Jerychonka/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jerychonka |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Kurjer Warszawski; S. Lewental |
Data wyd. | 1895 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz o południu, na dźwięk dzwonka, Magda poszła sama otworzyć, pewna, że to baronowa.
Ale w progu stanął młody mężczyzna i, ujrzawszy ją, rozśmiał się z widoczną uciechą.
Szczupły, złoty blondyn, z czarnemi oczyma, z miną swawolnego studenta.
Zanim miała czas rzec słowo, już wpół ją objął i ucałował, a potém przyjrzał się raz jeszcze i żartobliwie powitał:
— Servus, kolego! Bardzo mi stryjna wymyśla?
— Wcale nie! Za co? — odparła.
— Ano, za włóczęgę i milczenie. Ale bom używał jak szalony; jeden dzień do drugiego nie był podobny. Dwa razy na jedno nie spojrzałem. Co było pisać! Żyję, wróciłem i wiele mam ci do powiedzenia. Będziesz słuchała?
— Jak zawsze, cierpliwie. Nie mogę czytać i malować jednocześnie, więc będziesz mi za książkę służył.
— Jesteś tedy sławną. Pokaż-no się! Czy cię to zmieniło? Ano, trochę. Przybyło ci powagi i godności. Dobrze się czeszesz, aleś zmizerniała. Wiesz, dopiero teraz jesteś kobietą. Gdzież stryjna?
— Za godzinę wróci. Zaczekasz na nią. Znasz przecie baronową Faustanger, która lada minuta przyjdzie do pozowania.
Patrzyła mu uważnie w oczy i była pewną, że na to imię blask gorący mignął w źrenicach, a krew nabiegła w skronie.
On dłonią przesunął po włosach i odparł:
— Poznałem w Ostendzie. Czy tu mieszka?
— Mieszka i spacerowała z tobą wczoraj po Grodzkiéj! — odparła artystka ze śmiechem.
Filip poczerwieniał, okropnie zawstydzony.
A ona dodała szyderczo:
— Jeżeli zaczynasz od kłamstwa i wykrętu, znajdź sobie inną powiernicę! Nie cierpię być zabawianą fałszem!
— Daruj! — odparł Filip z dzikim wybuchem. — To nie kłamstwo, ani wykręt. Ja boję się jéj wspomuiéć nawet, żeby się nie zdradzić, że kocham ją do szaleństwa.
Magda zmarszczyła brwi na jedną sekundę. I jéj krew uderzyła do twarzy, jakby ją zarażała namiętność tego wyznania, ale po chwili odparła spokojnie:
— Jeżeli mam być powiernicą, to nie wolno ci lękać się zdrady. Mów, lżéj ci będzie milczéć przed ludźmi.
— Chodźmy do pracowni. Mówiła, że portret pyszny, i że patrząc nań, prędzéj się jéj doczekam.
— Ach, więc się umówiliście na spotkanie u mnie! — rzekła z dziwnym uśmiechem.
— Tak. Wiedziałem, że u ciebie będę jak w domu. Parę godzin spokoju i szczęścia będę ci zawdzięczał!
Magda weszła do pracowni, usiadła do roboty. Filip stanął za nią i wchłaniał w siebie oczyma urok pięknej kobiety. Słyszała, jak oddychał nerwowo i prędko. Potém zaczął mówić urywanemi zdaniami:
— Przepyszna. Co za linia, wzrost, całość doskonała! Głos jéj to pieszczota, ruch każdy to wcielenie wdzięku. Pomyśléć, jak te usta całują! To bóstwo!
Magda słuchała w milczeniu, rada, że mówić nie potrzebuje. Twarz miała surową, a w oczach wielki żal i smutek. Filip, zwalczony uczuciem, z odetchnieniem ulgi zaczął swoją spowiedź.
— Poznałem ją w Ostendzie na wybrzeżu, i mówię ci, to był piorun. Straciłem odrazu głowę a zarazem całą odwagę i śmiałość. Chodziłem za nią, jak cień milczący, jak duch pokutujący, jak obłąkany. Wreszcie przedstawiono nas sobie; przyjęła mnie łaskawie. Odtąd zaczęło się życie jak we śnie. Byliśmy ciągle razem i widziałem wyraźnie, że mi rada. Miałem niebo na ziemi. Odjeżdżając, powiedziała, że mnie czeka w Krakowie i żem jéj ani razu nie znudził. Gdy o tém pomyślę, w głowie mi się mroczy, ale, doprawdy, ona mnie chyba téż kocha.
— Bardzo być może! — przerwała Magda — ale cóż z tego? Czy będzie ci ona natchnieniem?
— Co mi po natchnieniu! Ona mi będzie własnością, skarbem, szczęściem! — wybuchnął.
Potrząsnęła głową.
— To ci nigdy na życie nie wystarczy — mruknęła.
— Owszem! — zaprzeczył uparcie. — Wziąć szczęście i dać, to dosyć dla zapełnienia żywota.
— A zkądże wiész, że dasz? Co za pycha! A zkądże wiész, że weźmiesz? Szalony! Piorun, mój drogi, ogłusza lub zabija! A ty piorunem nazywasz wrażenie miłości.
— Ach co tu rezonować! Ty wiész o kochaniu z książki, ja z doświadczenia!
— Więc to nie pierwszy raz?
— Miewałem tysiące upodobań, fantazyj, zabawek, szałów, flirtów. Teraz dopiéro wiem, co kochanie, rozumiem piekło, śmierć... i byłem w niebie.
— Więc pozwólże mnie pochwalić się książkową chociażby wiedzą. Myślę, że miłość i głód, to dwie kardynalne potęgi w człowieku zwierzęciu: musi ciągle starać się o jedzenie i musi ciągle kochać. Im bardziéj zwierz wykształcony, tém wybredniejszy na jadło; im więcéj kocha, témbardziéj lubi rozmaitość. To instynkt i czysta natura! Ale stan ów nie wystarcza nigdy duszy. Ona ci nie da spokoju, gdy będziesz syty, tak, jak ciało nie da ci nigdy spokoju, gdy będziesz głodny. A wierz mi, ty, artysto, biada ci, gdy zapomnisz o swojéj duszy, gdy jéj krzyku słuchać nie zechcesz. Wtedy ona umilknie, opuści cię, poda na zatratę, nie będziesz nic wart — tyle co pusty orzech — i wtedy téż ciebie nikt nie zechce. Bo to, co w tobie baronowa kocha, to właśnie natchnienie twoje, artyzm twój, to właśnie, co jéj chcesz poświęcić, myśląc, nierozsądny, że taka ofiara jest szczytem miłości!
Ożywiła się i nozdrza jéj rozdymały się gwałtownie. Zwróciła się ku niemu i, patrząc mu gorąco w oczy, mówiła daléj:
— A ja ci powiem, może z książki, bo nie wierzysz w moje własne zdanie, że miłość artysty powinna być czystą i nieszczęśliwą i niedostępną. Powinna mieszkać razem z jego natchnieniem w niebie i żyć tylko w jego duszy, zstępować w marzeniu na płótno, śpiewać w pieśni, ucieleśniać się w marmurze. Wtedy będzie sobą i wtedy tylko ma wystarczy. Ty stoisz na błędnéj drodze i możesz się zmarnować. Straciłeś dwa lata z powodu pieniędzy i pomyślności; teraz szalejesz za piękną światową kobietą. Pociągnie ciebie ona w pusty, bezcelowy wir przyjemności i rozstrajających powabów. Potém przyjdzie przesyt i opamiętanie. Chciałabym, abyś ty pierwszy otrzeźwiał, ale to nie możliwe. Ona cię rzuci na drodze, jak połamaną zabawkę, i pójdzie daléj po nową, a ty, biedaku artysto, zostaniesz bez duszy. Nie marszcz się i nie uśmiechaj pogardliwie! Ja wiem, że w to nie wierzysz i nie cofniesz się. Przeznaczenia nie zmienić! Pierwszy i ostatni raz mówię ci o tém. Odtąd będę cię słuchała, cieszyła się z tobą i bolała z tobą, i będę, o ile w mojéj mocy, duszy twojéj strzegła.
Umilkła i niespokojnie śledziła ruchliwą jego twarz. Wszystkie wrażenia po niéj przeszły: i lekceważenia, i gniewu, i obrazy, i niechęci. Wstała tedy i, zbliżywszy się do niego, położyła mu ręce na ramionach.
— Słuchaj-no, nie chcesz mi być bratem? — spytała, patrząc mu jasno w oczy.
— Jesteś uprzedzona i niechętna! — mruknął.
— Bynajmniéj, tylko cię kocham serdecznie!
— Więc pocóż tak przyjmujesz moje zwierzenia? To pierwszy dyssonans w mojéj pieśni... i to od ciebie!
Zaśmiała się po swojemu już znowu.
— A bo popsułeś mi swój obraz. Myślałam, że ze swoich podróży przywieziesz jaką zdobycz egzotyczną, a ty mi, jak każdy filister, przywozisz baronową, w któréj się kocha pół Krakowa. Musiałam cię za ten zawód zwymyślać.
