Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   57   —

sztofie, chcąc się dobrze o drogę do zamku dowiedzieć, gdy Teodor jej przerwał.
— Pani hrabina szczerości mi nie weźmie za złe?
— Nigdy, byle to była szczera szczerość.
— Mam wiele wad — odezwał się Teodor — ale dobrowolnie nigdy nie kłamię.
— Mów-że pan co chcesz i nie lękaj się wcale, ja się za prawdę nie gniewam nigdy.
— Jabym pani do zamku jechać i Krzysia odwiedzać nie radził.
— Dlaczego?
Pan Teodor był po obiedzie mocno ożywiony poprzednią rozmową, w usposobieniu do otwartości wielkiej.
— Pani — rzekł — pan Krzysztof do reszty głowę stracić gotów zobaczywszy ją. — On się kocha tak szalenie jak niegdyś, to co mi mówił, świeżo dowodzi, że miłość jego...
Hrabina spuściła oczy. Teodor zamilkł na chwilę i nastraszył się własnego zuchwalstwa.
— Może pani wierzyć lub nie, gotowem jego własne powtórzyć jej słowa, aby tę podróż odradzić. Wbiły się one w pamięć. Mówiliśmy o pani. „Nie zmieniła się nic — zawołał — uroczo piękna, bosko poważna, jedyna w świecie, z dziewczęcia wykwitła tylko na niewiastę, przeszła męczennicą przez ogień próby i nosi aureolę na czole.“
— Przestań-że pan, dosyć tego — przerwała hrabina z rodzajem gniewu — ja tego słuchać niechcę, to mi przykrość robi.
— Nie, już mi pani pozwól dokończyć — rzekł Teodor — nie ulega wątpliwości, że po odwiedzinach w Zamostowie, do których ja go namówiłem, czego sobie darować nie mogę, z rozpaczy chciał sobie odebrać życie.
— To być nie może — zaklinam pana — zawołała zmięszana hrabina — nie dręcz mnie.