Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   23   —

— Pan nasz... a! nie wiem! nie wiem — poczęła Wilczkowa i zakryła znowu twarz fartuchem, a córka dodała głośno:
— Ale on umrzeć nie może! Pan Bóg nie dopuści na nas tego nieszczęścia — nie — nie... O! nigdy... a to...
I opamiętawszy się nagle zamilkła cofając się w głąb’ izby za piec, o który oparła głowę i ręce. Wtem wszedł blady Teodor. W milczeniu podali sobie ręce. Nadto było świadków ażeby mówić mogli; obejrzał się Męczyński, deszcz lał na podwórzu, wyszli obaj do sieni ku ogródkowi. Tu stanęli w progu.
— Jest niebezpieczeństwo? — zapytał Paweł.
— Felczer niepewny swego, posłałem po doktora, choć Krzysztof się temu sprzeciwia. Zrazu ratować się nie dawał, nierychłom go skłonił, a raczej zmusił do tego.
— Lecz jakże doświadczony stary myśliwy... mógł...
Teodor uderzył po ręku Pawła i dziwnie głową poruszył; zmarszczyły mu się brwi.
— Strzał niepojęty... wypadek niezrozumiały — rzekł cicho — tajemnica, której lepiej się niedobadywać. Wilczek powiada, że przybywszy odemnie w nocy, bo się naparł powracać, tak że chciał bodaj iść pieszo, zamknął się zaraz w izbie w której zwykle nocował. Dosia, córka leśniczego, chciała go spytać czy mu czego nie potrzeba, odprawił ją słowa nie mówiąc. Stał trzymając się za głowę, myślano że go boli. Dano mu pokój. Kobiety się nie kładły, sądząc, że czego zapotrzebować może. Dosia, która do niego jest jak dziecię przywiązaną, podsłuchiwała pode drzwiami, chodził do późna, a raczej do rana, jęcząc i stękając. Zaczynało świtać gdy w izbie ucichło; myśleli że się wreszcie położył. Zaledwie dziewczę odeszło i poczęło się do snu układać, gdy strzał się dał słyszeć. Wilczek będący najbliżej wpadł pierwszy, zastał go leżącego na ziemi i broczącego we krwi,