Filip się uśmiechnął, już ułagodzony.
— Aleś się wygadała, jak sam arcykapłan sztuki! Ja cię jednak do baronowéj przekonam.
— Ale i owszem. Gotowam na rynku swoje zdania odwołać, byle ci z nią było dobrze. Czyś był już w swojéj pracowni? Gdzie mieszkasz?
— W hotelu. Roztasowałem się tam na stałe, bo nie wiem, jak długo zabawię.
— Znowu w świat ruszasz?
Filip rozkosznie się uśmiechnął.
— Za nią — szepnął, wstając i wpatrując się w portret.
— Zrób mi drugi taki! — rzekł.
— Oho! nic z tego! Możesz się sam pofatygować — odparła wesoło.
Zamyślił się i głową potrząsnął:
— Szkoda czasu, i możebym już nie potrafił.
— No, przecież musiałeś trochę studyować w podróży?
— Nie. Kupowałem fotografie.
Pokręciła głową markotnie, ale przemogła przykrość i rzekła wesoło:
— Ostrzegam cię, nie chwal się z tego przed Marynią, bo się zmartwi. Słyszysz? ktoś dzwoni. Idź, otwórz swojéj bogini.
Filip poskoczył do drzwi. Magda chwilę stała zamyślona, ze zwieszoną głową, jakby bardzo zmęczona, potem przesunęła ręką po czole i oczach i rzekła półgłosem:
— Ano, spodziewałam się tego. Przyszło, przejdzie.
Ici bas tous les lilas meurent,
Toutes les fleurs ne fleurissent qu’un jour.
Śmiech baronowéj rozległ się w progu. Ukazała się rozbawiona, wesoła, z odrobiną podrażnienia w ruchach i oczach, i powitała artystkę energicznym uściskiem dłoni.
— Odzyskały zatém panie swojego dezertera!
— Będzie miał ciężką przeprawę z moją siostrą — odparła Magda, nie przestając malować.
— A pani żadnych pretensyi nie ma?
— O nie! Zanadto jestem dobrym kolegą.
— Cóż! Jakże się panu portret podoba?
— Prosiłem Magdy o kopię.
— I pewnie odmówiła?
— Naturalnie. Po pierwsze, on lepiéj robi odemnie, a po drugie mam mnóstwo zamówień. Zresztą on mówi, że zbiera tylko fotografie.
Zabrała się do roboty, a baronowa skinęła na Filipa, wskazując mu nizki taburet.
Usiadł prawie u jéj stóp i, wcale się obecnością Magdy nie krępując, zaczął rozmawiać półgłosem. Baronowa słuchała łaskawie, czasem uśmiechając się zalotnie lub nakazując mu milczenie, tonem, który przeczył słowom. Magda, zatopiona w pracy, nie słuchała ich. Po ustach jéj przelatywał zagadkowy uśmiech.
Nagle podniosła głowę i rzekła żywo:
— Filipie, uważaj! Marynia wróciła. Może tu wejść lada chwila.
Chłopak wstał i przeniósł się na kanapę, a baronowa spojrzała na artystkę z cieniem obrazy.
— Musieliśmy zgorszyć panią! — rzekła złośliwie.
— Bynajmniéj. Ale siostra moja byłaby zdziwioną, a nie mam ochoty tłómaczyć jéj spraw, które do mnie nie należą — odparła zimno.
Kroki majorowéj zbliżały się do drzwi.
Zajrzała do pracowni i rozpromieniła się na widok Filipa.
— A przecie! — zawołała jakby z ulgą. — Chodźże, chodź, nie przeszkadzaj w robocie! — Pociągnęła go do saloniku, do okna, obejrzała od stóp do głów.
— Tęgo wyglądasz. A jaki elegant! No, opowiedzże, ileś naprawdę wziął spadku?
— Ależ massę! Pół miliona.
— Ulokowałeś w banku?
— Tak, czterykroć, a sto zmieniłem na gotówkę i ruszyłem na około świata.
— Waryacya! Ileż ci zostało?
— O! jeszcze starczy na dwa takie lata!
— To zgroza. A toć ja wygodnie żyję z procentu od téjże sumy! Opamiętaj się! Mam nadzieję, że masz dosyć włóczęgi. Oto jest klucz od twojéj pracowni. Rozlokuj się i przyjdź do rozsądku.
— Dobrze!, dobrze! — potakiwał Filip, rad, że się obeszło bez burzy. — Ja stryjence oddam nawet do przechowania tamte walory, żeby mi kto nie ukradł. Ileż winienem za komorne pracowni? Dziękuję serdecznie za opiekę nad nią.
— Nic mi nie winieneś. To policzone do twojego wychowania. Kiedyś przecie o nas pamiętał i wrócił do gniazda, to już wszystko dobrze.
Filip głowę spuścił i poczerwieniał ze wstydu. Wolałby policzek, niż taką pochwałę.
Majorowa, zawsze czynna, krzątała się po jadalni i, nie zważając na jego minę, opowiadała o sobie.
— My po twoim odjeździe już tylko miesiąc bawiłyśmy we Włoszech. Magda postanowiła malować do Salonu paryskiego... wróciłyśmy tedy do domu. Wymalowała „Krzyżowca“ — widziałeś zapewne — no, i wzięła złoty medal.
— Czytałem o tém w Egipcie... w Figaro, alem obrazu nigdzie, nawet w reprodukcyi, nie widział. Gdzie on jest teraz? Tutaj?
— Oho... już z Paryża nie wrócił. Kupi! go jakiś milioner z Ameryki i zabrał do siebie. Ale fotografia gdzieś tu jest. Magda ci pokaże. Odtąd dziewczyna stanęła na dobrym gruncie. Parę portretów dodało jéj jeszcze sławy, a teraz, mówię ci, że mi aż strach, iż jéj te zachwyty i honory w głowie pomieszają.
— Ale, o ile ją znam, niéma obawy! Ona drwi z tego wszystkiego i o nic tak bardzo nie dba. Szczęśliwe usposobienie!
— Tak, dzięki Bogu, zapalną nie jest! Mam z nią spokój. Żadnych głupstw, żadnych amorów, żadnych niepotrzebnych znajomości. Trochę szalona głowa i trochę waryatka; ale wy już wszyscy tacy podobno. Zresztą dobrze nam z sobą i z ludźmi!
— Stryjenka całą nędzę krakowską ma pod swym zarządem podobno!
— A cóżbym robiła? Tyle wolnego czasu, a bez zajęcia tobym się rozchorowała. Mam tu na podwórzu szkółkę, a wyręczam wielkie panie, opiekunki różnych zakładów. Jak kiedy zechcesz, pokażę ci szkółkę.
— A jakże. Stryjenka przyjmie ode mnie na nią ofiarę.
— Jak sobie chcesz — odparła z łaskawym uśmiechem.
Filip raz wraz ku pracowni zerkał i nasłuchiwał. Paliła go niecierpliwość, a czuł, że nie powinien okazać chęci.
Stracił swój zwykły swawolny humor, nie miał siły udawać zajęcia rozmową.
— Magda prędko się uwolni? — spytał.
— Kto ją wié! Ta dama niekiedy opuści tydzień, lub siedzi po całych dniach! Magda powiada, że dwa portrety już-by wykończyła normalnym ludziom przez ten czas. Już czas na obiad i lada chwila Oryż się zjawi.
— Któż to znowu?
— Malarz. Stołuje się u nas.
— I pewnie kocha się w Magdzie?
— Uchowaj Boże! Tego by jeszcze nie stawało! Magda jest zanadto rozsądna, aby na podobne głupstwo pozwoliła.
— Ależ, stryjenko, przecież każdy chociaż raz to głupstwo musi popełnić.
— A cóż to za obowiązek? Jeden drugiego małpuje, i zdaje mu się, że coś bardzo dowcipnego robi.
— Stryjenka też w stryju była zakochana...
— Mój drogi, o starych się w ten sposób nie wyraża. Wasze koncepty są zawsze nieprzyzwoite.
— Macie państwo! Więc stryjenka woli, żebym ją posądzał o interes w małżeństwie? Poślubiła stryja dla pieniędzy i stanowiska!
— Nieprawda! — zawołała żywo, ale wnet się obejrzała, że saméj sobie przeczy, i machnęła ręką. — Daj mi, staréj, święty spokój. Cóż ta baronowa! Na komorne się zgodziła u Magdy? Pieczeń się przepali ze szczętem.
— Pójdę i dowiem się! — odezwał się usłużnie.
Baronowa już się ubierała do wyjścia i widocznie wyczekiwała na niego.
Zamienili z sobą wymowne spojrzenia.
— Przeprowadzisz mnie?
— Gdybym mógł! — westchnął smutno. — Muszę tu zostać; obowiązek...
Magda żachnęła się niecierpliwie.
— Żadnego obowiązku nie spłaca się fałszem. Idź, proszę, i przynieś mi fotografie z podróży. Radabym je przejrzéć.
