Interesa familijne/Tom III/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Interesa familijne
Wydawca Piller, Gubrynowicz, Schmidt
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Interesa Familijne.

POWIEŚĆ
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.

Tom III. i IV.

LWÓW.
W księgarni Gubrynowicza i Schmidta
przy placu św. Ducha 1. 10
1875.

WARSZAWA.
W księgarni Michała Glücksberga.



Nakładem Pillera i Gubrynowicza et Schmidta.
Drukiem Kornela Pillera.




TOM III[1].
I.

Kasztelanic, mimo wzruszeń dnia tego, w niczem przeciw ustanowionemu porządkowi nie zgrzeszył: cofnął się o swojej godzinie do sypialni, rozebrał, położył i kazał rozcierać; ale choć pracował nad uspokojeniem siebie, wrzawa niezwykła, wysiłek w rozmowie, jakieś wzruszenie mimowolnie doznane, które bardzo się zbliżało do utajonego gniewu, osłabiły go i widocznie znużyły nad miarę. Ku wieczorowi już, chociaż przy świecach nie bardzo kto mógł dostrzedz zmiany na twarzy jego, gospodarz znacznie podupadł. Świeżość pozorna i nadrobiona rzeźwość z którą wystąpił rano, opuściły go rychło, stał się ociężały, postarzał w oczach. Jak gdyby tylko sztucznemu jakiemuś podtrzymującemu środkowi winien był trochę siły chwilowej, — starzec wszedłszy do sypialni już był zwiędłym i zużytym grzybem. Twarz jego naciągniona upadała w fałdy, częste ziewanie, zdradzało cierpienie nerwowe, wyraźniej jeszcze objawiające się dreszczem.
Powiódł okiem po pokoju i usiadłszy na krześle, w które ciało jego wpadło i osunęło się bezsilnie, wyciągnął rękę do stojącego tuż dzwonka. Na pierwszy slaby dźwięk jego, Termiński, po cichu, ostrożnie, jak wąż wsunął się do pokoju na palcach; doświadczenie bowiem nauczyło go, że trzeba było chodzić jak najostrożniej, gdy stary cierpiał cokolwiek, każdy szelest go niecierpliwił. Wszedł kamerdyner, nie otwierając zda się drzwi, nie dotykając podłogi, nie czyniąc najmniejszego hałasu, rzekłbyś niecielesne jakieś zjawisko. Twarz jego tylko martwa zdradzała w tej chwili żywą, czującą istotę; baczne oko wyczytać na niej mogło ziemskie namiętności, podłość posunioną do najostatniejszego stopnia poniżenia, chciwość niecierpliwą i ciekawość gorącą.
Kasztelanic, z głową spuszczoną na piersi, nie patrząc na niego, podał mu obie ręce. To znaczyło że trzeba go było rozebrać. Trudno sobie wystawić jak wprawnie, jak cudownie prawie Termiński zsunął z niego suknie, nie zdejmując go z krzesła, i uwolnił od wszystkiego co na sobie miał we dnie. Nie potrzebował on nawet zmieniać pozycji i raz tylko uniesiony nieco na rękach sługi, znalazł się w szlafroku. Termiński milczał i patrzał; cieszyło go to co widział i zgadywał — kochani krewni zmęczyli, znudzili, rozdrażnili starego... tego pragnął. Westchnął; było to preludium rozmowy.
— A! cóż to za dzień straszny! — odezwał się wpatrując w pana i badając czy mu mówić pozwolą (głos jego nie raził ucha; zniżony był, jednostajny i płynął jak mruczenie niewinnego wiatru) — co to za najazd! jakie utrapienie! — O nas to mniejsza, mniejsza o wydatek — dodał — ale...
— Mniejsza Wasanu! odezwał się stary — ba! nie dziwię się, ale wieleż wydudlili?
— Około czterdziestu butelek, jeśli się nie mylę.
— A co zjedli! — mruknął Kasztelanic — tysiąc rzeczy przedziwnych, którebym ja był sam zjeść powinien... Strasburgski pasztet dobrze nadszarpany... uważałem.
— To prawda, ale to nic w porównaniu jak Jaśnie pana znudzili... Gdybym był mógł, tobym ich poprzepędzał.
— O! dobrzebyś zrobił — rzekł Kasztelanic — ale niechaj siedzą, niech jedzą... tyle tego...
Termiński te wyrazy pamiętne usłyszawszy i zapisawszy sobie z radością, pochwycił i mówił dalej:
— Boć to Jaśnie panie, nie co innego jak ta obrzydła chciwość ich prowadzi... śni się im już sukcesja ale nie widzą kto z brzegu. Masz pan więcej sił od nich...
Kasztelanic się uśmiechnął.
— Sił! djabła tam... ale rozumu to pewna, bo ich gospodarnie używam.
— Otóż to jest — dodał Termiński... toć to jedno. Ja z panną Anielą cały dzień tylkośmy przemyśliwali nad Jaśnie panem, a gryźli się, że oni nam tak Jaśnie pana namęczą. Bo to nie darmo taki zjazd, to jakiś spisek.
— O! o! jaki dyplomata! — cicho rzekł stary.
Termiński się uśmiechnął, i zawiązując głowę Kasztelanicowi, ciągnął dalej:
— Nie ręczę żeby to nie był spisek na życie...
— O! o!
— A cóż! myślą sobie, pan przywykł do spokojności, jak tak poczną utrudzać, to zamęczą.
— E! e! na taki wymysł machiawelski ich nie stało — odparł Szambelan — wąchali tylko czy trupem nie śmierdzę; alem im pokazał, że nie jestem tak zgrzybiałym jak myślą... niech mi dadzą pokój!
— Ja i panna Aniela...
— A! a! czemuż to Aniela nie wyszła — zapytał stary chmurno — to kaprysy niepotrzebne... Lubię żeby ludzie widzieli, że mi przecież jeszcze i ładna kobietka nie obojętna... Anielą się przecież pochwalić można... niczego i znaleźć się umie.
— Ale bo Jaśnie pan nie wyobraża sobie — rzekł Termiński — jak to jest kobieta wstydliwa, skromna i łatwo się trwożąca; schowała się dziś aż za firanki, żeby jej nikt nie widział.
— Hm! — uśmiechnął się stary — myślałby kto Termiński, żeście sobie słowo dali wzajemnie się wychwalać.
— Ja, Jaśnie panie! ja! — zawołał sługa — szczerze powiedziawszy, gdyby nie przywiązanie Jaśnie pana do niej, co mi ją szanować każe, nie bardzobym był za panną Anielą; wolałbym dla Jaśnie pana co młodszego, żywszego, bo to dla dojrzałego człowiek lepiej przypada! ale co prawda, to prawda; Aniela to rzadki klejnot, bo żeby się tak przywiązać...
— Oj! oj! do kogo?
— A! Jaśnie panie, to się już nie godzi.
— Ba! Jakiś ty dziś czuły Termiński; co ci to jest?
Termiński zmięszał się, uciął i zamilkł.
— A no! gadaj bo — rzekł po chwili stary — mnie to nic nie szkodzi ze bredzisz — lubię i przywykłem wieczorem słuchać twojego głosu, to mnie trochę usypia... gadaj! gadaj!
— Jaśnie pan znowu w żart obróci.
— No! to ci korona z głowy spadnie? — spytał stary szydersko... — Cóż tedy twoja panna Aniela?
— Nic, tylko co prawda to prawda, że to najwierniej do pana przywiązana istota.
— Ha! naturalnie po tobie! — zaśmiał się Kasztelanic — nie żałuj-że i sobie.
Termiński znów z tropu zbity stanął.
— Pan ciągle żartuje.
— Ale bo któż widział o sobie zapominać!
— To pewna, że i z tych krewnych, żaden lepiej pana od nas nie kocha — kończył zawsze cichutko kamerdyner... — ale gdyby mi było wolno szczerze mówić, panna Aniela, jeśli nie bardziej, to przynajmniej inaczej kocha pana, i zapewne po kobiecemu, więc gwałtowniej odemnie...
Kasztelanic stłumił uśmiech gorzki.
— W tem coś jest — rzekł do siebie — krewni napędzili im Piotra, już się powąchali... Myśli mi ją swatać! o! jakiż głupi! jaki głupi!
Głośno jednak nic nie rzekł stary, tylko stłumionym uśmiechem powitał pochwałę.
