolewać kamerdynerowi. Wpadł więc pan Teodor w to błogie usposobienie, jakie daje dobrze rozgospodarowane win wyszukanych następstwo logiczne na pewnych doświadczeniem zdobytych prawidłach oparte. Nie zabrakło ani szampańskiego carte blanche przy pieczystem, ani starego węgrzyna przy deserze. Hrabina wydawała mu się teraz piękniejszą niż kiedykolwiek, idealną, uroczą, niezrównaną.
Zapomniał się trochę i paplał nabierając dowcipu. Czarna kawa i wyborne Curaçao wprawiły go w jeszcze lepsze usposobienie. Mówił i spowiadał się ze wszystkiego. Składało się tak jakoś dziwnie, iż pytania krążyły ciągle około pana Krzysztofa.
Pan Teodor powtarzał niektóre rozmowy z nim. Zapomniał tylko tego ustępu o hrabinej, któryby rumieńcem mógł okryć jej lice. Za to o Dosi wypowiedział tak dalece wszystko, iż zdradził nawet to usposobienie Krzysztofa do ewentualnego ożenienia, w które sam nie wierzył, mając je za dziwactwo. Hrabina posłyszawszy to spuściła oczy i żywo dodała zaraz:
— Ale powinien się z nią ożenić i uczynić ją szczęśliwą i sam być szczęśliwym. Toby było prawdziwie romantycznie, i budująco, i oryginalnie. Nieprawdaż?
— Ja go na to namawiać nie będę — rzekł Teodor poważniej — onaby była szczęśliwą może, ale on...
— Dlaczegóż nie? Stworzonym jest właśnie do tego świata pół dzikiego, pół dziecięcego, bo sam jest trochę dziki i trochę dziecinny.
Ostatnie słowa domówione były cicho. Jakby chcąc zatrzeć wrażenie po nich, hrabina zwróciła rozmowę, wyprowadziła pana Teodora do ogrodu, aby mu pokazać jego piękności, poczęła mu opowiadać, jak ją park, kwiaty i drzewa zajmują, wreszcie... stała się tak miłą, tak niemal wesołą, iż pan Teodor oszalał.
Było to bardzo widoczne, bo stary kawaler nie taił się wcale z uwielbieniem, a panna Kornelia trochę go prześmiewając podnosiła i akcentowała każde jego słowo, mimo to hrabina wcale się nie zdawała ani nudzić tem, ani obrażać. Odjeżdżającego wstrzymała do herbaty, była w wybornym humorze i nad wieczór odjeżdżając pan Teodor, gdy siadł do koczyka, a począł rozbierać wszystkie szczegóły pobytu swojego i rozmowy, przyszedł do tego przekonania, iż — uparcie, a umiejętnie starając się o hrabinę Wandę, — będzie ją mógł pozyskać sobie.
— Ona sama dziś tego nie przypuszcza — mówił w duchu — oburzyłaby się może na tę myśl, lecz uparta miłość, pokora, staranie, cierpliwość, czas, trochę kadzidła a wiele zapału i admiracyi!
Przeszedłszy w życiu różne koleje, pan Teodor, który tyle razy był zawiedzionym, pomimo to we własnych oczach uchodził za niepospolitego mangeur des coeurs, za Don Juana. Wprawdzie wszystkie jego doświadczenia odbyły się in anima vili żadna z tych kobiet, których wspomnienia nosił nie w sercu, ale w głowie, nie była wartą stanąć ani w przedpokoju hrabiny Wandy; — lecz natura ludzka — mówił sobie stary kawaler — we wszystkich jest jednaką. Trzeba tylko stałości i umiejętności! — Prawie pewnym był swego.
W tych marzeniach ani się spostrzegł, gdy go Zamorski przed bramą, wracający z pola powitał i obyczajem powszednim pociągnąć chciał do siebie.
Męczyński był nadto w dobrym humorze, by mu odmówić. Uściskał go nawet daleko poufałej i serdeczniej niż kiedykolwiek, konie porzucił i wziąwszy pod rękę poszedł na folwark z nim razem. Lizę znaleźli tym razem rozbijającą nieszczęśliwy fortepian Bösendorfera.
Spostrzegła ona zdala idącego z ojcem pana Teodora i udawała, że gra zapamiętale. Ręce jej drżały, omyłek było mnóstwo, ale Lisztowska kompozycya wychodziła świetnie i huczno. — Niepodobna, aby stary kawaler nie był zachwycony takim talentem — myślała Liza.
Tymczasem Teodor nigdy pono do muzyki nie miał zbytniego nabożeństwa, brakło mu do niej zmysłu. Dziwił się, że ludzie grać mogą, ale w tem nie smakował. Stanąwszy jednak tuż przy fortepianie, gdy panna udała przestraszoną niezmiernie, poklasnął przez grzeczność niezrozumiałej burzy tonów.