— Dobrodziejko! — zawołał Filip uszczęśliwiony. — Nieoszacowany z ciebie kolega i przyjaciel. Przyniosę fotografie... byle za godzinę.
— Idźże więc zaraz po nie.
Chłopak wyleciał jak z procy. Baronowa powoli naciągała rękawiczki i rzekła z namysłem:
— Znowu nie rozumiem pani. Dlaczego pani mu dopomaga, kiedy, czuję to, że pani mi ani ufa, ani wierzy, ani mnie lubi. I jestem pewna, że pani go kocha.
Magda ani mrugnęła.
— Czynię tak, bo on mi zaufał, i znam go lepiéj, niż pani nawet. Jeśli zaś go kocham, to nie dla siebie. W życiu jego pani przeminie i jeszcze innych mnóstwo; ale podobnéj mnie drugiéj nie ma i miéć nie będzie, i ja zawsze pozostanę.
— Czcza pycha i pewność siebie. Mam ochotę dowieść, że może się pani omylić.
— Szkoda fatygi. Nie dokaże pani tego. On pani będzie mówił o sobie; a mnie o sobie i o pani. Do pani należy jego radość i szczęście; do mnie cierpienie i niedola. Pozostańmy każda przy swojém! Mnie jest zupełnie dobrze.
— Więc mamy w pani sprzymierzeńca?
— O, nie. On tylko ma we mnie druha.
— A ja?
— Pani ma nadwornego malarza! — uśmiechnęła się Magda z ukłonem.
— A gdy portret będzie skończony?
— Mogę pani wymalować portret Filipa, który dotychczas pewnie oczu nie spuścił ze schodów, czekając na panią.
— O, może poczekać. To zdrowo!
— Zapewne. On nawet nie zrozumie, że to jest zimny rachunek.
— Wcale nie rachuję. Owszem, lubię go bardzo i już idę, chociaż miałabym jeszcze z panią wiele do mówienia. Do jutra zatem!
Wyszła.
Magda przez chwilę zachowała swobodny wyraz twarzy, potém odetchnęła głęboko i otworzyła okno. Świeże powietrze owiało ją, a ona, nagle zmieniona i posępna, patrzyła na lipę, której liście wrzesień pięknie wyzłacał.
Nie zauważyła, że do pracowni wszedł Oryż, spojrzał na zamyśloną dziewczynę i stał, wahając się, czy przemówić. Wreszcie potrącił stołek i, jakby jéj nie widział, począł, gwiżdżąc, przerzucać kartony.
Obejrzała się.
— Czego pan szukasz?
— Wczorajszego humoru pani.
— Gdzieś tam leży obok pana dowcipu.
— Dziękuję. Odnajdę!
— Wątpię.
— Aha! Zabrał z sobą Osiecki i baronowa.
Zwróciła się ku niemu z brwią ściągniętą.
— Może być, bo tu byli oboje, i nikt więcéj.
— Wiem, spotkałem ich przed chwilą na ulicy. Mieli humoru za troje. Dobrze pani robi, że wietrzy pracownię. Zanadto tu czuć perfumy i miłość. Niezdrowe powietrze i zaraźliwe.
— Gwałtu, jeszcze się pan zarazi! — roześmiała się.
— Byle nie pani! — mruknął. — Ja biorę antydot oddawna i jestem zabezpieczony.
— Nie zbeszta mi pan dziś portretu?
— Nie! Nic nie pomaga. Szkoda próżnéj nauki. Pani jest niepoprawna.
Magda, coś nucąc, wzięła kawał kartonu i poczęła szybko rzucać nań szkic wielkiemi kresami. Zaabsorbowała ją myśl, i wtedy bywała głuchą i niemą.
Z pod ołówka występowały zarysy cyprysów i zwaliska pogańskiéj Romy. Stary mur grobowca, u jego stóp figura ludzka.
Prędko życia nabierał arkusz kartonu. Oryż, podparłszy pięściami brodę, przypatrywał się przez stół. Półgłosem mówić zaczął;
„O! śmierci, czémże jesteś, jeśli nie ziarnem kadzidła, które się rzuca na ogień ołtarza? Jedno wcześniej pochłoną płomienie, drugie późniéj nieco. Zresztą żadnéj różnicy!
„O, śmierci! Fletniami i wieńcami miałem cię witać — wybrany mój — a tyś był wybranym śmierci. Ubiegła mnie, i tyś się jéj oddał bez boju i wahania, jako zalotnicy z Cypru!
„O, śmierci! Snadz uścisk twój słodki, a pocałunek twój nad wszystkie moce, jeśli się nikt jeszcze tobie nie wydarł i nikt ciebie nie zdradził. Godnaś ofiary, godnaś czci, godnaś fletni i kwiatów, o ty najwierniejsza, o ty najcichsza, o ty najwstydliwsza w swéj tajemnicy“.
Jako wynagrodzenie za swą szpetną twarz otrzymał Oryż od natury głos bardzo giętki i głęboki. Mówił, jakby śpiewał, gdy umyślnie dźwięku nie fałszował. Magda słuchała z widoczną przyjemnością; gdy umilkł, podniosła nań oczy z żalem.
Czy on szedł w swéj improwizacyi za jej rysunkiem, czy ona natchnienie brała z téj pogańskiéj elegii; ale na papierze był grobowiec, który młoda dziewczyna stroiła w wieńce z róż i narcyzów i, wpatrzona w napis na marmurze, zdawała się śpiewać to właśnie, co Oryż deklamował.
— Mów pan jeszcze! — szepnęła.
„O, wybrany mój, porwanyś z ziemi, jako ukochany bogów — wcześnie i szybko. Zerwanyś jako Hyacynt dłonią Apollina, jako Hylas ukołysanyś przez nimfy. Przecz cię opłakiwać mam, gdyś zagrzebany, jak Adonis, przez Wenerę w niebiańskich rozkoszach!“
Pod dłonią Magdy na marmurze wystąpił rysunek śmierci, zadeptującéj pochodnię i napis: Securitati perpetuae.
Wtedy wyprostowała się i rzekła poważnie:
— Nazwiemy to: Kult pamięci! Dziękuję panu za akompaniament!
— Magda, gdzie się podział Filip? — zawołała majorowa, zaglądając przeze drzwi.
— Posłałam go po fotografie z podróży. Mamy go z obiadem nie czekać, bo miał wstąpić do pracowni.
— Uhm! do pracowni! — zamruczał Oryż, ale urwał, skarcony wzrokiem Magdy.
— Zawsze coś robicie nie w porę. Mógł to załatwić po obiedzie! — burczała majorowa, odchodząc.
— Nie wspominaj pan téj baronowëj. Bo i poco! — rzekła artystka półgłosem. — To położenia nie poprawi, a rozdrażni ją niepotrzebnie i jego do nas zniechęci.
— Są ludzie, którym się wszystko wybacza, bo są albo niczem, albo wszystkiem. Jestem pewny, że Osiecki jest wszystkiem dla pani, i będę już milczał! — odparł Oryż, ruszając pogardliwie ramionami.
— Byłeś pan dzisiaj u Boińskiéj? — spytała, nie podnosząc kwestyi.
— Byłem. Okarmiliśmy chłopca i znowu się pogorszyło. Ale zna pani ich historyę?
— Nie; zkądże?
— Ja znam ze wspomnień młodości. Mam w Buczaczu stryja księdzem. Tak, tak, to nie żarty. Posiadam aż tak świetne parentele! Wprawdzie mnie stryj cybuchem wygania z probostwa po godzinie rozmowy, ale to podrzędna kwestya. Otóż Boińscy byli sobie naszą poczciwą, nieopatrzną szlachtą i siedzieli na pięknéj, ale zaszarganéj fortunie. Siedzieliby dotychczas, gdyby im był z pomocą i opieką nie ofiarował się cny radca, ojciec baronowéj Fanstanger. Ten dobrodziéj upodobał sobie ich majątek, stare gniazdo rycerskie z ruinami zamczyska, z legendą i nawet strachami. Nadzwyczaj romantyczne, średniowieczne wspomnienie i żywa legenda — taki był ów Sokolin, gdzie się gnieździli od czterech wieków.
Otóż radcy trzeba było koniecznie trochę rdzy i pleśni do świeżutkiego herbu i tytułu, więc zaopiekował się interesami Jana Boińskiego. Stary wpadł w jakieś zaślepienie, wierzył radcy, jak Bogu. Dał mu pełnomocnictwo, spełniał każda radę, brał pieniądze, aż dnia pewnego dowiedział się, że Sokolin — nie jego. Wtedy oszalał, bo kochał to gniazdo nad życie i, nie widząc ratunku, popełnił krok desperacki: strzelił do radcy. Ale rusznica była téż jakąś maszyną odwieczną — i tylko osmalił i wystraszył śmiertelnie swojego dobrodzieja.
Naturalnie, radca narobił wrzasku iście żydowskiego i oddał mordercę sądom.