Termiński, widząc że mu się nie wiedzie, urwał i począł słać łóżko, z nieporównaną sztuką przebijając puchówki i poduszki tak, by najmniejszego nie zrobić hałasu, na chwilę nie zapomniał się i nie stąpił głośniej, a w pół kwandransa posłanie było gotowe. Natenczas ujął starego pod ręce i z lekka przesadził go na łóżko.
Stary długo zwykle usnąć nie mógł, było więc w porządku dniowym, że gdy się położył, Termiński przywoływał pannę Anielę, która siadała przy nogach jego, i siedziała dopóki sen nadchodzący nie zwołał znowu Termińskiego, mającego dopomódz uśpieniu nacieraniem i łechtaniem. Łóżko starego sybaryty było może najlepszym dowodem, że cały cel jego życia na wypieszczeniu ciała polegał... Było to stare, nadzwyczaj obszerne łoże, niskie, wiszące na pasach, które wytężyć lub opuścić było można lekkiem palca pociśnieniem; obszerny pawilon okrywał je do koła. Nie wielki stoliczek pod niem ukryty mieścił wodę i czego tylko mógł w nocy zażądać. Lampka za umbrelką paliła się w nogach, a dzwonka pas z kółkiem oszytem w sukno, ukryty był w posłaniu tak, że trąceniem nogi leżący mógł przywołać służbę. Ułożenie i kształty poduszek były budową ściśle obrachowaną i bardzo misterną; pokrycie wreszcie z kilku oddzielnych składające się kap i kołder, tak urządzono, żeby je leżący mógł łatwo zastosować do stopnia ciepła, jakiego potrzebował. W głębi, w ścianie przy której stało łoże, długie, na pozór niepotrzebne, mieściło się źwierciadło.
Gdy stary utonął w puchu, a z pod kołder tylko blado-żółta głowa jego, straszliwa znużeniem, z obwisłą wargą, na wierzch się wydobyła, Termiński otuliwszy go, wyszedł, i prawie w tejże chwili, drzwiami od swoich pokojów, wsunęła się na palcach Panna Aniela.
Rysy jej nie okazywały ani znużenia, ani wstrętu, ani żadnego silniejszego uczucia, tylko jakiś smutek przybrany po nich się rozlewał; strój miała na sobie wieczorny, wolny, obszerny, lekki, pokrywający zręczną jej kibić; głowa była odkryta i we włosy ubrana. Śmiało i bez wahania, wprost zbliżyła się do łóżka starca, którego oczy zabłysły, i usiadła na niem, milcząca.
— A! musisz pan być okrutnie zmęczony — zaczęła po chwili dobierając także najłagodniejszego głosu — nie potrzeba panu czego?
— Nic, nic Anielusiu, tylko trochę się odegrzać patrząc na ciebie, popieścić z tobą... to mnie ukołysze i uśpi. — To mówiąc tak okropnie uśmiechnął się, wyciągając swą białą rękę zimną i suchą, ku Anieli, że ta, gdyby nie siła jaką miała nad sobą, byłaby się cofnęła z przestrachu i obrzydzenia... Uśmiech zmuszony nagrodził ruch jej mimowolny, którego starzec nie postrzegł... wysunęła rękę i podała ją rozpustnikowi, który do ust ją przyciągnąwszy pocałował.
O! gdybym mógł odmalować ten obrzydliwy całus trupa, w którym chorobliwy zawrzał płomień, — całus szatana, w którym nie było szału miłości, ani jej wdzięku, tylko żądza piekielna, upojenie szkaradne, samolubne, ohydne... Od pierwszego pocałunku, tego nektaru boskiego poety, od tych dwóch lutni zgodnego dźwięku co się zlewa w jedną całość — do namiętnego dotknienia co ma zmarłe zmysły rozbudzić, ileż to przejść musi człowiek stopni, nim tak spadnie, że w suchej łupinie szuka rozkoszy ostatka, wysysa próżno nektar co go upajał. Ten pocałunek sam już był grzechem.
Wzdrygnęła się wewnątrz kobieta, ale uśmiechnęła po wierzchu; westchnienie aktorki wyrwało się z jej ust, które obrzydliwość krzywiła a uśmiech pokrywał.
— O, jak mi pana było żal dzisiaj! — zawołała niby z uczuciem — ta zgraja, ten szum tyle ciekawych oczu... i to uczucie jakiem napawać musiała chciwość dziedziców — znużyć pana i zniecierpliwić m usiały okropnie.
— A! a! — kaszlnął stary — trochem się to ja zmęczył, ale wiecie jakiego doznałem najwięcej uczucia — rzekł pochylając się ku niej, tak że głową dotykał sukni.
— Jakiegoż proszę? o! to ciekawe.
— Uczucia zaspokojonej zemsty... wszystkich ich z kwitkiem odprawię, choć wszyscy pójdą z nadzieją. Uśmiechnąłem się im ślicznie... ale zjedzą djabła! — Stary zgrzytnął zębami. — Głupi! głupi!
Oczy mu błysły czemś piekielnem.
Aniela uśmiechała się tylko; ta nowina tak dla niej była pożądaną! Jeśli oni szli z kwitkiem, ktoś przecie musiał z tego korzystać, czemu by nie ona?
— Zasłużyli bo na to natrętni ludzie — dodała — to wyraźny spisek!
— O! spisek i ślicznie im się udał... Piotruś niewinny robaczek — szydził Szambelan — podjął się widzę parlamentować... Doskonale! Chce mnie nawrócić; jaż tak bardzo jestem pobożny do ślicznych oczek Anieli! Głupcy! głupcy! — powtarzał z cicha ze złością.
— I zkąd im ta śmiałość wdzierać się w cudze sprawy?
— A zachciałaś panno Anielo — pieniądze zawsze cudów dokazują, gdy się ich bardzo zechce; każdy myśli o nawracaniu, sądząc, że może pobożny pokutnik przez wdzięczność zapisze co apostołowi! podli! podli.
— Co za nikczemność!
— Dość tego — urwał stary — dość — mówmy o czem weselszem. Czemuś to nie przyszła do stołu?
Aniela zarumieniła się nagle jak piętnasto-letnie dziewczę, co jej jeszcze dosyć łatwo przychodziło w potrzebie; spojrzała błagająco na starca i ciszej szepnęła:
— A Panie! możnaż po mnie tego wymagać... w tym tłumie! Myślisz pan, że ta biedna sierota, dlatego żeś ją kupił, już ci i wstyd sprzedała, i niema czucia, nie zna swego położenia! A któż wie serca ludzkie! w najzepsutszem jest może iskra z której coś dobrego rozpalić się może... Myślisz pan, że Aniela jest ostatnią z ostatnich... mylisz się... Przywiązałam się do ciebie serdecznie, namiętnie, boś ty był pierwszym coś mnie przygarnął, alem ci nie poświęciła reszty wstydu...
— Pierwszym? — podchwycił ironicznie nieporuszony, nielitościwy Kasztelanic.
Aniela porwała się: — Wątpisz pan o tem?
— Siadaj-no tylko i oddaj rękę; niech będzie że nie wątpię, ale co się tycze namiętności, przywiązania!
— Myślisz pan, że bez niej wytrwałabym w tem położeniu, spodleniu, gdy wszędzie tyle a może więcej znalazłabym co tutaj?
Stary zamyślił się, zdawał się na wpół wierzyć, na wpół rachować. Aniela sądziła, że go już dotknęła — raptem parsknął śmiechem.
— Anielko kochanie — rzekł — przysuń się no bliżej, a mów ciszej... Kiedy mnie tak namiętnie kochasz, to dobrze, rywalki nie znajdziesz... masz mnie całego, wszystkie kości i trochę skóry.
Ta okropna odpowiedź zmięszała na chwilę kobietę, ale z przytomnością niezwyczajną grała dalej rolę swoją, z westchnieniem podniosła oczy na starca i odezwała powolnie:
— Ludzie są niewdzięczni! o! niewdzięczni, nie wierzą przywiązaniu, nie wierzą sercu, wszędzie szukają interesu...
— Bo wszędzie jest interes tylko, otwarcie lub skrycie, — odpowiedział Kasztelanic — nie wierzą przywiązaniu, bo każde przywiązanie zdradza, nie wierzą sercu, bo serce to kawałek mięsa przez które się krew sączy... nie wierzą, bo kłamstwo jest wszędzie.
— Kłamstwo prędzej czy później daje się poznać — odpowiedziała kobieta — a nie wszystko, o! nie wszystko kłamie. Pan należysz do tych ludzi, których świat okrutnie doświadczyć musiał, gdy wszelką im odebrał wiarę — to okropne!
