Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wątpię.
— Aha! Zabrał z sobą Osiecki i baronowa.
Zwróciła się ku niemu z brwią ściągniętą.
— Może być, bo tu byli oboje, i nikt więcéj.
— Wiem, spotkałem ich przed chwilą na ulicy. Mieli humoru za troje. Dobrze pani robi, że wietrzy pracownię. Zanadto tu czuć perfumy i miłość. Niezdrowe powietrze i zaraźliwe.
— Gwałtu, jeszcze się pan zarazi! — roześmiała się.
— Byle nie pani! — mruknął. — Ja biorę antydot oddawna i jestem zabezpieczony.
— Nie zbeszta mi pan dziś portretu?
— Nie! Nic nie pomaga. Szkoda próżnéj nauki. Pani jest niepoprawna.
Magda, coś nucąc, wzięła kawał kartonu i poczęła szybko rzucać nań szkic wielkiemi kresami. Zaabsorbowała ją myśl, i wtedy bywała głuchą i niemą.
Z pod ołówka występowały zarysy cyprysów i zwaliska pogańskiéj Romy. Stary mur grobowca, u jego stóp figura ludzka.
Prędko życia nabierał arkusz kartonu. Oryż, podparłszy pięściami brodę, przypatrywał się przez stół. Półgłosem mówić zaczął;
„O! śmierci, czémże jesteś, jeśli nie ziarnem kadzidła, które się rzuca na ogień ołtarza? Jedno wcześniej pochłoną płomienie, drugie późniéj nieco. Zresztą żadnéj różnicy!
„O, śmierci! Fletniami i wieńcami miałem cię