Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Poczułam się człowiekiem, zrozumiałam obowiązki, nabrałam godności. Serce mi przecie nie biło nadzwyczajnie. Jak ty mówisz, stanęłam na szczycie, nie w przepaści. Miałam wrażenie, że jestem w gotyckim tumie i że mi organy grają modlitwę.
Trwało to parę tygodni. Zdarzało mi się, żeśmy w wędrówkach znaleźli się zupełnie samotni wśród zwalisk. Szkicowałam ruiny; on, zamyślony, siedział obok. Nagle rzecze:
— Czy się mnie nie boisz? Mam szaloną, wrażliwą naturę, pełną fantazyi i sprzeczności.
— Musisz mieć taką, boś artysta.
— Może to być racya. Ale ja nie wierzę, bym mógł uszczęśliwić, ani nawet ocenić szczęście. Kocham cię... na twoją niedolę!
— Cóż robić? — odparłam ze śmiechem.
— Obiecaj mi, że mi wiele wybaczysz i że mnie w najgorszéj chwili nie opuścisz. Z tem zapewnieniem...
— Będziesz broił swobodnie.
— Może być, ale nie popełnię ostateczności. Będziesz moją świętością. Tyś czysta, jak woda i płomień. Weź mnie na własność i opiekę!
— Dobrze!
— Cokolwiekby się stało, nie odrzucisz mnie i nie pogardzisz? Będę zawsze twoim?
— Będziesz.
— Więc przysięgnij.