Kasztelanic skrzywił się boleśnie, rozpaczliwie prawie, oko mu błysło zapalone, ale rychło poskromił wzruszenie i dodał:
— To trudno! trzeba mnie przyjąć jakim jestem, bo innym nie będę.
— Ale co za męka dla tych, którzy go prawdziwie kochają!
— Niech nie kochają! — zaśmiał się starzec.
— Jakto? — spytała Aniela.
— Niech tylko udają kochanie, to daleko taniej ich kosztować będzie, niech robią co ja chcę, i nie krzywią mi się pod nosem... a zresztą to mi wszystko jedno...
Aniela z przestrachem prawie spojrzała na tego trupa, który przy niej leżał, i zamilkła ulegając chłodowi wiejącemu z ust jego. Nie odstąpiła jednak od myśli raz powziętej: znać było w jej zaciśnionych ustach, w rzucie oka bystrym i śmiałym, że spodziewała się przemódz Kasztelanica i przebojem wejść do zamkniętego serca, które starość bezsilna otworzyć jej miała. Uchylmy ten obraz szkaradny, któren nie bez wstrętu skreślić byliśmy zmuszeni.


II.

Znijdziem teraz w jaśniejszy wejrzeć kątek, na uśmiechnięte, spokojne w Horoszkach ustronie, na dziedzińczyk i ogródek Hieronimowstwa, gdzie poczciwa praca słodzi sobie znój rezygnacją i nadzieją w Bogu. Tu kilka dni różowych, pamiętnych, spłynęły Stasiowi, zdaleka jak na obrazek cudowny spoglądającemu na Zosię. Staś, jak każdy prawdziwie rozkochany, zostałby na nią patrzeć tylko, nie śmiejąc, nie myśląc się nawet przybliżać.
Ta pierwsza miłość jego życia była jeszcze prawdziwą, anielską, niewinną, sielankowa, z której niestety! śmieją się później często ci co nad nią płakali. Biedne i rozkoszne życia chwile! ich przeznaczeniem otworzyć serce człowieka, podnieść go, uszlachetnić, zbohaterować, rzucić w świat ideałów; tej chwili owocem często bywa żywot cały, z niej się rodzą poeci, rycerze, artyści, z niej także wylęgają się podli i nikczemni. Jest to szał porankowy ze snu nicości budzącego się człowieka, który marzy rozkosznie, by otrzeźwiony później snom się swoim urągał. Ale wartaż jawa późniejsza tych marzeń pierwocin?
Staś był niezepsutem dzieckiem; pierwsze w nim serca rozbudzenie było popędem szlachetnym, poetycznym, uczyniło go natchnionym, podniosło w świat nieznany. Unikał jednak wylania się ze swem uczuciem na zewnątrz, bo instynkt szlachetny nie dozwalał mu objawić tego, czego trwania i siły nie był pewnym. Domyślał się, że miłość wypróbować się powinna, nim będzie miała prawo odezwać się za sobą.
Ale tyle jest rozkoszy w sercu młodziana, zajętem, oblanem tem uczuciem, tak ono ze wszystkiemi męczarniami wystarcza samo sobie! tak w myślach i dumach płyną chwile uroczo, strzelisto!!.... Staś chodził na polowania z Hieronimem, latał po polach niby się ucząc gospodarki i herboryzując, wieczorem dopiero najczęściej powracał do ubogiego domku, i tu chwil kilka szybko ulatujących spędzał z przelękłą, strwożoną a wzruszoną Zosią. Krótkie to były chwile, ale mgnienie jedno oka na tak długo nasyca tę miłość, co z drobnego ziarnka umie wysnuć światy! Dość mu było spojrzenia, słówka, ruchu, jednego nic, by tem niczem wyżyć, by sobie z tych niców, jak ptaszę, co gniazdko z puchów buduje, zlepić cały gmach wspomnień i szczęścia.
Piękna-bo piękna jest niepokalana młodość, gdy z nią, z tym skarbem Bożej ręki, wychodzi na świat człowiek, którego dziewictwa nie skaził oddech zatruty, nie zbrukało dotknięcie starych i zamarzłych ludzi; — piękna i wielka i silna jest młodość, a żaden wiek jej potędze nie zrówna. Ozłaca, zolbrzymia wszystko czego dotknie, tworzy z niczego, kruszy rzeczywistość twardą, tratuje nogami zwyciężoną, podściela ją i depcze.... a na jej gruzach piętrzy złote stropy swoje, i aniołami zaludnia.
Mój Boże! mój Boże! dla czego nie ma dwóch młodości przynajmniej, na początku i na życia końcu. Jakby po ciężkiej próbie środka żywota człek spieszył do jego ostatka, jakby się ochłodził w tej kąpieli, jakby orzeźwił do niebios!... A! ale jakby mu stokroć ciężej umierać było! Prawda! prawda! nie trzeba nam dwóch młodości na szczęście dość miejsca w jednej, na zaludnienie wspomnieniami wystarcza, a gdy się zakrwawi, i tej jednej odboleć trudno!
Staś i Zosia byli, rzec można, ideałem dziewiczej pary; oboje tak czyści, oboje tak piękni, tak od pierwszego wejrzenia należeli do siebie, że choć Zosia ani wiedziała w prostocie ducha że kocha, już jej myśl rozstania jak całun czarny migała przed oczyma.
I pocieszała się powtarzając sobie:
— Zobaczę go znowu! — Ale sama nie wierzyła swym słowom i łzy płynęły po jej twarzyczce.
Były w tych trzech dniach, jak w życiu każdego człowieka, długie godziny, ale dni piorunem minęły; zadrżał Staś, przypomniawszy że ojciec ma wrócić co chwila.
Zosia krzątała się jak zawsze przy pracy, w milczeniu, z tym uśmiechem pół smutku, pół wesela, który jest kwiatem cnoty niewieściej, który zamyka w sobie rezygnację, nadzieję, spokój i miłość. Cały jej dzień upływał na modlitwie i pracy co za modlitwę stała. Wyręczała matkę, oszczędzała kłopotu ojcu; a odpoczynkiem była jej przelotna chwila, w której klękała przed ukrzyżowanym. Teraz jednak praca i modlitwa nie potrafiły zająć ją całą, stawała często zamyślona i pytała się siebie z niejakim przestrachem: Co to się stało, że serce jej biło, że nie tak była spokojną, nie tak jak dawniej wesołą? Nie śmiała zapytać matki, a nie pojmowała co się z nią działo...
Ani Staś do niej, ani ona nie śmiała się zbliżyć do niego — szukali się oczyma, witali skinieniem, rozumieli milczący... Staś przy niej był wesół, rozmowny i widocznie usiłował się podobać, choć ta zalotność, na którą się składały miłość i miłość własna, nie na wiele była przydatną. To już pierwsze wejrzenie zrobiło wszystko.
W domu nikt nie postrzegł skłonności dwojga młodych, Hieronim nie miał czasu myśleć o tem, matka nie mogła nic podobnego przypuścić.
Ale nigdzie jak u państwa Pawłów pobyt Stasia nie zrobił większego wrażenia. Jak się tylko dowiedzieli że miał pozostać (bo wiedzieli wszystko zawsze) osnuły się różne projekta. Julja chciała pociągnąć ku sobie młodzieńca i zwabić go do Petry — Petra nie zdawała się temu przeciwną, a przyjemna i wymowna panna Hiacyntha podawała środki ku temu.
Ale dzień upływał, a Stasia ani złapać, użyto podstępów i otwartych zaprosin, od których wyłamać się nie mogąc, poszedł Staś markotny, zabawił chwilę, udał ból głowy i uciekł.
Julja, która nie wierzyła w bole głowy w ogólności, a szczególniej w bole głów młodych, chyba po dowiedzionem uderzeniu o ścianę z towarzyszeniem dobitnego sińca — znaczącego zrobiła marsa. Hiacyntha milczała, Petra się dąsała, ale Staś tymczasem uciekł. Szpiegi donieśli, że wesoło potem wiódł w ganku rozmowę z państwem Hieronimostwem i Zosią; Julja zagryzła usta i zapłoniła się od gniewu.
— Co on tam robić może? — zawołała przy córce — chyba chłopczyk rozumny, bałamuci tę kluczniczkę Zosię! Rozumiem! myśli że to nic za sobą nie ciągnie! I w duchu dodała: — Głupi, co mu to z tego przyjdzie! nie sądziłam by do tego był skłonny; tak na pozór zimny! — Potem skończyła głośno:
— Trzebaby jeszcze spróbować!
