Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   60   —

namówić się dają. Wyraźnie dała mi do zrozumienia, żebym bywał częściej, chce mnie poznać bliżej. Jestem więc na bardzo dobrej drodze, choć w pierwszej chwili byłem mocno zmięszany.
Tak szczęśliwym sofizmatem powróciwszy sobie straconą nadzieję, pan Teodor rozchmurzył się, stał zabawnym umiarkowanie, aby się nie wydać z tem, że ją odgadnął i pił herbatę dając z siebie żartować niezmordowanej pannie Kornelii, która go ciągle pannami Zamorskiemi dręczyła.
— Napróżno się pan wypierasz, ja mam szpiegów — mówiła po cichu — codzień pan tam przesiadujesz i zachwycasz się grą panny Lizy.
— Ale pani dobrodziejko, ja muzyki cierpieć nie mogę.
— Więc rozmową i dowcipem Lizy, która jest bardzo żywa, żartobliwa i ma dowcipu wiele.
— To dziecko! — rzekł Teodor.
— Starym kawalerom, to przecie rzecz uznana i wiadoma, najwięcej do smaku przypadają nierozwite pączki. Pan przecie nie jesteś wyjątkiem.
— Na ten raz chyba mam to szczęście.
— Kłamiesz pan — dokończyła Kornelia.
— Pan Teodor zapewnił mnie, że nigdy nie kłamie, muszę się ująć za niego — wrzuciła uśmiechając się hrabina.
Tak z poprawionym nieco humorem, pożegnał się wreszcie pan Teodor, a na wyjezdnem przypomniano mu jeszcze owo na obiad zaproszenie.
Przez całą drogę zatopiony był w myślach, chcąc się utwierdzić w mocnem postanowieniu starania o hrabinę.
— Jest rzeczą oczywistą — mówił — że ona chce mnie wypróbować, stałości mojego przywiązania, bo może coś wiedzieć o przeszłości, charakteru zgodności... o przywiązaniu do Krzysztofa mowy nie ma. Przyjęła wiadomość o zaślubieniu Dosi zupełnie obojętnie, zaambarasowało ją to na chwilę. Ważąc każde