— A! tak mnie pan przestraszył! — zawołała Liza odrzucając włosy na tył głowy — ja gdy gram zapominam o całym świecie... marzę... marzę, śnię, unoszę się w obłoki... za światy.
Złożyła ręce i zwiesiła główkę, była bardzo ładną. Na świeże policzki wystąpił kwiecisty rumieniec; loki rozrzucone odsłaniały uszko maleńkie stworzone do szeptów i do całowania.
Pan Teodor wpatrywał się z zachwyceniem już zapomniawszy nieco o hrabinie. Misia, stojąca dalej przy fortepianie, mierzyła go oczyma ironicznemi, nie widział jej. Ojciec odszedł; zawsze się tak jakoś składało, że ich zostawiano sam na sam.
Liza wstała skacząc od fortepianu i poczęła prześladować pana Teodora hrabiną. To mu nieco humor popsuło. Uczuł się zmęczony, szczęściem na odsiecz córce przybyli rodzice i przedmiot rozmowy się zmienił, a gość odzyskał wesołość.
Przy wieczerzy podano węgrzyna; parę kieliszków wypiwszy Teodor uczuł się znowu rzeźwiejszym. Lizę miał obok siebie i niewiedzieć zkąd i jak, naprzód się zaczęło o francuzkich romansach, potem o uczuciach, o mężczyznach, o kobietach. Wstali od stołu, a Liza nieznacznie przechadzając się po pokoju, pociągnęła z sobą pana dziedzica. Poufałej rozmowie dodawało smaku wyborne cygaro, które u Zamorskich palić było wolno, a pannom ono nie szkodziło, pan Teodor się rozgadał! Liza po raz pierwszy okazała taką erudycyą uczuciową, tak wytrawny sąd, iż Męczyński zdumiony był i przerażony.
Było to rachubą, obawiała się, aby ją nie brał za dziecko, wolała być posądzoną o zbytnią dojrzałość; instynkt ją uczył, że to się staremu kawalerowi rychlej może podobać. Dowiadywała się bardzo starannie ile razy w życiu i w kim się pan Teodor kochał, wreszcie stała się tak niedyskretną, iż rzuciła mu pytanie, dlaczego się nie żeni?
Pan Męczyński nie taił się z tem, że gotówby raz na tem skończyć, trudność była w wyborze, gdyż... wszystkie kobiety wielbił i wszystkie gotów był kochać.
— Jakto, i mnie? — zapytała Liza.
— Toby było najłatwiejszem — rzekł śmiejąc się Teodor — ale najnieszczęśliwszem. I od tego niech mnie Pan Bóg broni.
— A to pięknie! dlaczegoż?
— Bo pani jesteś młodziuchną... i ja się jej godnym nie czuję.
— A w dodatku jestem zazdrosną straszliwie i niepozwoliłabym panu ani spojrzeć na inną, ani jeździć do hrabiny, ani...
Wszystko to w śmiech obrócono, ale niektóre słowa i towarzyszące im wejrzenia, utkwiły w panu Teodorze.
— Ha! — rzekł wracając do starego dworu — dziewczyna możeby i doprawdy gotowa pójść za mnie?
Zamyślił się. — A hrabina? — począł dumać. — Tu możeby przyszło łatwiej z istotą niedoświadczoną i naiwną, ale następstwa. Rachujmy. Lat ośmnaście, za dziesięć ona w kwiecie młodości, a ja suwam nogami. To fatalne. Hrabina by stanęła razem ze mną... kombinacya nieskończenie bezpieczniejsza... Dystynkcyi więcej w jednej, w drugiej życia i uczucia. Ale to wszystko gruszki na wierzbie — dokończył wzdychając — i jedna i druga drwią może ze mnie.
Po długich rozmysłach, pan Teodor uczuł się sam po troszę śmiesznym, splunął gniewliwie i zabierał się do snu, gdy w przedpokoju chrypliwe kaszlanie i suwanie nogami oznajmiło mu człowieka, który miał szczególny talent przyprowadzania go do niecierpliwości.
Był-to stary Olszak, ów sługa niegdy ojcowski zostawiony na straży dworu, który tak pięknie tu gospodarzył. Od kilku dni dobijał on się widzenia z paniczem, aby pogderać na niego i dopiero teraz potrafił się do niego dostać.
Pan Teodor chciałby się był schować lub uciec od niego, lecz nawet oknem już było zapóźno.
