Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   40   —

zje licha. Zapiszę komukolwiek, byle mu się nie dostały.
Teodor ruszył ramionami.
— I to się nazywa po chrześciańsku, a po szlachecku — wtrącił cicho.
— To się nazywa po ludzku, ale to tak jest, i kwit! — zamknął Krzysztof odwracając się ku ścianie. — Daj mi pokój.
— Słowem, że z tobą rozmowy nie ma żeby się nie skończyła na sporze.
— A no, tak, i nie ma co rozmawiać ze mną, sam widzisz; jedź do Zamostowa lub do Zieleniewszczyzny i... baw się, a o mnie zapomnij.
Teodor nie odpowiedział nic, wziął za czapkę i wyszedł w podwórko zasępiony.
W istocie zaczynało mu być tęskno choćby za Zamorskiemi i za panną Kornelią; przychodząc do zdrowia Krzyś odzyskiwał swą opryskliwość i zdziczenie. Teodor chodził jeszcze po podwórku, gdy Dosia się ukazała od ogrodu i uśmiechnęła mu się zdaleka. Szła z koszem na głowie, wyprostowana, gibka, zręczna i przypomniała mu włoskie niewiasty w majestacie swego wdzięku i brudoty, jak królowe z homerowskich pieśni wracające od studni z miedzianemi cebrzykami... kanefory malownicze. Stanął się jej napatrzeć; Dosia zbliżyła się poufale ku niemu.
— Widzi pan, jak mi ochoczo i raźnie, gdy nasz pan coraz zdrowszy; znowu życie wstąpiło we mnie.
— Zazdroszczę mu, że go tak panna Wilczkówna kocha — odezwał się Teodor.
— A cóż jemu z tego? — odparło śmiało dziewczę — co mu po tem? na co mu się to zdało. Jemu to wszystko jedno pewnie.
— Nie sądzę.
— I jakżebym ja go nie miała kochać jak ojca, jak dobrego opiekuna, jak jedynego po tatku człowieka, co dla mnie był dobrym. Pan nie wie? Ja, co