Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czaczu stryja księdzem. Tak, tak, to nie żarty. Posiadam aż tak świetne parentele! Wprawdzie mnie stryj cybuchem wygania z probostwa po godzinie rozmowy, ale to podrzędna kwestya. Otóż Boińscy byli sobie naszą poczciwą, nieopatrzną szlachtą i siedzieli na pięknéj, ale zaszarganéj fortunie. Siedzieliby dotychczas, gdyby im był z pomocą i opieką nie ofiarował się cny radca, ojciec baronowéj Fanstanger. Ten dobrodziéj upodobał sobie ich majątek, stare gniazdo rycerskie z ruinami zamczyska, z legendą i nawet strachami. Nadzwyczaj romantyczne, średniowieczne wspomnienie i żywa legenda — taki był ów Sokolin, gdzie się gnieździli od czterech wieków.
Otóż radcy trzeba było koniecznie trochę rdzy i pleśni do świeżutkiego herbu i tytułu, więc zaopiekował się interesami Jana Boińskiego. Stary wpadł w jakieś zaślepienie, wierzył radcy, jak Bogu. Dał mu pełnomocnictwo, spełniał każda radę, brał pieniądze, aż dnia pewnego dowiedział się, że Sokolin — nie jego. Wtedy oszalał, bo kochał to gniazdo nad życie i, nie widząc ratunku, popełnił krok desperacki: strzelił do radcy. Ale rusznica była téż jakąś maszyną odwieczną — i tylko osmalił i wystraszył śmiertelnie swojego dobrodzieja.
Naturalnie, radca narobił wrzasku iście żydowskiego i oddał mordercę sądom.
Gdy jednak żandarmi przyszli po starego, ten jeno zsiniał, zachrapał i nie ruszył do więzienia, ale