Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   54   —

mu myśli i wlewała odwagę. Ruszył więc rano i stanął u chaty Wilczków przed południem. Pana Krzysztofa po raz pierwszy wyprowadzono na podwórko w cień, ustawiwszy mu krzesło i poduszki. Dosia stała przy nin śmiejąc się i szczebiocząc wesoło.
Na widok pana Teodora, skłoniwszy mu się zdaleka, pobiegła do dworku. Bracia się powitali dosyć uprzejmie.
— Chociażeś mnie wczoraj wypędził, widzisz, żem lepszy od ciebie, bo wracam bez gniewu, dowiedzieć się o twoje zdrowie. Jak ci jest?
— Dużo mi lepiej — rzekł Krzysztof — spokojniejszy jestem, powracam do zameczku; za kilka dni felczer mi obiecał, że i chodzić będę mógł.
— Wyśmienicie — odezwał się Teodor.
— Wszystkiemu wy jesteście winni — kończył Krzysztof obejrzawszy się — byłbym spokojnie dobił się do końca pogrzebawszy wspomnienia i nadzieje. Wyciągnęliście mnie, podraźnili... i trudno dziś powrócić do dawnego stanu.
Westchnął.
— Mam niezmienne postanowienie, inaczej się upartej, a głupiej starej miłości dla tej kobiety nie pozbędę, tylko — tu się zaciął — chyba się żeniąc.
Teodor cofnął się o krok.
— Jakto? seryo?
— Ożenię się z Dosią, wiem, że istotnie do mnie przywiązana i nieszczęśliwą ze mną nie będzie. Moje ubóstwo stanie jej za dostatek. Dziewczę niezepsute, dziej się wola Boża! Lekarstwo jest heroiczne, zabije mnie lub — uzdrowi.
— Jeszcze się raz ciebie pytam: myślisz to uczynić w istocie? — zawołał Teodor — mówiłeś jej o tem?
— Jeszcze nie — rzekł Krzysztof — badam ją, i nie powiem aż w ostatniej chwili; lecz co do mnie, mam najmocniejsze postanowienie. Gdy raz zapora