Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   22   —

— Jadę — rzekł — nie pójdę do niego, wiedzieć o mnie nawet nie będzie, ale ja dowiem się przynajmniej.
Skinął na chłopaka stojącego z siostrą przy stole.
— Wacek, każ mi zaprządz prędko parę koni!
Ledwie dosłuchawszy rozkazu, Wacek się kopnął ku stajni; nic przyjemniejszem mu być nie mogło, nad zbliżenie się do furmanów i koni, do których towarzystwa tęsknił zawsze.
Państwo Pawłowstwo przechadzali się smutni. Posłańca odprawiono ze słowną odpowiedzią, iż Paweł natychmiast jedzie. Człowiek upewniał, że w chacie Wilczka znajdzie pana Teodora.
W kwadrans zaszły konie, gospodarz się ubrał na prędce, pożegnał żonę kilkoma cichemi słowami i wyjechał. Wieczór był chmurny i wietrzny, zanosiło się na burzę. Niezważając na to kazał pośpieszać, i bliższą drogą, choć gorszą znacznie, przed północą w deszcz już stanął po cichu u podwórka chaty Wilczkowej.
W oknach widać było światło... ale cisza panowała do koła. Na szczekanie psa wyszedł stary leśniczy.
— Jest pan Teodor? — zapytał w sieni przybyły.
— Jest przy panu.
— Wywołajcie go ostrożnie nie mówiąc o mnie.
Wilczek otworzył drzwi przeciwka i wpuścił Pawła do izby. Przy piecu siedziała leśniczyna z twarzą fartuchem okrytą, płacząc. Tuż przy niej Dosia stała z rękami załamanemi, z głową spuszczoną, zatopiona w myślach, z oczyma suchemi, z których nawet na wchodzącego nie podniosła. Pierwsza matka spostrzegła pana Pawła i dała znak osłupiałej córce, aby stołek podała. Dziewczę nie zrozumiało.
— Jak się ma chory? — spytał Paweł.