Wtaczał się właśnie na próg ogromny drab w berlaczach szerokich na nogach, pochylony nieco, o jednym kiju i kuli pod pachą, w odartym surducie, z szyją obwiązaną chustą wełnianą, po nad którą sterczała trzęsąca się głowa ogromna, mało co włosów mająca, z twarzą czerwoną, oczyma wypukłemi i wargą dolną obwisłą. Broda od tygodnia niegolona dodawała mu brzydoty poczwarnej, powiększonej zmarszczkami, które przecinały policzki i czoło, jakby siecią dziwnie poplecioną. Stanąwszy w progu Olszak odchrząknął mocno, plunął i odezwał się dawnym zwyczajem:
— Niech będzie pochwalony...
— Na wieki... — odparł niecierpliwie Teodor — ale, że też o tej porze przychodzisz, wszak to noc.
— A kiedy we dnie panicza nigdy w domu nie ma — ochrypłym głosem począł stary — przecież się kiedyś rozmówić potrzeba o tem, co się tu dzieje. Człowiekowi na to patrząc serce się kraje.
— Cóż się takiego stało?
— Albo to panicz ślepy, czy co? — zawołał Olszak — dzierżawca, żonka jego i córeczki opętały panicza i prowadzą do zguby, a człowiek na to ma patrzeć i milczeć. Opamiętaj-że się człowiecze, że to wszystko szalbierze, że cię chcą oplątać! na miłego Boga! Gdyby nieboszczyk jegomość z grobu wstał, umarłby drugi raz zobaczywszy, co się tu dzieje.
Na tę apostrofę pan Teodor, który dozwalał staremu pleść co mu się podobało, nie znalazł odpowiedzi, ruszył ramionami.
— Wy sobie nie ważycie moich słów, ja wiem — mówił Olszak — myślicie, co ten stary opój tam plecie. A no tak, opój; z desperacyi trzeba było się choć rozpić! alem rozumu nie stracił. A toć do zguby idziecie.
— Do jakiej? — spytał Teodor cierpliwie.
— Co ja mam w bawełnę obwijać, mnie zgubiło próżniactwo i was zgubi. Co panicz robi? co myśli? hę? a czemu nie odebrać gospodarstwa na siebie i nie pracować? Toż dzierżawca wkrótce wszystko zabierze. Było się ożenić zawczasu, a nie teraz ganiać wiatru w polu, gdy już Pan Bóg łysinę dał, a pedogry tylko co nie widać.
Zamilkł chwilę.
— Ale ta młodzież wszystka taka. Albo i pan Krzysztof co lepszego? udawał pustelnika, ażeby po pięćdziesięciu latach jeździć w konkury, a to wszystko z tego próżniactwa.
Stuknął kijem stary i mocno kaszlać począł, pan Teodor cygaro zapalił, sparł się tyłem o biórko i słuchał.
— No, cóż dalej? — spytał — czyś się już wygadał?
— Dopierom zaczął — odezwał się stary — jest do gadania wiele. W starych piecach djabeł pali, co z tego będzie? niechże mi panicz powie, co z tego będzie?
— Z czego?
— A z tych konkurów i lataniny?
— Mój Olszak, niezapominaj, żem ja stary też, jak sam mówisz.
— Ale ja starszy jeszcze. Co tu w bawełnę obwijać (lubił to powtarzać Olszak), dzierżawca wam córunię podsadza, wy się durzycie hrabiną, pan Krzysztof też, sami nie wiecie czego się wam zachciewa... a dalipan... przez próżniactwo.
Rozśmiał się Teodor z przymusem.
— Jakaż na to rada? — spytał.
— Odebrać gospodarstwo na siebie, dzierżawcę furfanta z córeczkami razem wypędzić, a rozum mieć i w romanse się nie wdawać, kiedy czas nie po temu. W porę się było ożenić, no, — bodaj i dziś, ale ani z tą fertyczną Zamorską, ani z hrabiną.
— Chybabyś mnie wyswatał — szydersko dodał Teodor — ale tymczasem idź spać, to będzie lepiej.
— O no to tak się zawsze kończy — mruknął Olszak — idź spać stary, a słowa, jak groch o ścianę.
Pogładził się po nieogolonej brodzie, popatrzał na panicza spokojnie palącego cygaro i westchnął całą piersią.
— Moje oczy na to patrzeć nie mogą, ale wy poginiecie. Cóż robić, kto się sam ratować nie chce, tego i Pan Bóg nawet poratować nie może, co dopiero stary opój, jak ja.
Teodor nie odpowiadał, był to jeden najlepszy sposób pozbycia się nudziarza, który, wedle zwyczaju, skończył dziękując za służbę i odszedł mrucząc.
— A jednak — rzekł w duchu Teodor, gdy się za nim drzwi zamknęły — ten człowiek co nie ma rozumu dla siebie, miał go dla mnie. Któż wie, czy nie słusznie mi wyrzucał próżnowanie? O Zamorskich tylko niesłusznie sądzi tak surowo, bo ich nie cierpi; Liza jest czarodziejką.
