Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   21   —

Bóg wie czy go ocalemy. Możeby wypadało abyście wy przyjechali; ja go nie odstępuję...“
Przeczytawszy list, oboje państwo Pawłowstwo stali długo milczący spoglądając po sobie, oboje byli mocno wzruszeni, Paweł niepewien i wahający się co ma począć.
Niechcąc, aby ich dzieci słyszały, odeszli nieco w głąb’ dziedzińca.
Żona patrzała mężowi w oczy niespokojna — on milczał.
— Niepojęta rzecz — odezwał się nareszcie — człowiek który całe życie nawykł chodzić około broni, żeby się mógł w ten sposób przez nieostrożność postrzelić... w lewy bok...
Poruszył głową.
— Jechać? nie jechać — dodał — wiesz jak mnie nie lubi, moje przybycie może go podraźnić. Co ja tam pomogę? lękam się bym nie zaszkodził!
— Ale jechać potrzeba, należy — odezwała się kobieta łagodnie — uczynisz jak zechcesz, ja ci radzę... jedź. Choćbyś go nie miał widzieć, dobrze, byś tam był i dowiedział się czy mu czego nie potrzeba.
— Odemnie nic nie przyjmie.
— Znajdziesz sposób, podyktuje ci serce twoje jak mu masz usłużyć. Ty wiesz jak ja nieznając go lituję się nad nim... jak mi go serdecznie żal. Sam mi mówiłeś, że nieszczęśliwa miłość przyprowadziła go do tego.
— Tak! i nieszczęśliwe pojęcia o szlachectwie.
— Trzeba mu to przebaczyć — westchnęła kobieta — Ale, proszę cię — dodała — nie znajdujesz to dziwnem, że zaraz po podróży do Zamostowa trafił się ten przypadek. Po co tam jeździł?
— Mnie to także uderzyło. Teodor mi mówił że go tam zawiezie. Zmusił go... któż wie jak tam został przyjęty. W tym człowieku wieczna burza mieszkała..
Westchnął głęboko.