Ale wszystkie próby były nadaremne; wychodzono na przechadzki umyślnie by się spotkać ze Stasiem, dla miłości jego zbliżono się nawet do Hieronimostwa, zapraszano ich — wszystko się nie udawało. Julja byłaby się wściekała z gniewu gdyby jej do ostatka nie podtrzymywała nadzieja, która nareszcie zupełnie zawiodła. Zachowała ją jednak choć zwiędłą i zeschłą na później.
Tych dni kilka miały w sercu Stasia pozostać pamiętnemi na zawsze — były to dni uroczyste, dni święte jego życia. Takich kilka ma z nas każdy; przeżył je najuboższy i schował do podróżnej sakwy pielgrzyma, schował żywemi kwiaty; by je wyjąć później zeschłą trawą.
Ostatniego wieczora, niewiem jakim przypadkiem, dwoje dzieci pozostali sami w ganku; Hieronim na chwilę odszedł, Hieronimowa z okna przez które patrzała usunęła się, wywołana przez swoich chłopców. Staś stał oparty o słup ganku i wlepił wymowne oczy w Zosię — Zosia nieśmiała uciec, choć wielką miała ochotę, bo jako gospodyni bawiła gościa — ale rumieniec żywy pokrył jej śliczną twarzyczkę aniołka i wejrzenie załzawione upadło ze strachem na ziemię; tak obawiało się wygadać z wielką tajemnicą, tak było pewne, że mówić musi.
Stała zmieszana, skłopotana przebierając w ręku nieodstępne kluczyki i różowemi paluszkami wiążąc i rozwiązując ich węzeł. Śliczna tak była w jasnej swej sukience, która osłaniała jej kibić i wyrażała ją liniami dziwnej prostoty, przypominającemi Flaxmanowskie rysunki do poezji Hezjoda. Karczek jej biały wygiął się jak szyja łabędzia, krew oblewała twarzyczkę, czoło i ramiona; drżała cała, a usta nieme uśmiechały się z przywyknienia do łagodnego uśmiechu, bo w sercu była nieopisana trwoga.
Staś, śmielszy myślą choć sercem tchórz jak ona, wybierał się coś powiedzieć wielkiego, czułego, pięknego i słowa zdawały mu się jak farby malarzowi, który spojrzał na słońce. Słońcem jego było własne serce i przy jego uczuciu bladły wyrazy, czerniały myśli i rozsypywały się w proch.
Nareszcie gdy szelest wewnątrz domu nastraszył go przerwaniem tej chwili nieopłaconej, serce zabiło gwałtowniej i otworzyło usta.
— Kochana moja kuzynko — rzekł wzdychając — wszak to mój ojciec dziś pewnie nadjedzie; nie uwierzysz jak mi żal będzie ciche Horoszki porzucić! tak mi tu z wami było dobrze, tak miło!
— A! mój Boże! — odezwała się Zosia nieśmiało, na cóż mówić te grzeczności, czyż my nie wiemy, że tam kuzynkowi lepiej w domu; bo tam mama i siostry...
— Ale nigdzie, nigdzie, proszę wierzyć, nie było i nie będzie mi lepiej jak tutaj!
— Bo pan Stanisław grzeczny! — odezwała się Zosia po cichu.
— Ja! ale ja wcale nie jestem grzeczny — żywo odparł Staś — dałem tego dowody u państwa Pawłów, można mi tedy wierzyć. To nie prosta grzeczność, to wyraz uczucia.
— Doprawdy! cóż panu odpowiem za nas wszystkich, chyba podziękuję tylko.
— O! nie! nie, proszę mi powiedzieć, że Staś pojechawszy przypomni się kiedy, że nie będzie jak pospolity gość, o którym ledwie odjechał zapomina się jutro.... bo ja... nigdy tych kilku dni nie zapomnę.
— Ale i my i my! — odpowiedziała Zosia (instynktem my, mówiąc zamiast ja wyraźniejszego). My mówiło w potrzebie za wszystkich, a ja znaczyć miało dla Stasia.
— Hieronim, bratowa i ty kuzyneczko — i ty? podchwycił Staś zbliżając się nieco.
— I ja! i ja! — naiwnie ale ciszej odpowiedziała mu podnosząc oczy.
O! w oczach całe jest życie! Usta je wyrzec mogą, piersi wyrazić westchnieniem, ale co usta, co piersi przy wzroku, tym promieniu wewnętrznego światła, który wprost płynie z serca! Wzrok jest światłem duszy... to emanacja samego żywota. Wzrok mają tylko ludzie — zwierzęta widzą, patrzeć my umiemy tylko. O ile mowa nasza przewyższa głos niemy zwierzęcia, o tyle wzrok nasz góruje nad zwierzęcem wejrzeniem. Tam jest tylko namiętność, u nas gra myśl sama.
Zosia spojrzała i nie mówili już więcej.
Staś cicho tylko szepnął jej jeszcze:
— A więc, mam drogą obietnicę że o mnie nie zapomnisz?
Ona nic już nie odpowiedziała, nie mogła, głos zawiązł w piersi... weszła matka.
Staś zasiadł na ławce dumać, bo Zosia szybko znikła z ganku. — Zestarzał, w chwili tak gorąco patrzał w przyszłość, w której obok siebie chciał widzieć Zosię. Widząc go tak srodze zadumanym, jak tylko młody i starzec dumać umieją, jeden, że chce życie zwyciężyć, drugi, że myślą tylko żyje już cały — usunęła się dyskretnie pani Hieronimowa, a młody chłopiec został sam z sobą.
— O! ja ją kocham na wieki! — zawołał w myśli. — Czuję że to nie chwilowy szał, że to coś, co musi być wiecznem. Bez niej nie rozumiem życia; ona będzie moją! Ale wieki, wieki czekać mi na to potrzeba... A! będę czekał! A ona? — Tu się zatrzymał. — I ona czekać mnie będzie! — rzekł w pierwszej chwili, ale rozwaga smutniejsze mu przyniosła przypuszczenia. — Ona! tak śliczna, tak niewinna, tak dobra i pracowita! ją pochwycą, ledwie dojrzewającą ktoś porwie przedemną. Powiedziałbym ojcu — nie! ojciec mój śmiać się będzie; poczekam jeszcze, nie mam dziś prawa odezwać się; później nie będę się taił.
I bil się z myślami, aż ostatnia zabłysła mu różowa, jasna, szczęśliwa.
Klasnął w ręce i poskoczył z ławki.
— Ja jadę za granicę, więc mnie nikt nie posądzi żebym to robił dla siebie. Czyżby rodzice nie mogli wziąć Zosi do sióstr moich? Oneby ją uczyły, oneby jej dały z serdeczną radością wszystko, czego w oczach ludzi braknąć jej może. Ja ją tak kocham jak ona dziś jest, ja ją tak wolę... to ideał raju, to Ewa nim się wąż ukazał, Ewa Miltona, śpiąca snem niewinności, dzieło czyste Bożej ręki, co dopiero oczy otwierać poczyna ku światłu dziennemu, tchnąc jeszcze Stwórcą, z którego wyszła dłoni... Ale potrzeba, by nikt nie miał prawa powiedzieć jej: — Tyś niższa odemnie w czemkolwiek. Trzeba tego aniołka oprawić w złote ramki, w których mu będzie tak ciasno! Rodzice moi wziąćby ją mogli — powiem o tem ojcu, on to zrobi! To myśl jedyna, wybrana, złota! pocałowałbym siebie za nią gdybym mógł.
I poskoczył do góry, jak student wypuszczony z ławki szkolnej, gdy pan Hieronim ukazał się z uśmiechem na ustach.
— Co to ci Stasiu?
— A! nic! krew mną rzuciła! — rzekł rumieniąc się młody chłopak.
— Jak to? tak po dniu cię rzuca? — rozśmiał się starszy.
— Bywa to! czasem w miejscu ustać nie mogę i tak mnie coś świerzbi w pięty, że muszę poskoczyć. Zdaje mi się nawet że taniec musieli wynaleźć tacy, jak ja młokosy, w celu ukrycia podobnych mimowolnych rzutów.
Hieronim rozśmiał się z tej nakręconej teorji; usiedli, w tem — o cudo! Hieronim aż zdrętwiał prawie: w dziedzińcu ukazała się cała czereda Pawłów, wprost i najwyraźniej dążąca ku dworkowi, którego od dawna nie odwiedzała. Gospodarz patrzał i oczom swoim nie wierzył, powstał i poleciał po żonę.