Stary kawaler na przemiany marząc o Lizie i o hrabinie, położył się wreszcie, a we snach wróciły obie postacie nie dając mu spoczynku.
Dramat, który się odegrywał między kilkoma osobami naszej powieści, cały był w ich piersi i wnętrzu, nic z niego nie wychodziło na zewnątrz. Hrabina cierpiała i przemagała się, aby okazać chłodną i niezmienioną, Krzysztof roznamiętniony był, a wracał do dawnego życia, jakby nie stał na progu śmierci z niesmaku do niego. Dosia gospodarowała z sercem rozkołysanem, Liza piorunowemi gromy przebiegała fortepian, Zamorski zajęty był wrzekomo gospodarstwem i niewinny jak baranek, a pan Teodor błąkał się z myślami niewiedząc co ma uczynić z sobą.
W młodości, w jakimkolwiek człowiek idzie kierunku, sprężyna ta, którą jest wola, pędzi go silniej, dobiega celu prędzej, lub omyliwszy się na nim cofa. Uczucia i namiętności prędzej się rozwijają. W wieku późniejszym, człowiek doświadczeniem onieśmielony, stawi kroki ostrożnie, często nie wie gdzie iść, porusza się i cofa, przedłuża drogę, nieufa sobie, boi się losu.
W takiem położeniu były wszystkie niemal główniejsze osoby powieści naszej, a skutkiem przeciągnionej niepewności, która nuży człowieka, jest prawie zawsze krok nierozważny i popędliwy, którego celem pozbyć się dręczącego oczekiwania jutra i obawy gorszej od nieszczęścia samego.
Pan Teodor wstał nazajutrz zmęczony, rozdrażniony z mocnem postanowieniem stałego zajęcia się własnym losem i uczynienia stanowczego kroku. Dał sobie tylko jeden dzień do namysłu i — pojechał do chaty Wilczków, nie dobrze wiedząc po co tam wracał tak prędko. Chciał się radzić Krzysztofa, choćby się z nim miał pokłócić. Rozmowa z nim poddawała mu myśli i wlewała odwagę. Ruszył więc rano i stanął u chaty Wilczków przed południem. Pana Krzysztofa po raz pierwszy wyprowadzono na podwórko w cień, ustawiwszy mu krzesło i poduszki. Dosia stała przy nim śmiejąc się i szczebiocząc wesoło.
Na widok pana Teodora, skłoniwszy mu się zdaleka, pobiegła do dworku. Bracia się powitali dosyć uprzejmie.
— Chociażeś mnie wczoraj wypędził, widzisz, żem lepszy od ciebie, bo wracam bez gniewu, dowiedzieć się o twoje zdrowie. Jak ci jest?
— Dużo mi lepiej — rzekł Krzysztof — spokojniejszy jestem, powracam do zameczku; za kilka dni felczer mi obiecał, że i chodzić będę mógł.
— Wyśmienicie — odezwał się Teodor.
— Wszystkiemu wy jesteście winni — kończył Krzysztof obejrzawszy się — byłbym spokojnie dobił się do końca pogrzebawszy wspomnienia i nadzieje. Wyciągnęliście mnie, podraźnili... i trudno dziś powrócić do dawnego stanu.
Westchnął.
— Mam niezmienne postanowienie, inaczej się upartej, a głupiej starej miłości dla tej kobiety nie pozbędę, tylko — tu się zaciął — chyba się żeniąc.
Teodor cofnął się o krok.
— Jakto? seryo?
— Ożenię się z Dosią, wiem, że istotnie do mnie przywiązana i nieszczęśliwą ze mną nie będzie. Moje ubóstwo stanie jej za dostatek. Dziewczę niezepsute, dziej się wola Boża! Lekarstwo jest heroiczne, zabije mnie lub — uzdrowi.
— Jeszcze się raz ciebie pytam: myślisz to uczynić w istocie? — zawołał Teodor — mówiłeś jej o tem?
— Jeszcze nie — rzekł Krzysztof — badam ją, i nie powiem aż w ostatniej chwili; lecz co do mnie, mam najmocniejsze postanowienie. Gdy raz zapora niezłomna stanie między mną a nią — ta nieszczęsna passya ustąpi.
— Rozumowanie osobliwsze, lekarstwo także — rozśmiał się Teodor. — Wprawdzie ja, który sobie najgorzej radzę, tobie żadnej rady dawać nie mam prawa, ale człowiek zawsze jaśniej widzi cudze niż swoje sprawy. Na twojem miejscu, przynajmniejbym spróbował serce Wandy odzyskać.
— Dała mi odprawę — rzekł ponuro Krzysztof — szlachcic jestem, poniżać się nie mogę... prosić nie będę.
Męczyński śmiać się zaczął okrutnie.
