Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   55   —

niezłomna stanie między mną a nią — ta nieszczęsna passya ustąpi.
— Rozumowanie osobliwsze, lekarstwo także — rozśmiał się Teodor. — Wprawdzie ja, który sobie najgorzej radzę, tobie żadnej rady dawać nie mam prawa, ale człowiek zawsze jaśniej widzi cudze niż swoje sprawy. Na twojem miejscu, przynajmniejbym spróbował serce Wandy odzyskać.
— Dała mi odprawę — rzekł ponuro Krzysztof — szlachcic jestem, poniżać się nie mogę... prosić nie będę.
Męczyński śmiać się zaczął okrutnie.
— W miejscu bardzo przypomniałeś sobie butę szlachecką. Przed kobietą się ukorzyć nie bezcześci nikogo.
— Dała mi odprawę — powtórzył sucho Krzysztof.
Nie było już sposobu mówić dłużej, nadeszła Wilczkowa z córką dowiadywać się, czy choremu czego nie potrzeba; zamilkli więc. Wiatr, który się zerwał koło południa, zmusił Krzysztofa schronić się do dworku, Teodor pokręciwszy się po godzinnym pobycie już się tu czuł znowu znudzonym i niepotrzebnym. Pożegnał brata i odjechał. W drodze przyszła mu myśl zawrócić do Zamostowa.
— Będę natrętnym — rzekł — niech mnie odprawi, kiedy chce, naówczas rozwiąże się raz wątpliwość, pomyślę o czem innem. Krzyś myśli się żenić z Dosią, dlaczegóżbym ja nie mógł tentować o Lizę. Jeśli mi da odkosza?
W tych myślach przybył do Zamostowa. Lękał się tym razem chłodniejszego przyjęcia, ale się omylił; hrabina wyszła zaraz naprzeciw niego, z uprzejmością wielką dziękując mu za pamięć.
— Jakże się ma chory? — zapytała po kilku słowach.
— Wcale dobrze, przenosi się nawet podobno do zameczku.