Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Filipie, uważaj! Marynia wróciła. Może tu wejść lada chwila.
Chłopak wstał i przeniósł się na kanapę, a baronowa spojrzała na artystkę z cieniem obrazy.
— Musieliśmy zgorszyć panią! — rzekła złośliwie.
— Bynajmniéj. Ale siostra moja byłaby zdziwioną, a nie mam ochoty tłómaczyć jéj spraw, które do mnie nie należą — odparła zimno.
Kroki majorowéj zbliżały się do drzwi.
Zajrzała do pracowni i rozpromieniła się na widok Filipa.
— A przecie! — zawołała jakby z ulgą. — Chodźże, chodź, nie przeszkadzaj w robocie! — Pociągnęła go do saloniku, do okna, obejrzała od stóp do głów.
— Tęgo wyglądasz. A jaki elegant! No, opowiedzże, ileś naprawdę wziął spadku?
— Ależ massę! Pół miliona.
— Ulokowałeś w banku?
— Tak, czterykroć, a sto zmieniłem na gotówkę i ruszyłem na około świata.
— Waryacya! Ileż ci zostało?
— O! jeszcze starczy na dwa takie lata!
— To zgroza. A toć ja wygodnie żyję z procentu od téjże sumy! Opamiętaj się! Mam nadzieję, że masz dosyć włóczęgi. Oto jest klucz od twojéj pracowni. Rozlokuj się i przyjdź do rozsądku.
— Dobrze!, dobrze! — potakiwał Filip, rad, że się obeszło bez burzy. — Ja stryjence oddam nawet