Gdy jednak żandarmi przyszli po starego, ten jeno zsiniał, zachrapał i nie ruszył do więzienia, ale na cmentarz. Powiedział pewnie sobie: nie głupim czekać sprawiedliwości, wolę dezercyę.
Został tedy syn, który świeżo się ożenił i, o niczem nie wiedząc, spędzał miodowe miesiące na drugim folwarku. Zjechał na wieś po śmierci rodzica i otrzeźwiał rychło ze swojego miłosnego upojenia, gdy się dowiedział, jak się rzeczy mają. Zbuntował się na losy i pociągnął radcę przed sąd, czem mu tylko sprawę nabycia jeszcze ułatwił. Radca tak świetnie rzecz przedstawił, że po kilku miesiącach, wydarł Boińskim nietylko majątek, ale i opinię.
Teraz około Buczacza wié każdy, że oni byli oszuści; brali pieniądze, sprzedali Sokolin i oczernili radcę: ojciec — prochem ze staréj rusznicy, syn — niesłusznemi pretensyami.
Poszedł tedy Stefan Boiński w świat, a radca odrestaurował Sokolin i kazał sobie ich tarczę wymalować na powozie. Nikt nie protestował i tak się to utarło, że baronowa gotowa była przysięgać, iż ten herb praszczur jej zdobył pod Płowcami.
No, wprawdzie krwią go nie zapłacił, ale to tylko wina rusznicy, bo okazya była świetna zginąć śmiercią walecznych w obronie ideału i zasad!
— Więc ta kobieta jest synową starego?
— A tak. Stefan był sobie nieuk, jak przeciętny szlachcic, siedzący na roli. Po krachu stracił głowę i, nie wiedząc co robić, wstąpił do wojska, a że lubił trąbkę, został w muzyce. Żona zarabiała szyciem. Nieciekawe było życie; aż się wreszcie przeziębił, kilka miesięcy pokwękał i kipnął. Wdowa chciała wrócić do stron rodzinnych; ma tam jakąś ciotkę starą, ale nie śmiała jéj prosić o pieniądze na drogę, chciała je sobie zebrać... no, i daléj sama pani widziała epilog. Byłem tam dzisiaj i rozpytywałem o szczegóły. Ta ciotka jest sławna sknera i gderaczka, bez protekcyi nie można do niéj trafić, gotowa z przed bramy wypędzić. Otóż chyba napiszę do stryja księdza.
— Ano, to pisz pan, nie zwlekając.
— Aha, albo to on mi uwierzy? Posądzi o najgorsze, jak zwykle. Ja myślę, że pani napisać powinna.
— I owszem! Napiszę, iż dowiedziawszy się od pana o jego szlachetności i chrześcijańskich cnotach...
— Ale zaraz! A to ci pani wpadnie! On będzie myślał, że to drwiny. Jabym miał klechę okarmiać takiemi słodyczami! Oho, tego się on po mnie nie doczeka. Niech pani nawet o mnie nie wspomina; to będzie skuteczniéj. Proszę mu obiecać odnowienie fresków w kaplicy; na to się złapie! A najlepiéj niech pani poradzi krótko i węzłowato, żeby téj staréj dewotce nie dał rozgrzeszenia, jeżeli Boińskiéj z dzieckiem nie przygarnie, i basta!
— Wié pan? może mu doradzić odrazu, żeby ją wyklął z ambony! — śmiała się Magda.
— O! Niechby mnie tylko raz na ambonę puścił, jabym ich tam klął po węgiersku! Nieraz mu to proponowałem. Oho, żebym ja był na jego miejscu, piechotą-by stara przybyła do Krakowa po siostrzenicę. Ale te klechy to nawet nie umieją głupoty ludzkiéj dostatecznie wyzyskać!
— Wielka szkoda, ale ponieważ pana żadne seminaryum już nie przyjmie, więc kazanie pozostanie w marzeniu. A szkoda, poszłabym na nie! — Magda śmiała się serdecznie.
— Dzieci, na obiad! — rozległ się głos majorowéj.
— To śmieszne, że na mnie po raz pierwszy w téj chwili zawołano: dziecko! — ozwał się Oryż, idąc za Magdą do jadalni.
— A jakże wołali na pana rodzice? — zagadnęła majorowa zdziwiona.
— Tego nie pamiętam, bo mnie zostawili sierotą w lat dwa. A stryj opiekun nazywał mnie rozmaicie: czasem hultajem, czasem gawronem, naczęściéj brudasem lub zatraceńcem.
— Przecie łożył na kształcenie pana?
— Łożył, pókim mu nie umknął pewnego dnia, posłyszawszy, że chce mnie ulokować jako pisarza w sądzie. Ze strachu przed tą karyerą oparłem się aż w Dreźnie. Prawda, że od téj pory do czasu, jakem panie poznał, nie byłem nigdy syty, ale téż nigdym takiego strachu nie doznał! Brr, ja, pisarz sądowy!
Zaczął jeść prędko, niedbale, byle prędzej skończyć.
Magda zwróciła się do siostry.
— Zdaje mi się, że ty uajlepiéj załatwisz sprawę, o któréj przed chwilą mówiliśmy. Napisz list do proboszcza w Buczaczu o losie Boińskiéj, z prośbą, aby zawiadomił o tém jéj ciotkę.
— Owszem. A ta ciotka ma środki?
— Śpi na reńskich, ropucha! — mruknął Oryż. — Jeżeli nie zrobi tego dla siostrzenicy, to ja ją wymaluję jako jędzę na łopacie i dodam bardzo ładne akcesorya na flamandzki sposób.
— Pfe! Zaczynasz pan! — oburzyła się majorowa. — Magda, czemu nie jesz? Toć zwierzyna!
— A prawda! Nie uważałam.
— Znowu pewnie coś nowego zaczęłaś smarować, bo już się stajesz nieprzytomną. Idź na spacer po obiedzie. Przemęczyłaś się widocznie.
— Nie. Muszę pracować dzisiaj. Wieczorem pójdę do Berwińskiéj.
— Wieczorem Filip przyjdzie. Obiecał za godzinę wrócić.
Ruszyła ramionami.
— Zabawisz go sama. Dawnom Berwińskiéj nie widziała, a to jest jedyna osoba, od któréj mogę się czegoś nowego nauczyć.
Majorowa wcale się nie obraziła, ale Oryż zaprotestował.
— Najwięcéj mogłaby się pani odemnie nauczyć, ale pani mnie nie słucha.
— Jakto! Spójrz pan na portret! Przemalowałam go wedle pańskich wskazówek.
— Obeszłoby się! — mruknął zgryźliwie.
— Czegóż pan żąda więcéj? Nie mogę panu dać przewodnictwa méj duszy, bo pan dowodzi, że duszy kobiety nie mają.
— Zaczynacie prawić herezye! — upomniała majorowa. — Co to za próżne zbywanie czasu, dysputy o czemś, co ledwie nam śmierć wyświetli! A ja powiem, że kobiety mają duszę, chociażby z téj racyi, że rozumieją ją w drugich, a mężczyźni uganiają się za cielesną pięknością.
— Otóż to: każde szuka tego, czego nie posiada — zaśmiał się Oryż. — Dam pani więcéj przykładów, jeżeli pani zechce słuchać...
— Nie, nie chcę! — stanowczo zaprotestowała Osiecka. — Idźcie do pracowni. Magda może was słuchać z zimną krwią, ja nie!
Wyprawiła ich z jadalni, ale wnet zjawiła się w pracowni.
Była już ubrana, jak do wyjścia na miasto, z dużym koszem na ręku.
— Pamięta pan, gdzie mieszka owa Wikta, którą mi pan przyprowadził w zeszłym tygodniu?
— Spotkałem ją gdzieś w wiklinie nad Rudawą. Cóż, uciekła?
— Nie myślę. Może chora... — wahająco rzekła majorowa. — Umiała już litery do R i tak równe stawiała kreski, ale od onegdaj nie przychodzi.
— Szukaj wiatru w polu! Może ją pani odziała?
— Tak, trochę.
— Aha, to niech się jej pani nie spodziewa! A mówiłem, odradzałem odzienie... To ptaki dzikie. Tylko głód, nagość — utrzymają w szkole. Ale niema ratunku na utopje pani.
Majorowa, zupełnie pobita, nie próbowała się bronić. Stała zasmucona i jakby się wstydziła za swoich wychowańców.
— Wiktę ja pani odnajdę jutro. Ojciec, pijak, już ją pewnie odarł z ubrania, więc wróci pokorna, bo coraz chłodniéj nocować nad rzeką. Jest ich tam cała banda w tych krzakach. Żyją jak wróble.
— Wybiorę się kiedy z panem na eksploracyjną wycieczkę.
— Choćby dzisiaj, bom paniom tu niepotrzebny.
Mówił obojętnie, ale Magda w głosie jego poczuła żal i smutek.
— Nie, zostań pan. Lubię, gdy mi pan czyta głośno przy robocie.
— No, zatem zamawiam sobie pana na jutro! — rzekła majorowa, wychodząc.