— W miejscu bardzo przypomniałeś sobie butę szlachecką. Przed kobietą się ukorzyć nie bezcześci nikogo.
— Dała mi odprawę — powtórzył sucho Krzysztof.
Nie było już sposobu mówić dłużej, nadeszła Wilczkowa z córką dowiadywać się, czy choremu czego nie potrzeba; zamilkli więc. Wiatr, który się zerwał koło południa, zmusił Krzysztofa schronić się do dworku, Teodor pokręciwszy się po godzinnym pobycie już się tu czuł znowu znudzonym i niepotrzebnym. Pożegnał brata i odjechał. W drodze przyszła mu myśl zawrócić do Zamostowa.
— Będę natrętnym — rzekł — niech mnie odprawi, kiedy chce, naówczas rozwiąże się raz wątpliwość, pomyślę o czem innem. Krzyś myśli się żenić z Dosią, dlaczegóżbym ja nie mógł tentować o Lizę. Jeśli mi da odkosza?
W tych myślach przybył do Zamostowa. Lękał się tym razem chłodniejszego przyjęcia, ale się omylił; hrabina wyszła zaraz naprzeciw niego, z uprzejmością wielką dziękując mu za pamięć.
— Jakże się ma chory? — zapytała po kilku słowach.
— Wcale dobrze, przenosi się nawet podobno do zameczku.
— A to bardzo szczęśliwie dla mnie. Winnam mu wizytę, niechcę, ażeby mnie o złą wolę dla siebie posądził. Niech mu pan nie mówi nic, ale jak tylko wróci, ja go tam odwiedzę.
Teodor spojrzał zdziwiony.
— Pani nie żartuje?
— A! nic a nic, owszem, mam to niezmienne postanowienie.
Posmutniał nieco gość, siadł zamyślony, a panna Kornelia zaczęła go prześladować pannami Zamorskiemi, choć nie wiedziała wcale o blizkich z niemi stosunkach. Pan Teodor wypierał się jak najmocniej, ale mu to humor popsuło, czuł się odgadniętym; wstydził się swego bałamuctwa.
Obiad był tak paradny, jak pierwszy, i wpływ jego okazał się wielce zbawiennym. Gospodyni choć smutna, dnia tego więcej była mówiącą i wspomnienia podróży obojga stały się przedmiotem zajmującej rozmowy. Panna Kornelia złośliwie dosyć naprowadzała Teodora na gastronomiczne wspomnienia włoskich ryb i owoców, na ocenianie napojów, jak gdyby w oczach hrabiny chciała śmieszność starego kawalera uwydatnić. Okazało się w istocie, że lepiej znał hotele Florencyi niż galerye, i gatunki ostryg okolic Neapolu, niż Real Museo. Wanda nieznacznie się uśmiechała. Teodor coraz potężniej czuł się w niej rozkochanym.
Po kawie czarnej wyszli do parku. Pod wrażeniem dni ostatnich Męczyński postanowił uczynić krok stanowczy. Zdawało mu się, że pod sekretem, zwierzając hrabinie, iż Krzysztof chce się z Dosią ożenić, wyjaśni tem położenie i ułatwi sobie samemu staranie o rękę pięknej wdowy.
Był jednak człowiekiem nadto sumiennym i kochał Krzysia tak, że nie mógł uczynić zwierzenia, nie odsłaniając powodów, które skłaniały go do tego kroku. Właśnie hrabina napomknęła coś o panu Krzysztofie, chcąc się dobrze o drogę do zamku dowiedzieć, gdy Teodor jej przerwał.
— Pani hrabina szczerości mi nie weźmie za złe?
— Nigdy, byle to była szczera szczerość.
— Mam wiele wad — odezwał się Teodor — ale dobrowolnie nigdy nie kłamię.
— Mów-że pan co chcesz i nie lękaj się wcale, ja się za prawdę nie gniewam nigdy.
— Jabym pani do zamku jechać i Krzysia odwiedzać nie radził.
— Dlaczego?
Pan Teodor był po obiedzie mocno ożywiony poprzednią rozmową, w usposobieniu do otwartości wielkiej.
— Pani — rzekł — pan Krzysztof do reszty głowę stracić gotów zobaczywszy ją. — On się kocha tak szalenie jak niegdyś, to co mi mówił, świeżo dowodzi, że miłość jego...
Hrabina spuściła oczy. Teodor zamilkł na chwilę i nastraszył się własnego zuchwalstwa.
— Może pani wierzyć lub nie, gotowem jego własne powtórzyć jej słowa, aby tę podróż odradzić. Wbiły się one w pamięć. Mówiliśmy o pani. „Nie zmieniła się nic — zawołał — uroczo piękna, bosko poważna, jedyna w świecie, z dziewczęcia wykwitła tylko na niewiastę, przeszła męczennicą przez ogień próby i nosi aureolę na czole.“
— Przestań-że pan, dosyć tego — przerwała hrabina z rodzajem gniewu — ja tego słuchać niechcę, to mi przykrość robi.
