Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   42   —

W drodze Męczyński rozmyślał dokąd ma jechać, i zwrócił się do Zieleniewszczyzny. Tu dosyć byli wszyscy niespokojni o niego, Zamorski bał się, aby obcując z drugimi z pod jego władzy się nie wyśliznął, Liza chodziła niespokojna. Chociaż późny już był wieczór, gdy zajechał przed ganek, w kilka minut dzierżawca się przystawił, zapraszając od żony na gotowiuteńką wieczerzę. Trudno się było oprzeć, pan Teodor poszedł.
Liza coś robiła w dziedzińcu, tak, że się pierwsza z nim spotkała.
— Pan tak o nas zapomniał? — szepnęła.
— Bynajmniej, alem miał obowiązek do pełnienia.
— Jakże się ma chory?
— Przychodzi do zdrowia.
— Proszę pana, czyż to prawda, noszą się z tem po całem sąsiedztwie, ale ja o tem mówić nie powinnam.
Spuściła oczy skromnie i podniosła je nagle, jak dwiema kulami strzelając w samą pierś nieszczęśliwego Teodora.
— O czem, pani?
— Że pan Krzysztof chciał się zastrzelić z miłości.
— Tak jest, pani, z miłości ku cietrzewiom — rzekł poważnie Teodor — to rzecz niezawodna.
Liza zaczęła się śmiać, zalotną układając minkę i postać.
— Proszęż pani — dołożył po chwili — czy człowiek w tym wieku, jak on i ja może się tak kochać, ażeby...
— Dla czego? dla czego? — żywo przerwała Liza — pan nie jesteś wcale stary, pan się tylko przez lenistwo nie kochasz.
Teodor tak był uszczęśliwiony tym konceptem, ze poskoczył ją pochwycić za rączkę, którą niby wyrywała i ucałował ją z zapałem. W tej właśnie chwi-