Gdy zostali sami, Oryż stanął w oknie i zawzięcie ogryzał paznogcie. Magda, nie zważając na niego, usiadła do stalug.
Nagle Oryż się odwrócił i rzekł ze złością:
— Po co mnie pani zatrzymała? Pani lubi przy robocie ciszę i samotność, a wcale nie czytanie. Pani to uczyniła przez litość nademną lub przez złość na Osieckiego.
— Nie zmuszałam pana. Może pan odejść — rzekła spokojnie.
— Cóż z tego? Odejść mogę, ale wrócić muszę. I to mnie do pasyi doprowadza. Ja nie cierpię musu. I nie potrzebuję, żeby się pani nade mną litowała. Mnie jest bardzo dobrze w knajpie.
— Wierzę, ale ponieważ pan mi miał czytać, więc czekam. Weź pan którą z tych książeczek na półce i zaczynaj.
— Nie, pójdę sobie!
Wyszedł. Magda poruszyła brwiami i malowała pilnie. Twarz jéj, zamyślona i poważna, miała w sobie spokój skupienia i łagodnego smutku. Gdy ją porywało natchnienie twórcze, rzeczy ziemskie i ludzkie malały w jéj oczach i myśli. Co najwyżéj, dziwiła się, że to może aż tak dalece ludzi obchodzić i wzruszać.
Zatopiła się w swojéj pracy tak zupełnie, że nie zauważyła, jak po kwadransie do pracowni wszedł znowu Oryż.
Popatrzył na nią z pod brwi, nieśmiało, podszedł do półki, wziął książkę z wierzchu i przysiadłszy na kanapce, jął czytać ze środka, nie spojrzawszy nawet na tytuł:
„Wyjechał z małą asystencyą, biorąc jednego z senatu Nerwę, biegłego w prawie, a z rycerstwa dwóch tylko...“
— Kto wyjechał? — zagadnęła Magda, oglądając się.
Oryż zajrzał na poprzednią stronicę:
— „Tyberyusz“ — mruknął i czytał daléj jak maszyna...
„Sejana i Kurcyusza Attyka. Reszta się składała z mędrków, których rozmowami dla rozrywki się bawił. Po wyjeździe jego świadomi niebieskich obrotów powiadali: „że pod takim aspektem wyjechał, który mu powrotu nie rokuje.“
Magda mimowoli wybuchnęła śmiechem:
— Pani teraz drwi ze mnie! — zawołał Oryż.
— Bardzo się owszem cieszę, że pan nie pod takim „aspektem,“ jak Tyberyusz, wyjechał ztąd.
— Wcale nie z ochoty wróciłem, ale dojrzałem zdaleka Sylwestra z Finkiem i uciekłem przed nimi.
— Pewnie pan znowu Finkowi spłatał figla z illustracyami?
— Czarna dusza wydawcy. On-by chciał, żebym mu pracował jak parobek. Ja go oduczę!
— Co mu pan miał illustrować?
— Albo ja wiem?! Dał mi książkę, alem jeszcze do niéj nie zajrzał.
— Jakże tak można? Przynieś ją pan tutaj. Przeczytamy razem i gawędząc, będziemy pracowali. Ustąpię panu stołu pod oknem do roboty.
— Aha, przynieś książkę. Kiedy jéj już niema. Onegdaj był u mnie komornik i zostawił w budzie tylko grzebień i poduszkę.
— Cóż będzie?
— Albo ja wiem! Niech o tém myśli Fink, który mi dał zaliczkę.
— To idź pan do niego i opowiedz zdarzenie.
— Eh, nic pilnego. Mam jeszcze obiad zapłacony do końca września. Jak będę głodny, to pomyślę.
Wziął znowu książkę i czytał:
„Atoli sam skutek uiścił, że sztuka z fałszem o ścianę chodzi, a prawdę ciemnotami gmatwa; bo gwiazdarze, zgadłszy po części o niepowrocie jego do miasta, reszty sami nie wiedzieli, że się po blizkich wioskach i brzegach, często pod samemi murami przejeżdżając, ostatniéj starości miał dopełnić.“
Dzwonek w przedpokoju przerwał czytanie i po chwili do pracowni wszedł Filip, obładowany paczkami.
— Tak cicho! — zaśmiał się.
Magda wstała i poznajomiła ich z sobą. Podali sobie dłonie, mierząc się badawczym wzrokiem.
— Co za małpa! — pomyślał Filip.
— Co za lala! — pomyślał Oryż.
— Przyniosłem cały mój artystyczny bagaż z podróży! — rzekł Osiecki, rzucając na ziemię wszystkie paczki oprócz jednéj, którą podał Magdzie.
— A tom dla ciebie dostał.
Rozwinęła papier, potém szmat wschodniéj materyi i odkryła skrzynkę drewnianą, nabijaną ślicznie srebrem i złotem, z wersetem jakimś arabskim na wierzchu.
— Śliczne cacko! — Dziękuję ci! — ucieszyła się.
— Nie ciekawaś, co zawiera?
Otworzyła, a wtedy na podściółce z białego pustynnego piasku ukazał się kłębek szary jakby perzu splątanego.
— A, jerychonka! — zawołała, a skronie jéj pokryły się rumieńcem.
Filip patrzył na nią z uśmiechem i widocznie czekał, żeby spojrzała na niego. Ale ona wydobyła roślinę i oglądała ją w milczeniu, a potém odłożyła napowrót i rzekła zwykłym, trochę drwiącym, tonem:
— Dziękuję ci, żeś zapamiętał moją fantazyę. Ja sama nawet jużem o niéj zapomniała.
Na sekundę Filip spochmurniał, ale wnet znowu się uśmiechał i podając jéj drugą paczkę rzekł:
— Pamiętałem też fantazye stryjenki. Przywiozłem jéj z Jerozolimy relikwii.
Oryż wstał, książkę złożył i zaczął się żegnać.
— Idźże pan do Finka i dostań tę książkę. Jutro ją przeczytamy — rzekła życzliwie.
Zaledwie wyszedł, Filip wybuchnął śmiechem:
— Ładnegoś sobie wybrała rycerza! Toć karykatura!
— Nie jestem królową i nie mam, ani miéć pragnę, rycerzy. Oryż jest mi tak dobrym kolegą i towarzyszem, jak każdy z was.
— Jak i ja? Może sobie mówicie po imieniu?
— To-byś słyszał. Tobie mówię po imieniu z nawyknienia dziecięcego, a jemu mówiłabym wyjątkowo... jednemu. Nie doszło jeszcze do tego!
— Całe miasto mówi, że się kochacie, że on od ciebie nie wychodzi.
Magda zmarszczyła brwi.
— Całe miasto... to baronowa. Słuchaj-no, ja nigdy o nikim źle nie mówię i życie moje czyste, jak kryształ. Niech ona mnie nie tyka, ani się mną zajmuje! Ja za siebie się nie ujmę, a jednak, jeśli mnie oszkaluje, sama to odcierpi. A ty mi nie mów podobnych rzeczy, jeśli chcesz tu wrócić!
— Nie poznaję ciebie. Nauczyłaś się ostréj mowy i szyderstwa. Nie dbasz już o mnie ani trochę.
— W każdym razie więcéj, niż ty o mnie, a nawet niż ty sam o siebie. A zresztą dwa lata nie mijają bez śladu. Dojrzałam i postarzałam nawet. Tyś bawił się i używał... ja pracowałam i myślałam. Rozeszliśmy się daleko. Teraz szalejesz i toniesz w szczęśliwości. Nie staraj się mnie zrozumieć! Wiesz, żem ci szczerze życzliwa i że cię za brata uważam. Ale o mnie ze swoją baronową nie mów; to sobie zastrzegam, bo ztąd wyniknie to, że stracisz jedyną wierną ci duszę i dłoń szczerą, a ja-bym chciała, żebyś mnie zachował... na ciężką godzinę!
— Magda, mówiłaś inaczéj, ongi, w Rzymie! — rzekł z uśmiechem, zaglądając jéj w oczy.
— Dziwię się, że pamiętasz, gdy ja nie wspominam!
— Pamiętam i zły jestem, że ktoś zajął moje miejsce.
— A tyś moje zachował? Wiesz, nie cierpię podobnéj rozmowy i nie rozumiem ciebie! Wczoraj wybrałeś mnie za powiernicę swojéj miłości... dzisiaj przypominasz sobie stare historye i gniewasz się, żeś mnie stracił! Powinieneś być rad mojemu zapomnieniu.
— Bynajmniéj. Kochałaś mnie, teraz drwisz! To mnie złości.
— Wolałbyś zatem, żebym ci urządziła scenę z melodramatu i oblała witryolem baronową? Co to, to nie, mój drogi. Ustępuję jéj z drogi i żadnéj pretensyi nie roszczę ani do ciebie, ani do niéj!
— Więc jestem już niczem dla ciebie?
— Nie będę drugą! Ale co ci jest? Musiałeś mieć jakąś przykrość od niéj?
— Zkąd wiesz?
— Nie wiem, ale czuję.