— Nie, już mi pani pozwól dokończyć — rzekł Teodor — nie ulega wątpliwości, że po odwiedzinach w Zamostowie, do których ja go namówiłem, czego sobie darować nie mogę, z rozpaczy chciał sobie odebrać życie.
— To być nie może — zaklinam pana — zawołała zmięszana hrabina — nie dręcz mnie.
— Milczę więc — rzekł Teodor kłaniając się — ale innego coś dopowiem. Do tego stopnia oszalał i czuje, że żyć nie potrafi z tą miłością, iż w najtrywialniejszy sposób chce ją zabić w sobie.
Hrabina nie rozumiejąc podniosła oczy, które zdawały się łzami zaszłe.
— Chce się ożenić z córką leśniczego, sam mi to mówił.
Uśmiech dziwny skrzywił usta hrabiny, nie odpowiedziała nic.
— Są rzeczy, których nie mogę zrozumieć i wolałabym nie słyszeć — odezwała się z powagą — nie mówmy o tem, proszę pana.
Teodor napróżno chciał się dobadać z twarzy, z mowy hrabiny, jakie to zwierzenie mogło wrażenie uczynić na niej. Twarz powlekła się posępnym jakimś wyrazem, tajemniczym, czoło zmarszczyło, była wzruszoną, lecz litość czuła, czy oburzenie, tego odgadnąć nie umiał. Zmieniła natychmiast rozmowę, wstała z ławki na której usiedli na chwilę i skierowała się ku pałacykowi, na którego ganku widać było stojącą pannę Kornelię.
— Pani — rzekł po przestanku długim Teodor — tyle już niedorzeczności popełniłem dzisiaj, że jedna więcej, nie potępi mnie. Zuchwałe rzucę pytanie, ale od niego los mój zależy. Mówiłem o Krzysztofie, powiem o sobie. Stan jego serca jest moim.
— W kimże się pan kocha? — zimno zapytała hrabina zwracając nań oczy.
— Pani mnie nie zrozumiała?
Wanda popatrzała nań długo, pytająco, z wyrazem nielitościwego politowania.
— Cóż to ma znaczyć? — spytała — czyżbyś pan chciał mi uczynić ten zaszczyt i pomyślał — o mnie!
— Sposób, w jaki mnie pani pyta, już mi usta zamyka.
— Nie miej mi pan za złe — dokończyła hrabina — cenię pana, szacuję, chcę byś mi zachował swą przyjaźń, alem postanowiła nie iść za mąż. Znasz pan życie moje, przebolałam wiele. Mówiłam to panu Krzysztofowi, nadewszystko cenię swobodę moją, spokój i ciszę.
— Lecz ani swobody, ani ciszy nie potrzebowałabyś pani poświęcić — zawołał Teodor — owszem stałbym na straży tych skarbów.
Uśmiechnęła się Wanda, podając mu rękę uprzejmie.
— Panie Teodorze — rzekła — to nie może być...
— Pani mnie do rozpaczy przyprowadza...
Szydersko nieco spojrzała hrabina przelotnie, a że już byli blizko ganku, dodała głośno:
— Nie mówmy o tem — jutro lub pojutrze przyjdź pan na obiad i przywieź mi te książki, ale proszę, bardzo proszę nie zapomnieć. Będziemy nań z obiadem do trzeciej czekały. A gdy pan Krzysztof przeniesie się do zameczku, zapraszam go na przewodnika w odwiedziny razem.
Panna Kornelia usłyszawszy to z ganku, w ręce uderzyła z radości.
— Złota moja hrabino! — co za myśl cudowna. Jeśli nas nie wypędzi od progu, splądruję mu wszystkie kąty. Tak jestem ciekawa! tak okrutnie ciekawa.
Zaczęła się śmiać, biedny Męczyński szedł posępny, kłaniając się tylko i czując się w tak niewygodnem położeniu, iż rad był uciec co prędzej. Nie puszczono go jednak; hrabina kazała mu pozostać na herbatę, nie mógł okazując gniewu i dąsając się, odmówić. Wielkiego znawcę serca ludzkiego, za jakiego się miał pan Teodor, to tylko pocieszało, że piękna pani wcale się nie pogniewała za jego oświadczenie, że była dlań prawie więcej jeszcze uprzejmą niż przedtem, że jej to nawet niepopsuło humoru.
