Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   41   —

umiem, od liter począwszy, to mu prawie wszystko winnam!
— Jednakże, radziłbym Dosi — uśmiechnął się Teodor po swojemu żartując — aby kochania trochę zostawiła w zapasie dla przyszłego męża.
Dosia się nieco zarumieniła.
— Męża nie potrzebuję i nie chcę, a pewnie żadnego tak nie kochałabym, jak mojego pana.
— Aj! to coś za wiele dla starego! — rzekł Teodor.
— Wcale nie stary! nie stary! — oburzyło się dziewczę. — Ot wie pan — dodała patrząc mu w oczy — pan chcesz i wydajesz się młodszym od niego, a w moich oczach starszym jesteś.
Dziewczę, chciało powiedziawszy tę niegrzeczność, odejść, gdy Teodor śmiejąc się zatrzymał ją.
— Cóż na to rodzice mówią? — zapytał.
— No, matuś mnie czasem połaje, a ojciec broni. Cóż w tem złego?
— Pewnie nic, bliźniego kochać potrzeba! — śmiał się Teodor.
Dosia spostrzegłszy, że z niej żartował, nic nie mówiąc trochę gniewna odeszła żwawo do swojej roboty, rzuciwszy tylko na pożegnanie: — Bałamut z pana.
Teodorowi wszystko to razem już dosyć dokuczyło, życie zbyt było jednostajne; kazał konie zaprzęgać. Stały już gotowe u bramy, gdy wszedł Krzysztofa pożegnać, który leżał odwrócony ku ścianie.
— Krzysiu, serce — rzekł — już ja cię nudzić zaczynam, kłócim się codzień więcej, miarkuję, że czas jechać. Ty mnie nie potrzebujesz, bywaj mi zdrów.
Krzysztof milcząco rękę wyciągnął.
— Bóg zapłać za okazane mi dobre serce, Teodorze, jedź, spocznij, nie frasuj się o mnie, zapomnijcie o starym, jakby go na świecie nie było.
Pożegnali się tak dosyć chłodno.