Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   14   —

— Tst! tst! — zawołała kuzynka, którą jakieś słówko doleciało — pan jesteś nieznośny, proszę milczeć.
Zamilkli, ale rozmowa przycichła i ciekawa stara panna nic już pochwycić nie mogła.
Widocznem tylko było, że gwałtownemi wybuchy mieniali z sobą myśli ci państwo, że chwilami przerywała się ta zamiana niezgodnych wyobrażeń i że oboje męczyli się. Panna Kornelia uczuła wreszcie litość nad hrabiną, i zawołała do Teodora: — dłużej tu nie wytrzymam, wracajmy do salonu.
I nie słuchając już towarzysza, który usiłował ją uprosić aby pozostała, posunęła się żywo ku opróżnionym krzesłom.
Zastali tu uroczyste milczenie, twarze były zarumienione, widać po nich przejście burzy.
— Państwo nas opuściliście — odezwała się hrabina, — a ja naszego sąsiada wcale zabawić nie umiałam; o wszystkośmy się prawie sprzeczać musieli, tak się jakoś nie rozumiemy.
— Należy to przebaczyć odwykłemu zupełnie od ludzi — dodał Krzysztof — wiedziałem o tem, żem już do towarzystwa nie stworzony.
To mówiąc wstał z krzesła i zbliżywszy się do Teodora, szepnął mu:
— Jedźmy! na miłość Bożą, jedźmy.
Ale hrabina odgadła to i zawołała żywo:
— Niech mi pan mojego gościa nie buntuje, musicie zostać na herbacie, choćby na dowód że jesteśmy, mimo rozmowy dosyć spornej, w dobrej zgodzie.
Teodor spojrzał na gospodynią.
— Ja jestem wszystkim rozkazom posłuszny.
— A ja korzystam z tego zaraz — dodała Wanda — aby wydać panu rozkaz przywiezienia z sobą, gdy będziesz łaskaw być w Zamostowie, pana Krzysztofa. Pogodzimy go z życiem i światem.