Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   13   —

nia dłonią przyjazną. Zdaje mi się, że w imię przeszłości mogłabym się choć tego domagać.
— Sama pani mówiłaś że przeszłość ta umarła i że w niej nic już z tamtych czasów nie pozostało.
— Przyjaźń dla pana — cicho odezwała się hrabina.
Krzysztof poruszył się na krześle.
— Na miłość Bożą! — zawołał — rozumiałbym nienawiść... przyjaźni nie pojmuję. Miłość się nigdy nie zmienia na nią, chyba od razu miłością nie była. W mojem też sercu więcej jest gniewu i nienawiści; powiem szczerze, niż... tego wodnistego napoju, który się nazywać zwykł przyjaźnią.
Hrabina się zarumieniła, pan Krzysztof odsunął się z krzesłem i chciał wstać.
— Proszę pana — pozostań i mówmy znowu chłodno.
Lecz snać rozmowa chłodna była niepodobieństwem, bo zamilkli oboje. Krzysztof począł się oglądać na Teodora, jakby go na pomoc wzywał. Wanda czuła się winną, i była niespokojną; żałowała, że była z nim za surową. Lecz mogłaż być inną? Obudzał w niej litość znowu.
Całej tej sceny świadkami były oczy panny Kornelii i pana Teodora. Tu, w ganku, rozmowa po kilku słowach się przerwała, ucichła, stanęli oboje usiłując przeniknąć i zgadnąć co dawni kochankowie mówić z sobą mogli.
— Dałabym rok życia — mówiła panna Kornelia — żeby podsłuchać ich. A! to musi być ciekawem. Ale od kuzynki nic się nie dowiem, to próżno.
— Ani ja od pana Krzysztofa — dodał Teodor.
— Kłócą się... ja to widzę po twarzy Wandy, jest niezmiernie poruszoną. Co to będzie! co to będzie.
— Więcej się lękam o Krzysztofa niż o hrabinę, która jest panią siebie; biedny Krzysztof.