Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   44   —

— To pańska wina, żeś go nie dostał wprzódy, zawsze wina pańska, masz pan złe sługi.
— Ale...
— Nie ma żadnego ale.
Weszli tak do salonu, w którym zastali hrabinę. Na pierwszy rzut oka postrzegł Teodor, że bardzo przez czas, jak ją nie widział zbladła i zmizerniała; twarz jednak uczyniła wesołą, wzięła uśmiech na usta; widocznie usiłowała niepokazać po sobie tego, co czuła.
— Panna Kornelia słusznie mnie w progu zburczała — rzekł Męczyński witając się — za niesłychaną niegrzeczność; ale ja listu nieodebrałem. Pani, klnę się...
— Dajże pan pokój, miałeś daleko ważniejsze obowiązki do spełnienia.
Teodor westchnął.
— I tych bardzo nieudolnie dopełniając — rzekł zmęczyłem się na śmierć.
— Wszakże niebezpieczeństwa nie ma.
— Tak dalece wrócił do zdrowia kochany brat — wtrącił Teodor — żeśmy się po dziesięć razy na dzień już kłócili, i w końcu mnie precz wyprawił.
Zamilkli trochę.
— Cóż to za dziwny przypadek! — dodała hrabina.
Pan Teodor spojrzał na nią, zarumieniła się mocno.
— Tak, to był bardzo dziwy wypadek! — potwierdził spuszczając oczy — szczęściem, że się to tak dobrze skończyło.
— Słyszałam, że bardzo szczęśliwie — szepnęła hrabina — bo nawet podobno wypadek ten odsłonił jakieś dziewicze zranione serce.
Uśmiechnęła się ironicznie.
— Jakto i o tem pani już wie?
— My o wszystkiem wiemy — wtrąciła panna Kornelia.