Filip usiadł na fotelu i oburącz głowę objął. Długi czas milczał.
— Ona jest okrutna! — wybuchnął wreszcie. — Rano była uosobieniem dobroci: widziałaś sama. Teraz była jak oset koląca. Drwiła, szydziła, drażniła jak psa. Na rozstanie powiedziała, że jestem monotonny.
Magda roześmiała się.
— Więc-eś ty z rozpaczy do mnie przyszedł? Ano, trzeba było od tego zacząć i prosić o radę, zamiast o afekty, których masz i beze mnie dosyć. Jeśliś monotonny, idź do pracowni i weź się do obrazu. Nie pokazuj się dni kilka, staraj się zająć sztuką, stwórz arcydzieło. Musisz jéj imponować, jeśli chcesz ją dłużéj posiadać.
— Jak ty myślisz, czy ona mnie kocha? — spytał niespokojnie, wzrokiem ją błagając, by potwierdziła.
— Kocha, kocha! — rzekła tonem, jakim się dzieci uspokaja. — Ale pamiętaj, że ona kocha wielkiego artystę; dla niéj powinieneś być wielkim i sławnym, dogodzić przecie i jéj próżności kobiecéj. Pomyśl, jak dumną będzie, gdy setki, tysiące chwalić cię będą i zachwycać się tobą.
— Masz racyę! — zawołał, prostując się. — O, jakaś ty dobra! To prawda. Rzucę jéj pod nogi sławę i honory: niech po nich depce, królowa.
Zerwał się, odkrył portret, i wnet ognie uderzyły mu do oczu, ramiona do niéj wyciągnął.
— O ty, moje bóstwo! — wyszeptał.
Magda patrzyła na to z dziwnym swym uśmiechem. Z kogo drwiła w téj chwili: z niego, z baronowéj, czy z siebie saméj?
Gdy się do niéj odwrócił, już odzyskała humor i nucąc zbierała pendzle.
Czerwony zachód wdzierał się do pracowni, a po kątach leżały już cienie. Robota była skończona na dzisiaj.
— Jutro od świtu biorę się do dzieła! — rzekł Filip. — O, dziękuję ci! Dodałaś mi otuchy. Byłem blizki rozpaczy, szalony.
— Oczywiście, kiedyś już nawet mnie amorami swojemi częstował. Chcesz? pójdziemy razem do twojéj pracowni.
— Dobrze. Pomożesz mi urządzić się!
Wyszli. Wieczór był bardzo ciepły i pogodny, a Filip się ożywił i rozmawiał wesoło.
Magda była z siebie rada, a jednak czuła, że jéj ciężko i nudno. Spoglądała po starych murach, które tak lubiła, i wydawały się jéj ponuremi; słuchała dzwonów, i brzmiały jéj fałszywie; uśmiechała się do spotykanych znajomych, a bolał ją uśmiech sztuczny; Filip opowiadał zdarzenia śmieszne z podróży, a zajęcie było powierzchowne; miała w duszy cierń, który jéj nieznośnie dolegał, musiała o nim myśleć, a nie mogła tego okazać.
Weszli do pracowni.
Filip się obejrzał i skrzywił. Istotnie, była to stancya ciasna i źle oświetlona, umieszczona bardzo wysoko.
— I ja tu mam malować? — rzekł, odrazu zniechęcony. — Przecie tu łokciom nawet zaciasno! Gdzież pomieszczę moje makaty, i skóry, i wazony? Pfe, tu nikogo porządnego przyjąć nawet nie sposób. Ja tu i godziny nie wytrzymam.
Laską potrącił parę szkiców.
— A to czuć szkołą o milę. Wstrętne! Trzeba tem w piecu napalić!
Magdzie podobał się ten zapał i zajęcie. Patrzyła pobłażliwie, jak Filip począł ze stołów i ścian ściągać kartony, teki szkiców, stosy papierów, i układać to przed piecem.
— Spal, ale pamiętaj, że powinieneś za to stworzyć arcydzieło! — rzekła, gdy płomień buchnął i łapczywie pożerał rezultat długiéj nauki i marzeń młodzieńczych.
Filip zamyślił się, patrząc w ogień.
— Stworzę! — szepnął. — Dla niéj muszę być sławnym.
Jakaś myśl przelatywała mu pod czaszką.
— Wiesz? Zacznę jutro. Będzie to „Salamandra.“ Widzę ją: płomienie, a w nich tańcząca kobieta. One jéj nie palą, lecz pieszczą, nie niszczą, lecz upajają, a ona, jakby owładnięta rozkoszą, w nie się owija, do nich się tuli, z niemi igra zalotnie.
Magda słuchała, napół rada, że przecie ocknęła się w nim twórczość, napół przerażona zmysłowością tego pierwszego natchnienia. To nie był dawny duch Filipa, którego ongi we Włoszech podniecały freski Fra Angelica, który w zamyśleniu szkicował twarze ascetów lub eteryczne aniołki, i stawał w zachwycie przed mnichem zamodlonym lub lampą palącą się w niszy przed madonną. Teraz to widziadło, które wyszło mu z myśli pod wrażeniem ognia i wewnętrznego usposobienia, miało pogańską lubieżność i dech szału, i było kultem ciała i krwi a zatraceniem ducha. Widziała i ona je, przeczuwała, i była pewną, że ma rysy baronowéj i jéj urok niebezpieczny i niezdrowy. Nie przecząc mu i nie przerywając, podeszła do stalug i odkryła rozpoczęty przed dwoma laty obraz Filipa.
Szmat słońcem oblanéj pustyni, na niéj trochę kaktusów i przy drodze muzułmański grobowiec. Na progu postać pątnika, który, śmierci niedaleki, zwraca oczy i ramiona na daleki horyzont, gdzie majaczeją, jak we śnie, kopuły i krzyże, a on do nich już nie dotrze — tu mu zgon zakończy pielgrzymkę. Nazwał to niegdyś Filip „Ślub niespełniony,“ potém przezwali już wspólnie: „W przeddzień tryumfu“ — było to jakby ich wspólne dzieło, bo mu towarzyszyła często przy pracy i mówili o tém płótnie wiele i miało ono stanowić o przyszłéj karyerze Osieckiego.
Teraz karyery nie potrzebował, był bogaty. Magdzie było jednak bardzo smutno, gdy patrzyła na tę pamiątkę przebrzmiałych marzeń i nadziei.
Filip zbliżył się do stołu, popatrzył i sięgnął po nóż.
— I to w ogień! — rzekł. — To jest ohydne. To nie pustynne, gorące światło, to nie powietrze Palestyny. To jest oszukaństwo, fałsz... jeden wielki błąd. Do pieca z tem!
— Nie, daj pokój. Wezmę to sobie. Tu jest wiele ducha. Lubię to!
— Weź, ale nikomu nie pokazuj, bo mi wstyd! No, rozumiesz, że tu zostać nie mogę. Daruję ci wszystką tę mizeryę, a za tydzień zapraszam cię do nowéj pracowni.
Obejrzał się raz jeszcze wokoło.
— Nic z tego nie wezmę. Tandeta i nędza! Chodźmy z téj nory!
— Idź sam i przyślij mi posłańca. Zabiorę ztąd parę rzeczy i odeślę do siebie. Co do pracowni... weź tę po Wiklickim, który po wakacyach wyniósł się do Monachium. Na plantach, w domu Szmita.
— Dobrze, bylem miał porządny przytém apartament.
— Rozpytam jutro Oryża. Bądź zdrów... idziesz do Maryni, to jéj powiedz, że wstąpię do Berwińskiéj.
— Wracajże prędko, bo co ja tam będę robił bez ciebie? — rzekł tonem grymaśnym.
Gdy wyszedł, Magda zagasiła ogień, zebrała niedopalone papiery, zakryła obraz i, obejrzawszy się po izbie, ruszyła wprost do właściciela domu.
W kilku słowach załatwiła interes. Pracownia przeszła na jéj własność, umówiła się o cenę, zapłaciła za kwartał z góry, wzięła kontrakt, zgodziła stróża, aby pilnował całości i opału, i poszła ztamtąd, nie mogąc się pozbyć uczucia, że wraca z pogrzebu swojego szczęścia i ducha Filipa.
Wieczór już był i gaz się palił. Minęła parę uliczek i znalazła się przed starem domostwem z ogrodem, gdzie się mieściła piwiarnia. Niesforna muzyka napełniała całą posesyę dźwiękami walca, w przerwach dźwięczały kufle i buczał gwar ludzki.
Magda z podwórza weszła do oficyny drewnianéj i zapukała do drzwi lewych.
— Zaraz, zaraz — odpowiedział kaszlący głos i po chwili otworzył jéj staruszek suchy i mały, posiadający jedną tylko... lewą rękę.
— A, to pani! — zawołał radośnie. — Dopiero Helenka wróciła. Proszę, proszę! Ja jéj obiad przygrzewam.
— Cóż to? Państwo znowu bez służącéj?