— Zwyczajnie kobieta — rzekł w duchu stary kawaler — nie mogła mnie przyjąć tak od razu, na to potrzeba czasu. Zbyła mnie ogólnikiem, iż za mąż iść nie chce, każda z nich to mówi, a wszystkie potem namówić się dają. Wyraźnie dała mi do zrozumienia, żebym bywał częściej, chce mnie poznać bliżej. Jestem więc na bardzo dobrej drodze, choć w pierwszej chwili byłem mocno zmięszany.
Tak szczęśliwym sofizmatem powróciwszy sobie straconą nadzieję, pan Teodor rozchmurzył się, stał zabawnym umiarkowanie, aby się nie wydać z tem, że ją odgadnął i pił herbatę dając z siebie żartować niezmordowanej pannie Kornelii, która go ciągle pannami Zamorskiemi dręczyła.
— Napróżno się pan wypierasz, ja mam szpiegów — mówiła po cichu — codzień pan tam przesiadujesz i zachwycasz się grą panny Lizy.
— Ale pani dobrodziejko, ja muzyki cierpieć nie mogę.
— Więc rozmową i dowcipem Lizy, która jest bardzo żywa, żartobliwa i ma dowcipu wiele.
— To dziecko! — rzekł Teodor.
— Starym kawalerom, to przecie rzecz uznana i wiadoma, najwięcej do smaku przypadają nierozwite pączki. Pan przecie nie jesteś wyjątkiem.
— Na ten raz chyba mam to szczęście.
— Kłamiesz pan — dokończyła Kornelia.
— Pan Teodor zapewnił mnie, że nigdy nie kłamie, muszę się ująć za niego — wrzuciła uśmiechając się hrabina.
Tak z poprawionym nieco humorem, pożegnał się wreszcie pan Teodor, a na wyjezdnem przypomniano mu jeszcze owo na obiad zaproszenie.
Przez całą drogę zatopiony był w myślach, chcąc się utwierdzić w mocnem postanowieniu starania o hrabinę.
— Jest rzeczą oczywistą — mówił — że ona chce mnie wypróbować, stałości mojego przywiązania, bo może coś wiedzieć o przeszłości, charakteru zgodności... o przywiązaniu do Krzysztofa mowy nie ma. Przyjęła wiadomość o zaślubieniu Dosi zupełnie obojętnie, zaambarasowało ją to na chwilę. Ważąc każde słowo odpowiedzi, czuję, że to była finta, którą zaraz naprawiła nalegając bym bywał w jej domu; główną rzecz zyskałem, reszta odemnie zależy.
Zatarł ręce.
Przybywszy do Zieleniewszczyzny tak był jeszcze przejęty wrażeniami świeżo doznanemi, że odmówił Zamorskiemu zaproszenia zwykłego na wieczerzę, składając to na ból głowy. Dzierżawca nie chcąc nalegać odszedł.
W kwadrans potem, siedział w fotelu pan Teodor z cygarem w ustach, gdy stała się rzecz w rocznikach Zieleniewszczyzny niesłychana. W oknie otwartem od ogrodu nagle ukazała się główka zarumieniona Lizy. Oczy jej szukały zbiega.
— Przychodzę do pana, mama i Misia stoją o trzy kroki, nic nie pomoże, choć z bólem głowy musisz pan iść do nas! Mamy truskawki umyślnie przygotowane, do jutra zwiędną. Executez vous de bonne grâce! — dodała figlarnie dziewczyna.
Pan Teodor wstał z fotelu zachwycony. Wspomnienie Wandy, mocne postanowienie nie dopuszczenia sercu, aby się bałamuciło nadaremnie, wszystko to prysło, rozbiło się, znikło. Przed nim, w jego oknie stało zachwycające świeżością zjawisko: czarodziejka, której oprzeć się nie umiał.
— Idę natychmiast! — zawołał w zachwyceniu.
Rączka biała leżała na skraju okna otwartego, pokuśliwie piękna i nęcąca bezbronnością, pan Teodor niby dziękując przyłożył do niej usta, i pocałował ramę od okna, bo paluszki szybko się usunęły i śmiech trzpiotowaty rozległ w ogrodzie.
Wyszedł jak przyobiecał i w istocie o kilka kroków od domu spotkał wszystkie panie dowiadujące się o jego ból głowy. Pani Zamorska radziła staroświecką lekką infuzyę szafranu, Misia herbatę zieloną, Liza kolońską wódkę, Zamorski gorącą wodę z cytryną.
Sam chory postanowił to zostawić naturze i wkrótce w istocie odwdzięczając jego zaufanie, poczciwa matka ból głowy wyleczyła wesołością Lizy i uprzejmością całego domu dzierżawcy, nadskakującego kochanemu dziedzicowi. Wstrzymano się nawet na ten raz od hałaśliwej muzyki, a po wieczerzy, co się nigdy nie trafiało, panny i mama gdzieś znikły.