Staś odwrócił się i skrzywił — pani Pawłowa mocno wysznurowana, Petra z minką kwaskowatą i Hiacyntha, wyczupurzona i oblana wonnościami, nabalsamowana cała — zwolna zbliżały się ku gankowi. Przestraszeni i zdumieni tą wizytą tak niespodziewaną, Hieronimowie oboje czekali na nią z należną gościnnością w progu, podeszli nawet, by uczcić bratowę, która z wyrazem źle ukrytej niechęci i wyższości, zbliżała się ku nim.
— Przyszliśmy bratowę — (ten wyraz Julja wymówiła cichuteńko) — odwiedzić. Dobry wieczór! Nasz gość — dodała z przyciskiem — tak o nas zapomina, że my sami go szukać musimy.
Staś nisko i arcy-poważnie się ukłonił.
Hiacyntha dodała:
— Jakże panu w tej sielskiej zaciszy?
— Co pani? — spytał młody chłopiec otwierając oczy ogromne i udając że nie rozumie, lub może niezrozumiawszy w istocie.
— Jak pan się czuje w tej sielskiej zaciszy? — powtórzyła panna Hiacyntha, z uśmiechem któryby szatana odstraszył.
— Ja! a! nadzwyczaj szczęśliwym! — żywo odpowiedział młody chłopiec.
— A! nawet, szczęśliwym! — z przekąsem przerwała Julja, siadając w ganku choć ją usilnie proszono do pokoju — ten wyraz mówi wiele...
— W mojem przekonaniu tylko to co powinien.
— Może więcej niż powinienby mówić! bo się nie wszystko mówi! — rzekła znów Julja szydersko prawie.
— Owszem pani — płomieniem oblany rzekł Staś — wszystko się mówi, gdy się nic złego nie myśli.
Odpowiedź była niezmiernie ostra, ale uleciała niezrozumiana, i rozmowa zerwana umyślnie, poczęła się w inny sposób.
— Pan na nas nie łaskaw — mówiła Julja — a podobno już powrót papy bliski; nie będziemyż więc i my mieli szczęścia pocieszyć się bliższą jego znajomością?
— O! bo Staś — przerwał łagodząc Hieronim — najbliższą znajomość zabiera z zającami w polu, i kwiatkami, które zbiera i suszy.
— Jakto? przerwała Hiacyntha — pan dla ulgi cierpiącej ludzkości... zbierasz i suszysz zioła?
— Nie ze wszystkiem — odpowiedział uśmiechając się Staś — bo rumianku i mięty nie suszę, ale bawię się herboryzacją... to jest nauką o roślinach.
— Wdzięczne to, urocze zajęcie! odparła panna, czując się poniekąd obowiązaną do utrzymania rozmowy gdyż się miała za najmędrszą z całego grona — zajęcie tak stosowne dla młodości, która jest sama kwiatem!
— Znałem profesora bardzo okularowego, który mu się z zapałem oddawał — rzekł Staś oburzony, że go spychają do kurteczki i krezki, z której dawno wyszedł.
— Tak? ale jestli co wdzięczniejszego — rzekła panna nie dając się zbić — nad to połączenie młodości z kwiatami? Jedno tak do drugiego podobne!
— W istocie — podchwyci! Staś — oboje więdnieją tak prędko!
Nie było to bez intencji, ale intencja poszła nieschwycona w morze zapomnienia, a panna Hiacyntha zwiędnienia nie biorąc do siebie, mówiła dalej:
— Myśl trafna; zapiszę ją w sztambuchu swoim, w którym notuję wszystko co posłyszę pięknego. — Tę zdobycz będę panu winna.
— A! pani! — zawołał Staś — proszę na mój karb nie kłaść tej myśli, bobym mógł uchodzić za złodzieja. Jest to myśl, którą przynajmniej tysiąc pisarzy ukradło u tysiąca innych, a pierwszym jej autorem musiał być niezawodnie stary Adam, jeśli w jesieni kiedy zebrało mu się na zły humor....
Wszyscy się zrozumieli, Julja tylko nie, bo była nie rada kierunkowi rozmowy już odbiegającej od obecnych spraw i teraźniejszości, w której kółku lubiła ją trzymać.
— Co tam państwo mówicie o kwiatkach — poczęła — mówcie lepiej o ludziach. Jakże się wieś podoba panu i nasze proste życie?
— Pani wie że i ja jestem wieśniak!
— Ale nie, tyle lat spędziłeś pan w mieście!
— Tęskniąc za wsią.
— Ale tu — z przyciskiem dodała Julja — jesteś pan już w sercu wsi; jest to co najbardziej być może wiejskiego.
— W sercu wsi! — szepnęła Hiacyntha — co za wyrażenie szczęśliwe!
— O! o! i serce wsi bardzo mi się podobało! — odpowiedział Staś.
— A pan się nie znudził bez fortepiana, książek, muzyki i tańców?
— Tańców zupełnie nie lubię, książki mam z sobą, a bez fortepiana przywykłem się często obchodzić. W dodatku miałem strzelbę i ciągle tak miłe towarzystwo.
— Aleś pan z niego mało korzystał, kiedy jak pan Hieronim powiada, kwiatki i zające składały zwyczajną jego kompanię.
— Kwiatki i zające były tylko rozrywką, boć bym przez te trzy dni i państwa zanudził, siedząc im ciągle na głowie.
— Na głowie! — pomyślała Hiacyntha — to wyrażenie nieszlachetne, obraz nieprzyzwoity nawet! Brak wychowania widoczny!
— My się na to przynajmniej skarżyć nie możemy — rzekła Julja z przekąsem.
Staś spuścił oczy, uczuł się winnym, udał nawet że niedosłyszał; w tem zaturkotało opodal na drodze, wszyscy zwrócili oczy, ujrzano szybko ku dworowi Pawłów jadącą znajomą nejtyczankę żółtą gospodarza, a na niej rozparty, a raczej w pół leżący jechał spiesznie mąż Julji. Przejeżdżając mimo pokornego dworku Hieronimów, spojrzał i z podziwieniem poznał w ganku żonę, córkę i Hiacynthę. Widok to był dla niego zdumiewający; zdało mu się w początku, że się omylił, przetarł oczy, kazał jechać powolniej, nareszcie niemogąc wytrwać, stanął przed bramą i pieszo wszedł w dziedzińczyk. Oczy go nie zwodziły: żona, córka, były u Hieronimów. — Cóż się to stało? — pomyślał — one co tak ich nie cierpią serdecznie... to coś doprawdy dziwnego... Ale ba! — dodał w myśli — tam jest Staś! rozumiem wszystko. — Kuta baba! — powtarzał w duchu, ciesząc się przebiegłością żony.
W tej chwili jednak kuta baba nie w swoim była humorze, powitała męża zimno, Staś, któremu Paweł zwiastował powrót ojca, także smutno bardzo nań spojrzał i westchnął po cichu, reszta towarzystwa przyjęła go ceremonialnie.
— A ojciec mój? — spytał nieśmiało Stanisław.
— Dziś tu będzie niezawodnie! — odparł pan Paweł.
Zły humor gościa nie uszedł wprawnego oka Julji; powstała żywo, pożegnała skinieniem głowy pogardliwem przytomnych i pospieszyła z mężem do domu.


III.