— Nie wystarcza — rzekł z westchnieniem. — Ja stary, niedołęga, do niczego, więc chociaż domem się zajmę. Tyle wygranéj, że czas mam zajęty, i nie tak wstyd żyć. A zawsze Helci lżéj!
Podreptał do kuchenki, z któréj zalatywała woń jedzenia ubogich; Magda poszła daléj.
W drugim pokoju, przy stole, nad którym wisiała lampa, Helena Berwińska, pochylona, rozcinała etykiety do wina z wielkich, wilgotnych jeszcze arkuszów.
Była to dziewczyna trzydziestoletnia, zwiędła i mizerna, bladéj cery i twarzy jakby zastygłéj, na któréj nie bywało uśmiechu, ale i nie było goryczy, tylko spokój i powaga. Oczy miała bardzo zmęczone i na czole dużo zmarszczek, a usta blade.
Obejrzała się dopiero, gdy jéj Magda położyła obie ręce na ramionach i pocałowała ją w głowę.
— A, to ty? Myślałam, żeś wyjechała. Nigdzie cię nie widać!
— Nie bardzo widocznie tęskniłaś, kiedy nie wstąpiłaś tyle czasu. Miałam dużo zajęcia i czekałam ciebie co sobota na wieczór, Cóż słychać?
— Nic złego. Zawszem na miejscu. Zarabiam, ojciec zdrów; wieczorem, ot, żeby nie próżnować, tnę etykiety i słucham muzyki.
— Prawda, masz bezpłatny koncert. Daj nożyczki; będę, gawędząc, i ja rozcinała! To twój rysunek?
— Mój. Rozcinaj uważnie, bo brakują za byle co.
— No, i cóż ci płacą za to?
— Dziesięć centów od tysiąca.
Magda rzuciła nożyczki.
— A toś szalona za tę cenę oczy tracić!
Berwińska ruszyła brwiami.
— Gdy się wprawić, nie takie to straszne. Robi się machinalnie i na wieczór ma się zarobku około pół guldena. Dobre i to!
— Ty jeszcze z tego zarobku kupisz sobie kamienicę! — zaśmiała się Magda.
— Po co mi kamienica! Chciałabym na starość mieć mały domek z ogródkiem, kędyś na skraju przedmieścia i pól. Hodowałabym sobie róże i sadziła warzywa.
— A prędko dojdziesz do tego marzenia?
— Nie wiem. Tymczasem właściciel upatrzonéj przezemnie posesyi droży się z ceną.
Magda nie pytała się daléj. Berwińska, gdy mówiła o sobie, zbywała to krótko i obojętnie, jakby rzecz nie wartą rozmowy.
Znały się z Magdą ze szkół w Dreźnie. Wtedy Berwińska była wesołą dziewczyną i uchodziła za majętną. Pustak to był i swawolnica, przytém zdolna i inteligentna. Nagle pewnego dnia ojciec ją wezwał depeszą. Pojechała na czas jakiś i nie wróciła wcale. Po pięciu latach Magda ją spotkała wypadkiem na ulicy w Krakowie i była już taka, jak obecnie. Pracowała w litografii, mieszkali z ojcem w ruderze. Magda nie śmiała jéj o nic pytać, bo czuła, że to życie wielka katastrofa zniszczyła, i nie chciała urazić może już zabliźnionych ran.
Znalazła w Berwińskiéj wielką głąb i delikatność uczuć, spokój i pogodę sądu, szczerą radę i życzliwość. Mówiła tedy o sobie, a Berwińska słuchała chętnie, stała się jakby jéj spowiednikiem i doradcą. Z czasem stosunek ten stał się dla Magdy potrzebą i coraz się zaciśniał.
A przez ten czas Berwińska ani razu przecie nie wspomniała o sobie, nie odkryła swych ran i duszy.
— Skończyłaś baronową? — zagadnęła.
— Lada dzień. Zapiszę go sobie radośnie w kalendarzu.
— Cóż? Kapryśna? Nie rada z twéj pracy?
— To nie, ale jéj nie cierpię.
— Oho! Masz takich, których nie cierpisz. A wiesz, czego to dowodzi?
— Nie.
— Że masz takich, których kochasz.
— No, pewnie. Marynię zaraz z brzegu.
— Nie o tém mowa. Masz kogoś... jednego.
Magda trochę się zarumieniła.
— Ty wiesz i to przecie! — odparła.
— Zawsze to samo! To cię przepraszam za posądzenie i wracam honor.
— Teraz to nie honor, ale głupota. Przyszłam do ciebie, jak do chirurga na operacyę. Chcę ztąd wyjść zdrowa.
— Mów zatem, a raczéj zaczekaj, bo mi ojciec obiad daje. Zaraz się z tém załatwię.
— Dotychczas nie jadłaś?
— Nie. Zwykła to moja godzina. Kwestya nawyknienia, bynajmniéj nie umartwienie. Nie lubię jeść w warsztacie, a wracać na obiad niewygodnie. Więc urządziłam się arystokratycznie: jadam wieczorem.
Staruszek chrząkał w kuchence. Widocznie nie chciał, aby Magda oglądała jego preparaty kulinarne. Berwińska wyszła i po dziesięciu minutach była z powrotem.
— Teraz ojciec wyjdzie do znajomych na gawędę, a ty mów. Mamy cały wieczór spokojny. Wypijesz ze mną herbaty?
— I owszem.
Berwińska zajęła się samowarem, a Magda tymczasem, podparłszy twarz ręką, wpatrywała się w lampę i odpoczywała po długim przymusie towarzyskim.
— Właściwie co jest miłość? — zaczęła powoli, może nie uważając, że myślom już dała wyrazy.
— Szczyt lub przepaść! — odparła lakonicznie Berwińska, zabierając się znowu do roboty.
— Jak wiesz, byliśmy tyle lat jak rodzeństwo, potém jak dwóch kolegów. Nie było nigdy mowy o miłości. Aż kiedyś, niespodzianie, on przyszedł do nas rano, zamyślony, nieswój i wyciągnął mnie na wędrówkę na Via Appia. Po drodze powiada: Dziwny sen miałem. Widziałem siebie rannym i chorym a przez pustynię ku mnie ty szłaś, niosąc mi wodę i lampkę zapaloną, a choć to ty byłaś, jednak miałaś u ramion skrzydła jak Psyche, a nad głową półksiężyc Diany. Wydałaś mi się nad wyraz piękną i uroczą. Wypiłem wodę i poczułem się zdrów; wstałem, a tyś szła przodem, lampkę dłonią przysłaniając, aby mi świeciła na ścieżce. I przyszliśmy do ściany, na któréj stały jakieś litery, niby na sarkofagu. I tyś mi je lampką oświeciła i czytałem:
„Trzymaj skarb, bo on twą mocą.“
Popatrzyliśmy na siebie, inaczéj niż dotychczas, i szliśmy daléj w milczeniu. Wreszcie on powiada:
— Obudziłem się, i serce mi biło do ciebie. I bije dotąd, spróbuj!
Alem nagle poczuła, że tego uczynić nie powinnam, więc potrząsnęłam głową.
Nie nalegał i rzekł poważnie:
— Jestem pewny, żeś mi przeznaczona na talizman! Bądźże mi łaskawą, o Psyche! Chciałbym wiedzieć twe myśli w tej chwili.
— Myślę — odparłam — że jeśli mnie pokochasz, to muszę ci odpłacić całém życiem.
— To weź moje życie: niech nas nic nie dzieli. Pójdziemy zawsze razem! Ja cię kocham.
To wyznanie napełniło mnie wielką powagą. Dotychczas on mnie traktował, jak niedorostka. Poczułam się człowiekiem, zrozumiałam obowiązki, nabrałam godności. Serce mi przecie nie biło nadzwyczajnie. Jak ty mówisz, stanęłam na szczycie, nie w przepaści. Miałam wrażenie, że jestem w gotyckim tumie i że mi organy grają modlitwę.
Trwało to parę tygodni. Zdarzało mi się, żeśmy w wędrówkach znaleźli się zupełnie samotni wśród zwalisk. Szkicowałam ruiny; on, zamyślony, siedział obok. Nagle rzecze:
— Czy się mnie nie boisz? Mam szaloną, wrażliwą naturę, pełną fantazyi i sprzeczności.
— Musisz mieć taką, boś artysta.
— Może to być racya. Ale ja nie wierzę, bym mógł uszczęśliwić, ani nawet ocenić szczęście. Kocham cię... na twoją niedolę!
— Cóż robić? — odparłam ze śmiechem.
— Obiecaj mi, że mi wiele wybaczysz i że mnie w najgorszéj chwili nie opuścisz. Z tem zapewnieniem...
— Będziesz broił swobodnie.
— Może być, ale nie popełnię ostateczności. Będziesz moją świętością. Tyś czysta, jak woda i płomień. Weź mnie na własność i opiekę!
— Dobrze!
— Cokolwiekby się stało, nie odrzucisz mnie i nie pogardzisz? Będę zawsze twoim?
— Będziesz.
— Więc przysięgnij.
— Przysięgam! Nigdy cię nie opuszczę i od ciebie nic wymagać nie będę.
