Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   62   —

ciwa matka ból głowy wyleczyła wesołością Lizy i uprzejmością całego domu dzierżawcy, nadskakującego kochanemu dziedzicowi. Wstrzymano się nawet na ten raz od hałaśliwej muzyki, a po wieczerzy, co się nigdy nie trafiało, panny i mama gdzieś znikły.
Zamorski sam na sam został z dziedzicem, wzdychał i uskarżał się na ciężkie czasy, poczciwe człowieczysko. Po zręcznie umotywowanych i przeprowadzonych preludyach, dzierżawca przybrał posępną minę.
— Już to my — rzekł — całym domem dla osoby naszego dziedzica jesteśmy z taką, mogę powiedzieć, czcią i głębokim szacunkiem, z takiem przywiązaniem, że nie wiem, czy pan dobrodziej znajdziesz gdzie na świecie ludzi więcej sobie oddannych, a tu składają się tak okoliczności...
— Cóż takiego? — spytał niespokojny pan Teodor.
— A nic, nic; ale my prostaczkowie, dorobkowicze biedni musiemy myśleć o przyszłości: córki dorastają, trzeba im coś będzie dać, bez posagu nikt nie weźmie. Ot, między nami mówiąc, o Misię stara się bardzo godny młodzieniec, i nie bez grosza, edukowany, skończył sześć klass, dobrych rodziców, Maciorkiewicz, pan go nie zna.
— Nie mam przyjemności.
— Ale jakże tu wydać młodszą przed starszą — kończył Zamorski — jejmość go namawia do Lizy. Liza nie wiem czy go zechce, bo ona do wyższych rzeczy aspiruje. Z bólem serca mi to przychodzi panu dobrodziejowi powiedzieć, ale trzeba będzie podobno Zieleniewszczyznę porzucić.
— A toż dlaczego?
— Tak się to składa. Mam tam u pana dobrodzieja trochę tej mojej krwawicy. A niechby sobie było i wiekowało w takich rękach, ale z czegóż posążek dać? Trzebaby się nam obliczyć, potem wypadnie