Dziwnie słabi są ludzie; miłość własna tyle ma władzy nad niemi, że często najrozumniejszym odbiera moc zdrowego sądu o uczynkach i tem co się ich samych dotycze. O drugich wyrokują trafnie, o ich obrotach umieją wyrzec zimno i sprawiedliwie; gdy przyjdzie do siebie samych, mylą się najzupełniej, a jeśli sumienie podpowie im szczerą prawdę, to miłość własna tyle ma do zarzucenia, tak uśmierza i łagodzi wyraz sumienia, że w końcu przerobi go na swoje kopyto. Nigdy może w znacznej gromadce ludzi różnych, ta prawda tak jasno na wierzch nie wyszła, jak teraz, gdy się wszyscy poczęli ze Strumienia rozjeżdżać. Przyjął ich wszystkich zarówno grzecznie, uprzejmie, dworacko Kasztelanic; dla każdego znalazł słówko pochlebne, każdemu coś powiedział miłego, nikomu jednak wyraźnego nie okazał pierwszeństwa. A choć się żaden z tego nie chwalił, wszyscy, każdy z osobna, wywieźli to pocieszające przekonanie, że Kasztelanic szczególniej łaskawe zwrócił na nich oko. Nawet najrozsądniejsi od tego uprzedzenia nie byli wolni, tak stary dworak umiał ich omamić przemawiając do wszechwładnej miłości własnej. Jeden tylko Dziadunio, którego przecież Kasztelanic ze szczególnym przyjmował szacunkiem, rubasznie mu ciągle odpowiadał, nie dał się ugłaskać i założył do wózka starą szkapę, jasno widząc, że się te wszystkie zabiegi na nic nie przydadzą. Ale Dziadunio znowu był z tych ludzi, którzy z obawy, by nie widzieli rzeczy zbyt dobrze, zawsze je widzą nadto czarno. Dziadunio znał ludzi i tak się lękał fałszu, tak kochał prawdę, że ją nawet samemu sobie umiał w potrzebie powiedzieć, co najrzadsza. Wielu drugim powie surowo co im należy, ale nie sobie. Dziadunio właśnie był jednym z tych rzadkich ludzi, co z sobą samymi nie wchodzą w kompromisa i sądzą się bez litości. On też jeden wyjechał ze Strumienia, widząc jasno jak szły rzeczy i nie uwodząc się wcale. Reszta, pobywszy z sobą na osobności, rozmyśliwszy się o przyjęciu, rozważywszy każde słowo Kasztelanica i stosunek jego do siebie, najdziwniej się łudziła.
Najrozsądniejszy pan Piotr, uległ także tej zarazie i wyjeżdżając tak mówił do siebie: — Biedny Samuel zbyt czarno go sobie maluje; zresztą i to prawda, że nie przed każdym człowiek się gotów odkryć. Czułem jednak, że co mi mówił, szczerze, z serca... Widzę i ledwie nie boleję nad tem, że ten człowiek wyraźnie ma szczególną do mnie sympatję... dlatego nikomu jeno mnie się zwierzył ze swoich cierpień dusznych. Mam jakiś wpływ na niego... Boję się, by w swym testamencie nadto nie pomyślał o mnie... byłoby to prawdziwe nieszczęście, bo nie chciałbym skrzywdzić familji... Nie mylę się, szczególniejszy widziałem pociąg jego ku mnie... a jak to przyszło nagle, niespodzianie! Biedne człeczysko, nie miał może dotąd nikogo, przed kimby się odważył wyspowiadać z prawdą, ku której serce go pociąga...
I pan Piotr mówił sobie dalej:
— Nie mogę tych stosunków przerywać; może też będę tak szczęśliwy, że go całkowicie nawrócę, że wesprę i uwolnię od tej zgrai pijawek co go otacza... Poznał się na mojem sercu! Biedny człowiek! żal mi go szczerze! co wiek zepsuł, serce naprawić może.
Ten sam temat z różnemi warjacjami obrabiali niemal wszyscy wyjeżdżający ze Strumienia, każdy po swojemu.
August Pobiała uśmiechał się w głębi kocza i marzył także:
— To człowiek dobrego towarzystwa, znać na nim że bywał na dworach, otarty... Pojęliśmy się oba zrozumieli zaraz; uważałem jak za każdem daniem zwracał się do mnie, niby mojego zdania żądając o potrawach. Miły, wcale miły starzec, trochę zepsuty! no! wiek XVIII. zafarbował go i cóż dziwnego. Dwór Stanisławowski, Warszawa, Francja, jak go niemiały podpsuć? Zdaje mi się, że ze wszystkich na mnie szczególniej uważał. U stołu ciągle był do mnie zwrócony, pytał, rozpytywał o familję, zagadywał kilka razy, ciągał... Prawdziwie śmiesznieby było, żebym go tak sobie wejrzeniem, magnetycznie pozyskał... ale to mi się już trafiało. A! a! nie gniewałbym się! choć familja naturalnieby krzyczała. Juściż jeśli ma komu obojętnemu zostawić, lepiej żeby krewnemu zapisał... Wybierzże kogoś, z kim sympatyzuje! Człowiek z gustem!
Pan Tomasz, który jechał obok, trochę rachował na swój dowcip.
— Nie mam wątpliwości — mówił — żem się staremu podobał. Śmiał się aż za boki biorąc z każdego konceptu, mrugał na mnie stary filut! A! a! i sam nie głupi, jeszcze ostry dowcipek w nim, jest! Żal mi moich braci, że go sobie pozyskać nie umieli, ale widzę że z nas trzech, najwięcej szansy dla mnie. Ha! ha! gdyby mi zapisał wszystko toć i to dla nich! Ożenić się już nie ożenię... (westchnął czegoś) alebym trochę pohulał, a reszta dla Augusta i Józefa.
Józef też choć gderliwy, choć kaszlący i milczący, miał pretensyjkę do podobania się.
— Magnat! — mówił jadąc i klnąc trzęską drogę — magnat co się zowie, ale zbyt już hula! Jest tam nieco rachunku i widać ład, ale po co dla swoich, dla familji ten występ? Liczyłem butelki szampana, wypili kilkadziesiąt, minimum tysiączek złotych, a rocznego procentu złotych pięćdziesiąt! Ale dobry człek, i choć tak występuje czasem, jednak ostro się słyszę trzyma z pieniędzmi... Jest ład! jest! Szczególna rzecz, ale my we dwóch zgodzilibyśmy się najlepiej, uważałem to z jego mowy: lubi porządek i oszczędność. Jakiem mu mówił o mojem gospodarstwie, to mu się oczy świeciły. Żeby tak mnie zapisał Strumień zobaczyłby co bym z niego w lat dziesięć zrobił, i ileby kapitału leżało. A! a! myślę, kto wie! gotów to zrobić, bośmy się coś bardzo pokochali.
Pan Antoni także na wózku jadąc śpiewał piosnkę podobną.
— E! e! nie tak czarny djabeł jak go malują. Kasztelanic ma serce, ma... kto go nie wart nie zobaczy; ale zemną był, już się poskarżyć nie mogę, prawdziwie serdecznie; nawet mi delikatnie dał do zrozumienia, że mnie nad innych preferuje. Byłaby fimfa Samuelkowi tęga, żeby nam wszystko walnął! Ale ba! krzywdy jego nie chcę, dałbym mu część... część pewną... tak... jakąś cząstkę, na złagodzenie bólu, reszta dzieciom. Ale bym im jeszcze pogospodarował na większem i pokazał co umiem. Daj mu Boże zdrowie, Kasztelanicowi, ale to człowiek co się na ludziach zna! ba! ba!
Nie będziemy powtarzali reszty tych piosnek, które zresztą nadzwyczaj grzeczne i układne przyjęcie Kasztelanica wywołało — wszystkie tym były podobne, wszyscy, aż do Sobockiego, który posądzał Kasztelanica, że na żonę jego rzucił nie obojętnem okiem — łudzili się nadziejami, bawili orzechami pustemi.
Skutkiem tego było, że wszyscy po odwiedzinach pamiętnych, poczęli przemyśliwać, jakby utrzymać i powiększyć pozyskany sentyment Kasztelanica i afekt jego tem sobie pomnożyć. Łamali głowę czemby przypodobać się mogli, i każdy wedle usposobienia, usiłował przypominać się jakimś datkiem lub posługą. Kasztelanic niczego się bardziej nie lękał, niczem bardziej nie brzydził, jak listami, na które odpisywać musiał, przerywającemi spokojny i uregulowany byt jego. Gdy zaraz potem zaczęły płynąć sarny, szczupaki, owoce, przysmaki i podarki różne od krewnych, a za każdy dziękować przyszło, a każdemu cóś odpisać, stary o mało się nie wściekł. Zważywszy jednak, że gniew i zniecierpliwienie niebezpieczną policholią wywołać mogą, że niepolitycznem byłoby obrażać tych którzy się dla niego na grzeczności zmagali, zasadził Jasia do smażonych responsów i uzbroiwszy się wytrwałością, przebywał już te nasłania tak ciężkie dla siebie ze stoicką rezygnacją.
Jaś bacznie ciągle wpatrywał się w stryja i chwytał ledwie dostrzeżone na twarzy jego błyski gniewu i rozjątrzenia — w duchu myślał z nich korzystać. Termiński także, w interesie panny Anieli, chciał na nich coś zbudować, gdyż i przed nim nie mogły się ukryć starca gniew i niecierpliwość. Oba jednak zapaśnicy milczeli, dając czas uczuciu żeby się w duszy starca rozrosło.