Zamorski sam na sam został z dziedzicem, wzdychał i uskarżał się na ciężkie czasy, poczciwe człowieczysko. Po zręcznie umotywowanych i przeprowadzonych preludyach, dzierżawca przybrał posępną minę.
— Już to my — rzekł — całym domem dla osoby naszego dziedzica jesteśmy z taką, mogę powiedzieć, czcią i głębokim szacunkiem, z takiem przywiązaniem, że nie wiem, czy pan dobrodziej znajdziesz gdzie na świecie ludzi więcej sobie oddannych, a tu składają się tak okoliczności...
— Cóż takiego? — spytał niespokojny pan Teodor.
— A nic, nic; ale my prostaczkowie, dorobkowicze biedni musiemy myśleć o przyszłości: córki dorastają, trzeba im coś będzie dać, bez posagu nikt nie weźmie. Ot, między nami mówiąc, o Misię stara się bardzo godny młodzieniec, i nie bez grosza, edukowany, skończył sześć klass, dobrych rodziców, Maciorkiewicz, pan go nie zna.
— Nie mam przyjemności.
— Ale jakże tu wydać młodszą przed starszą — kończył Zamorski — jejmość go namawia do Lizy. Liza nie wiem czy go zechce, bo ona do wyższych rzeczy aspiruje. Z bólem serca mi to przychodzi panu dobrodziejowi powiedzieć, ale trzeba będzie podobno Zieleniewszczyznę porzucić.
— A toż dlaczego?
— Tak się to składa. Mam tam u pana dobrodzieja trochę tej mojej krwawicy. A niechby sobie było i wiekowało w takich rękach, ale z czegóż posążek dać? Trzebaby się nam obliczyć, potem wypadnie z zięciem razem coś wziąć choćby większego. Człek w dorobku, ja się starzeję.
Mówił ciągle przypatrując się Teodorowi, który przybrał wyraz posępny, ale niedający odgadnąć wrażenia.
— Już to na córkach, nie dawszy mi syna, pobłogosławił mnie Pan Bóg — dodał dzierżawca. — Nie chwaląc się Liza mogłaby w najpierwszym domu być ozdobą. Główka nie dla proporcyi... Ale to takie sobie trochę dumne, trochę głupie, że powiada, iż nie pójdzie inaczej tylko za dystyngowanego człowieka i nigdy w świecie za młodego, ale za poważnego, dojrzałego. Dla tego to o Maciorkiewiczu jej ani wspomnieć. Nawet nazwiskiem się brzydzi, choć Maciorkiewicz nie ma nic tak złego.
Teodor słuchał, ale myśl obrachunku i spłaty należności tak go pochłaniała, że o Lizie zapomniał.
— A będzie ten człowiek szczęśliwy, co Lizę weźmie — wywnętrzał się ojciec — to prawdziwa perła. Co to za takt! jaki rozum, jaki statek. U niej tylko książki, muzyka i wyższe towarzystwo. A to będzie bieda jeśli się nie trafi kto po jej myśli, bo się zaklina, że nie pójdzie tylko za dystyngowanego i poważnego człowieka.
Powtórzywszy to z pewnym naciskiem, dobry ojciec westchnął i począł się rozwodzić o genealogii Maciorkiewiczów. Przyszłego zięcia, rodziła de domo Ozorczanka, dziad był autentycznym podsędkiem. Wszystko to coś znaczyło. Teodor głową kiwał.
Po rozmowie tej, stary zwróciwszy się ku innemu przedmiotowi, począł chodzić po pokoju i panna Liza, jakby na dany znak wróciła wraz z matką. O interesach mówić przestano. Zamorski miał coś do poradzenia się z żoną w drugim kątku, a Liza od niechcenia zbliżyła się do panna Teodora.
Wszystko, co o niej opowiadał ojciec przyszło na myśl staremu kawalerowi, ale bronił się jak mógł pokusie różowego buziaczka wspomnieniem hrabiny. To go uratowało, że mimo uśmiechów i draźnień bardzo umiejętnych, utrzymał się przy powadze i chłodzie.
Po wyjściu jego Liza szepnęła Misi:
— Czasem tak jestem na niego zła żebym go biła. Proszęż cię, dziś, jakby go kto zimną wodą oblał; na jeden dzień mu pofolgować nie można, bo zaraz stygnie. Jednego wieczora zdaje się, że go już mam, patrz! już się wyśliznął. To bałamut.
— Gdzież tam — odparła Misia — on się ciebie może boi, boś zanadto śmiała.
— A gdybym taką nie była! aniby pomyślał o mnie. Już ja ich znam!!
Znała panna Liza z teoryi zapewne tylko męzkie usposobienia, ale niemniej pewną była siebie. Uczył ją nieochybny instynkt niewieści.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.