— Dziękuję ci. Czuję się bardzo silnym.
Była to dziwna umowa, ale podobała się nam obojgu.
— Jakbyśmy zawierali ślubne braterstwo skandynawskie! — rzekł.
— Tak z jednéj strony, bo ja do niczego się nie obowiązuję — odparłam pełna dumy.
— Bo ty mnie nie kochasz!
Nie odpowiedziałam nic. Może i miał racyę. Możeby żadna kochająca kobieta na taki warunek nie przystała, ale jam go znała do gruntu i wiedziałam, że mi daje wszystko, co może. Wiedziałam, że mi nigdy nie skłamie i że do nikogo innego nie przyjdzie pożalić się w walce lub nieszczęściu. To dziwne, lecz wolałam jego miéć na własność, niż być jego własnością... Byłaż to miłość?
Podniosła swe myślące oczy ku Berwińskiéj.
— A no, to zależy, jak dotrzymałaś umowy — odparła tamta poważnie.
— Nie miałam czasu dotrzymać, bo w parę dni potém wezwano go do Wiednia, gdzie niespodziewanie wziął po ciotce milionowy spadek.
— A przy pożegnaniu?
— Obiecał pisać i nie odezwał się przez dwa lata — i obiecał mi przywieźć różę jerychonkę, i przywiózł.
— Więc wrócił?
— Tak, przed kilku dniami, z Ostendy w ślad za baronową Faustanger.
— I zaczął z tobą od zwierzeń: wedle umowy!
— Tak, i to mnie wcale nie bawi.
— Dlaczego?
— Nie wiem. To mnie nudzi.
— Lub drażni?
Magda zamyśliła się, a Berwińska poczęła mówić powoli i poważnie:
— Widzisz, to jest jeszcze dziwniejsze! Dusza ludzka jest tak oplątana ciałem, jak Laokoon wężami. Radaby wzleciéć, lecz do ziemi ją ciągną zmysły i pragnienia doczesne. Obiecałaś duchem, a teraz skrzydła nie mają mocy. Żeby twa ofiara była we czci i chwale ludzkiéj, możebyś ją podjęła; ale że w zamian za nią osiągniesz pogardę, lekceważenie, drwiny, a w najlepszym razie milczenie, więc cię nawet duma opuściła i chcesz być jak inne. Chcesz miéć swe upojenia i radości, swe zawody i szczęście. To zupełnie zrozumiałe, tylko — szkoda ciebie.
— Mylisz się! Wcale nie pragnę być jedną ze zdobyczy Filipa, ale nie chcę patrzeć i słuchać jego zachwytów nad jego własném nieszczęściem. Bo ta kobieta zgubą jego będzie.
— Powiédz mu to i usuń się.
— Szkoda mi go! — szepnęła Magda.
— Więc zostań, czém miałaś być. Przecierpisz strasznie, ale to cierpienie uchowa ciebie w czystości wody i płomienia, da ci cześć dla saméj siebie i będzie ci natchnieniem wzniosłém. To bardzo ciężkie i trudne, ale ty to lubisz i, raz się przemógłszy, będziesz sobie wdzięczną. Zaznasz wiele mąk, ale nie poznasz najgorszych: upokorzenia, wstydu i niesmaku. Tybyś tego nie przeżyła!
— Nie! — wzdrygnęła się z obrzydzeniem Magda. — Dziękuję ci za tę rozmowę. Trochę mi jaśniéj w myśli. Ty mnie lepiéj znasz, niż ja sama siebie. Zdaje mi się teraz, że to mi właśnie dolegało, iż chciałam postąpić wbrew naturze. Miałam złudzenie, że nie jestem sobą! Masz racyę — przysięgłam, dotrzymam!
Podniosła rozjaśnione oczy i uśmiechnęła się do poważnéj towarzyszki.
— Tobie to wszystko wydaje się straszną marnością.
Berwińska potrząsnęła głową.
— Nie. Bardzo dla mnie ważnym i szanownym jest wszelki ból, który się u Boga zapisuje, i wszelki czyn, który na ziemi nie pragnie zapłaty. I nadewszystko poważam miłość, która daje i nie żąda nic za to.
Magdzie się zdało, że na te słowa zagrały jéj znowu w duszy organy modlitwę, a Berwińska dodała, wstając:
— Kogo się kocha to podrzędna kwestya, ale jak się kocha — to wszystko. Miłość napełnia świat, ale taka, która nie napełni nieba.
— Ja swojéj tu nie zakopię! — rzekła już hardo Magda.
— Pamiętaj o tém przy nim! — z naciskiem odpowiedziała Berwińska.
— Ty myślisz o krwi i nerwach! Jego zwierzenia to najskuteczniejszy przeciw nim środek. Słuchając tych szczegółów i sposobu, w jaki je traktuje, można tylko nabrać wstrętu, a nie ochoty. Zanadto mu byłam kolegą, żeby był pociągającym!
Z ogródka dolatywały tony walca. Magda słuchała chwilę i rzekła z dźwiękiem serca w tonie i oczach:
— A zanadto jest mi drogim i własnym, żeby drogi mógł istniéć po za nim. Więc bezpiecznam.
Berwińska wstała i nalała herbaty, potém zaczęła etykiety składać w setki i rzekła:
— Jak ty Filipa, tak ciebie kocha Oryż. Życie tak wszystko plącze. Za Oryża będziesz także miała zasługę, że się nie zatraci.
— Trzeba przedewszystkiem miéć dużo zimnéj krwi, aby słuchać jego absurdów.
Ledwie domówiła tych słów, do drzwi ktoś zapukał, a zaraz potém ukazał się właśnie Oryż, w jakiéjś śmiesznéj marynarce, któréj rękawy kończyły mu się u łokci.
— Ładnie mnie pani urządziła! — zawołał bez powitania do Magdy. — Dałem się złapać najgłupiéj. Z namowy pani poszedłem po te książki do Finka, a on mnie zaaresztował. Zabrali mi surdut, kamizelkę i kapelusz i kazali rysować. Ja tego pani do śmierci nie daruję!
— Przecie pan sobie zaradził i uszedł — śmiała się Magda.
— At, gdybym pani nie wypowiedział swéj pretensyi, toby mnie żółć zalała. Przekupiłem chłopca z drukarni, zdarłem mu spencer i przyszedłem. Pani musi być w zmowie z Finkiem; to niegodne!
Zaczął szperać po kieszeniach i wydobył kilka srebrników.
— Dalibóg, cztery szóstki. Solidny chłopak! Wstąpię do bawaryi i wypiję za jego zdrowie. A na pani potrafię się zemścić. Teraz, dalibóg, nie wiem, co się stanie z Boińską. Pani, po kobiecemu, urządziła czułą scenę, zapaliła się i zgasła. Niczego trwałego spodziewać się nie trzeba. To dopiéro plemię utrapione!
— Może pan chociaż ofiaruje na obiad dla Boińskiej te cztery szóstki?
— A nie wstyd pani nawet takie rzeczy proponować. Toć kobieta-siostra w niedoli, a pani ma bezczelność mnie jéj utrzymaniem obarczać!
— Owszem, wstydzę się, rumienię i dziękuję za moralną naukę i wskazanie drogi obowiązku. A może mnie pan do domu odprowadzi?
— Dobra sobie pani! Gdzie Rzym, gdzie Krym! Bawarya tu, na podwórzu, a ja będę podeszwy zdzierał, opiekując się panią! Za historyę Finka może, przez wdzięczność? Żegnam panie; bardzo proszę odróżniać mnie od błaznów, uganiających się za kobietami, i nie brać za jedno!
Zawrócił się na pięcie i wyszedł z miną obrażoną. Zaledwie drzwi zamknął, Berwińska rzekła pobłażliwie:
— I szóstki zostaną w spencerze i on będzie cię do północy wyczekiwał pod bramą.
— Nie narażę go na to, bo już odchodzę. Do zobaczyska, Helciu, dziękuję ci za rozmowę. Czuję się zdrową. Przyjdziesz w niedzielę?
— Spotkamy się u Panny Maryi. Do widzenia.
Podały sobie ręce, uśmiechnęły się serdecznie. Magda wyszła, coś nucąc.
W bramie, wtulony w kąt, czatował rzeczywiście Oryż. Nie zbliżył się, ani odezwał, tylko, jak policyant, szedł za nią w odległości dziesięciu kroków. Na ulicach było już pusto. Minęli Planty i weszli na Floryańską. Przy bramie swego domu Magda się obejrzała i rzekła ze śmiechem:
— Dziękuję panu za troskliwość i opiekę.
Oryż w jednéj chwili przybrał postać pijaka chód chwiejny, wejrzenie mgławe i głosem chrypliwym zaśpiewał:
Kiedym jechał na Kujawy,
Szczekał na mnie pies kulawy,
A dziewczyna w progu stała,
Jeszcze lepiéj przeszczuwała.“
Minął ją, jakby nie widział i nie znał, i poszedł, trochę się zataczając, w stronę Rynku.