Tymczasem panna Aniela codzień była czulsza, smutniejsza i troskliwsza; Termiński coraz gorliwszy w usługach, powoli gdy tylko mógł rzucał słówko za swoją protegowaną. Kasztelanic te słówka dotąd w milczeniu połykał, i ani się zżymnął. — Aniela i jej adwokat byli najlepszych nadziei, nie tając przed sobą że to powoli iść musi.
Jaś patrzał, czekał, i doczekał się tego, że potrafił zręcznie pochwycić rozmowę spiskowych. Był już na drodze, klasnął w ręce... Wygrana moja! — rzekł do siebie! Począł rachować nad swój wiek bystro i trafnie.
— Stary stryj znudzi się ich naleganiem. — Aniela mu się sprzykrzy, Termiński mu daje klepiąc jedno a jedno. Naówczas schwycę porę i wyforuję oboje; potrzeba mi tylko mieć drugą Anielę na podstawkę i drugiego Termińskiego na przypadek, i o to wartoby się wcześnie postarać. Za pierwszem syknieniem starego na nich, muszę ich mieć gotowych pod ręką. Aniela, chwała Bogu! sama sobie interesa psuje: on chce wesołości, ona go karmi sentymentem, w któren on nie wierzy. — Wszystko dobrze, cicho! czekajmy!
Niecierpliwie jednak Jaś czekał, badał, wypatrywał chwili, gdy wybuchnie znudzenie i niecierpliwość stryjowska. Wiedział on z góry, że przed nim stary się nie poskarży, ale postanowił sam śmiało wywołać wyznanie, gdy pora na nie przyjdzie.
Gdy tak czycha, Aniela i Termiński pracują, ciągle się łudząc nadzieją że się ta praca ich na coś przydać może. Kilka miesięcy panna przychodziła ciągle z jedną mową, czułą, kamerdyner przy każdej zręczności rzucił słówko za nią, Kasztelanic tylko brwi podnosił, usta mu drżały konwulsyjnie — ale milczał. Termiński rachował na słabość i dobijał, ale wśród dzieła postrzegać zaczął, że pan coraz dla niego zimniejszym się stawał. Widział to już i Jaś, radując się w milczeniu, że tak dobrze wszystko naprzód rozrachował.
Jednego wieczora, po skwarnym dniu ostatków, lata, Kasztelanic siedział w fotelu, ciężko dysząc i nie mogąc znieść upału, którego wieczór przepowiadający burzę nie zmniejszał. Termiński zwijał się koło niego szczebiocząc.
— Jaśnie pan uważał, jak panna Aniela mizernieje — rzekł cicho.
— Mizernieje — powtórzył stary — tak i starzeje, co nie na awantaż.
— Tego nie uważałem — rzekł Termiński — owszem, zdaje mi się, że dziwnie się trzyma... nawet to zmizerowanie uczyniło ją więcej zajmującą... O! smutna i cierpiąca; mówiła mi, że chciałaby pojechać poradzić się do familji.
— Doktora tu można sprowadzić — rzekł stary.
— Niewiem zresztą co to za projekta; mówiła tylko że chciałaby pojechać.
— Czemuż mi nic o tem sama nie mówiła?
— Nie śmie! a mnie z płaczem już od kilku dni nagli, żebym pana o to prosił — i ma powód słuszny.
— Powód? cóż nowego.
— Nie śmiem mówić, bo mi zakazała żeby Jaśnie pana nie zmartwić, ale w istocie ważny powód.
— No! to nie bądźże głupi, nie strasz mnie, rękawiczek nie kładnij, a mów od razu.
Termiński, jak człowiek co chce szeroką przeskoczyć przepaść i obawia się upadku, zawahał się.
— Nie bądźże błaznem a gadaj — powtórzył stary żywo — to mnie nudzi!
— A więc! — wzdychając rzekł Termiński — kiedy Jaśnie pan każe, to muszę, ale to historja! Gdybym był mógł przewidzieć co się stanie, nigdybym nie narażał Jaśnie pana na to...
— Ale cóż się tam u kaduka stało?
— Gdyby tylko pan się nie gniewał, a pozwolił mi opowiedzieć...
— Słyszałeś, że nietylko pozwalam, ale każę; gadaj i nie męcz! — zawołał Kasztelanic.
— Rzecz się ma tak — odezwał się jąkając trochę sługa — że panna Aniela, o czem ja zresztą nie wiedziałem — ma brata.
— Choćby dwóch, a cóż to ma mi szkodzić? — rzekł stary.
— Jaśnie pan pozwoli mi skończyć; brata tego jeszcze w dzieciństwie oddano do kadetów, i tak zginął z oczów familji, że niemal o nim zapomnieli. Teraz licho mu nadało powrócić; złe języki słyszę doniosły mu coś o siostrze.... naturalnie że go to obeszło mocno....
— Ba! ba! już i brat z komedji! stary koncept — rzekł z przymuszonym uśmiechem Szambelan — no, i cóż? zapewne chce co utargować?
— A! Jaśnie panie, to dziś podobno pułkownik i człek bogaty; on grozi cale czem innem... chce zmusić procesem do ożenienia... przynajmniej tak się odgraża.
Staremu oczy krwią zaszły, ale od śmiechu parsknął.
— Termiński! — zawołał — i ty temu wierzysz, a myślisz że ja dam wiarę?
— Ale to prawda, Jaśnie panie, to najistotniejsza prawda! Panna Aniela truchleje na wspomnienie brata, boi się jakiej awantury, myśli uciekać.
Stary głową pokiwał — rzekł — cóż ty myślisz o tem, Termiński?
— Co ja myślę? — rzekł oburącz chwytając ostatek odwagi sługa... — Czy Jaśnie pan przywiązany jesteś do panny Anieli czy nie, w tem kwestja; czy bez niej się obejść możesz?
Kasztelanic spojrzał na niego z pod oka, skrzywił usta.
— To pytanie zuchwałe — rzekł powoli — przywiązany!! ha! ha! człek się i do fotelu przywiązuje nałogiem. W moim wieku zmiana choć się jej czasem zachce niebezpieczna, zbyt irrytuje, zbyt pobudza, wycieńcza — póki się człowiek przyzwyczai, dopóki pozna, oswoi, czas się drogi traci; nie chciałbym nikogo zmieniać przy sobie... ale...
— Ale co, Jaśnie panie?
— Ale cóż mam począć z tym bratem, kiedy taki zuch.
— Jaśnie panie — z westchnieniem rzekł Termiński, grając rolę poważnego doradcy. — Gdzie pan znajdzie tyle przywiązania, tyle serca, tyle poczciwości, taką łagodność i charakter jak panny Anieli — to trudno! To perła! Uczciwa, pobożna!
— Nie chwalże jej tak Termiński; będę myślał że ci co za to obiecano...
Sługa się zaczerwienił, i oburzył niezmiernie.
— A! Jaśnie pan nie znasz sług swoich! godziż się takiem słowem ich kaleczyć?
— No! no! dalej, do czego szedłeś?
— Mam wszystko powiedzieć?
— Rąb a śmiało.
— Na miejscu Jaśnie pana — wyrzucił Termiński jak z procy... — jabym się z nią ożenił...
Kasztelanic nieznacznie się uśmiechnął, ruszył ramionami, dobył tabakierki.
— Umhu! — rzekł — i jabym to zrobił, gdybym był na twojem miejscu...
Termiński zbladł.
— A nawet — dodał stary — to projekt niczego. Gdy się z nią ożenisz, brat nic powiedzieć nie będzie mógł; honor będzie ocalony.
— Ale panna Aniela nie zechce pójść za mnie... — nagle pomiarkował się Termiński. — Wątpię przynajmniej — dodał — bardzo wątpię, a z mojej strony toby była ofiara...
— Wszak ty mnie tak kochasz, Termińsiu — szydząc wyraźnie rzekł Kasztelanic — mógłżebyś nie chcieć się ożenić z tą, którą mnie swatasz?
— Jaśnie panie, co to mówić — wikłał się Kamerdyner — toby było zbyt jawne... to by było..
— To by było doskonałe... i wilk syty i koza cała, a w testamencie znalazłby się posążek dla obojga.
— A! Jaśnie panie — wzdychając z głębi piersi zawołał Termiński — spodziewamy się setnych lat dla Jaśnie pana; na testament serce nie pozwala się oglądać...
— Ba! wolałbyś żywca? — rzekł Kasztelanic.
