Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   7   —

kuzynką, trzymały ją przykutą do krzesła, a co gorzej, na zapytania ciche odpowiadała głośno, dając do zrozumienia, iż nie jest usposobioną do szeptów.
Zakłopotanie wszystkich trwało już dobrą chwilę, miało jednak ten skutek zbawienny, że zwolna ochłonęli aktorowie tej sceny, że śmielej poczęły krążyć ich wejrzenia i oswoiwszy się z położeniem, każdy się czuł panem siebie.
Pierwsza oprzytomniała pani domu; bladość powoli schodzić zaczęła z jej twarzy, litość, którą uczuła w początku, zmieniła się znowu w niewytłómaczony gniew i urazę, serce jej biło, życzyła sobie niemal zbliżyć do pana Krzysztofa, aby mu powiedzieć otwarcie, że się łudzić nie powinien. Oburzała się na zuchwalstwo, które go tu jakby po wypłatę zaległego długu przywiodło.
Pomimo to, hrabina szukała w tym człowieku znękanym i zestarzałym, dawnego Krzysia i znajdowała z podziwieniem w tej ruinie prawie młodzieńczy wdzięk jej dawny.
— I on cierpiał! — myślała — lecz zasłużył... a ja? ja? czyż nie odbolałam więcej jeszcze?
— Czemżeś pan rozrywał tę samotność? — zapytała zwracając się do milczącego Krzysztofa.
— Trochę książek mi zostało — odparł spokojnie, spoglądając pierwszy raz w jej oczy, których wyraz smutny, dawny, co się tak dziwnie żenił z uśmiechem, powitał go znowu — myślałem wiele, i polowałem niemal codziennie; nie licząc szczupłego mojego dworu, pozostały mi dwa psy, których przyjaciółmi nazwać się godzi. Z niemi razem błąkaliśmy się po lesie.
— I nigdy nie zatęskniłeś pan za światem?
— Za światem? — podchwycił bardzo żywo pan Krzysztof, i w głosie jego zadźwięczała ironia — ja... za światem? Nigdy on nie był moim ulubieńcem, a od czasu jak się stał targowicą i jarmarkiem, cierpieć go nie mogę.