— Co to o tem mówić, wysokie progi na moje nogi — odparł Termiński. — Panna Aniela na mnie i nie patrzy — ona szlachcianka, brat pułkownik, dobrego rodu, a ja wyznawszy prawdę, at! Ale czemuby Jaśnie pan nie pomyślał o tem co ja mówię?
— Ja!!... a to tyś widzę zwarjował Termiński? — zawołał stary odwracając się — co ci to?
— Jakto Jaśnie panie? jakto? — niespokojnie zapytał sługa, widząc że poszedł złą drogą.
— Chcesz mnie widzę gwałtem żenić?
— Alboż co, Jaśnie panie.
— Z panną Anielą?
— Ja! ja mówię tylko co myślę... to moja wina... Zresztą co mnie do tego. Jeśli się temu jakoś nie zaradzi, ona pewnie wyjedzie....
Stary słowa już nie rzekł; Termiński niespokojnie go badając oczyma, pokręcił się chwilkę jeszcze i wysunął zakłopotany.
— Ha — rzekł do siebie w sieni — to pierwszy szturm, nie dziw że odparty! Powoli się może z tą myślą oswoić. Ale prawdę mówiąc, nie najlepiej to poszło! Ostrożnie potrzeba, ostrożnie.
Coś szmyrgnęło w ciemnym korytarzu; Termiński się obejrzał, nie było nikogo.
— To pies — pomyślał — ale jak się tu zakradł do zamczystej sieni?
Nie był to pies jednak, ale Jasiek, który od niejakiego czasu codziennie pode drzwiami sypialni rozmów Termińskiego podsłuchiwał. Zręcznie wysunął się na podwórze. a ktoby był ujrzał bladą twarz jego ożywioną jakiemś uczuciem dziwnem, poznałby, że się w głowie chłopca wielkie gotowały zamiary.
Jaś poleciał do swojej ubogiej izdebki z zaciśnionemi usty, z bijącem sercem, zacierając ręce, dodając sobie odwagi, cicho coś szepcząc do siebie. Całą noc biegał jak nieprzytomny, obrachowując, zastanawiając się, licząc, a słowa, które się z ust jego wyrywały, dowodziły że wielka odbywała się w nim walka. Nadedniem dopiero, ukołysany jakąś nadzieją, rzucił się nierozbierając na swój barłog i gorączkowym snem spoczął na chwilę.
W pokoju pana Termińskiego nie lepsza noc była. — Sługa z brwią namarszczoną, ze spuszczoną głową, z założonemi w tył rękami chodził i dumał posępnie. Czuł on, że się porwał na rzecz wielką, może przedwcześnie, ale kość była rzucona, cofnąć się niepodobna — strach go przejmował chwilami, dreszcz przebiegał, czarne mary snuły się przed oczyma.
Całą jego nadzieją była słabość Kasztelanica, niedołęztwo, w które samolubstwo wpędziło, nałogowe przywiązanie równie do ludzi jak do godzin. Ilekroć uląkł się, powtarzał sobie po cichu:
— Ba! ba! a jakby się on obszedł bezemnie? a kto go położy? To być nie może! nie może! Ożeni się czy nie, a ja zostanę na miejscu! nie ma się co obawiać.
Źle spał i Kasztelanic po rozmowie z panną Anielą, w której na skutku spisku, także ów bajeczny brat jej, pan pułkownik wystąpił. Widział on doskonale osnowę roboty, zamiary i środki, był pewien że się nieda nieostrożnym intrygantom, ale go trapiła myśl, że mu roboty te pokój zatrują, życie zmięszają i krew żywiej popędzą. Potrzeba było walczyć, a Kasztelanic na bój taki ostatka sił żałował. Przewracał się więc całą niemal noc niespokojny, a we śnie łając Termińskiego, Anielę i Jasia, zmęczył się marami.
Jak skoro zaświtał ranek, Jaś zniknął ze swej izdebki i we dworze nigdzie go nie było widać. Termiński miał go za zbyt nieznaczące stworzenie, by kroki jego śledzić, i nie zwrócił na to uwagi. Tymczasem Jasiek zasiadł na strychu dworu, wkradłszy się tam o świcie, przez składy od których klucze bywały mu powierzane, i szukał tej części sufitu, która odpowiadała zamkniętej, tajemniczej izbie Kasztelanica. Szczęściem dla niego, w starym dworze nie wszystkie pokoje miały sufity narzucane, w bocznych było tylko stolowanie z tarcic, wyklejone papierem, i takie właśnie okrywało pokój Szambelana, w którym zwykł był kilka godzin dnia zamknięty przepędzać.
Jaś potrzebował się upewnić, co zawiera ten pokój, i co w nim robi Kasztelanic; zasiadł więc na strychu, rozpatrzył się dobrze w położeniu, rozrachował szerokość i długość, odrzucił trochę gliny, dobrał się do tarcic i począł po cichu świdrować dziurę w suficie.
Robota, którą potrzeba było prowadzić bardzo ostrożnie, szła nie łatwo na zawiędłem drzewie; ale po półgodzinnem dłubaniu zaświtał promyk przez wykręconą dziurkę i Jaś chciwie do niej oko przyłożył. Nic widać nie było jeszcze, musiał ją rozszerzać, musiał rozrobić ukośnie, co niemało zabrało mu czasu, ale nareszcie pożądany otrzymał skutek.
Oko jego, drżące niepokojem i ciekawością, przylgnęło do tego otworu, któren teraz odkrywał mu już tajemnicę dla wszystkich dotąd osłonioną i nieodgadnioną.
Pokój, w którym Kasztelanic zamknięty część dnia samotnie przepędzał, miał dwoje okien od podwórza zakratowanych. Jedno z nich zabite było okiennicą na zawsze, drugie od dołu grubą zasłonione firanką, i w pół przeźroczystym zapuszczane storem. Jaś ujrzał w pół mroku kilka naprzód szaf i kufrów zamkniętych, do koła ścian ustawionych. W pośrodku był wielki stół, zasłany suknem zielonem, a przed nim wygodny fotel i krzesło. Na stole leżały rzędami stosy kart, taljami poukładane bardzo porządnie, kilka arkuszy papieru i marki jakieś. Na ścianach cztery wielkie obrazy w przepysznych ramach złoconych przedstawiały o ile mógł dojrzeć nagie jakieś postacie w rozmaitych położeniach...
Zresztą, nic tu nie zwracało uwagi, a Jasia najbardziej zajęły karty, — których celu i potrzeby nie mógł zrozumieć, bo Kasztelanic nigdy w nic nie grywał — i papiery jakieś z kałamarzem i piórami w drugim końcu stołu. Długie godziny samotne, które tu przepędzał Kasztelanic! jeszcze dla niego były tajemnicą. A że mu wielce zależało na dowiedzeniu się jak ich i na co używa, postanowił zatrzymać się, doczekać jego przyjścia i wypatrzeć co tu robił.
Wcześnie więc oko przyłożywszy do dziurki, starając się najmniejszego nie zrobić szelestu, układł się na górze i czekał. Godziny szły nadzwyczaj powolnie, i już Jasiek niecierpliwić się poczynał, gdy usłyszał klucz chodzący w zamku, skrzypiące drzwi, i nie bez drżenia ujrzał Kasztelanica wsuwającego się powolnie do pokoju... Twarz jego była zmęczona, zbladła, oko nabrzękłe, postawa malująca utrudzenie. Wszedłszy zaryglował się natychmiast, postąpił kilka kroków powolnie, zamyślony, spojrzał na zegarek i przybliżywszy się do stolika przerzucił naprzód papiery jakieś, które zdawały się rachunkami zapisane.
Jaś oddech i życie w sobie wstrzymywał jak mógł, cały będąc okiem, cały wejrzeniem. Chwilę trwał przegląd papierów powolny; Kasztelanic poszedł do jednej z szafek, za której otwarciem ukazały się w niej stosy kart, książki i różne drobne buteleczki; wziął parę talij, obejrzał bacznie i zasiadł z niemi w fotelu.
Tego wszystkiego dotąd Jaś nic zrozumieć nie mógł — stary począł karty tasować, mieszać, przygotowywać, wreszcie spojrzał na próżne krzesełko, jak gdyby na niem kogo widział (stało ono z boku) i począł grę dziwną.
Rzucił karty na trzy dzieląc je kupki, z krwią zimną, z uwagą wielką, ale bez oznaki najmniejszego wrażenia; niekiedy tylko okiem na próżne krzesło skinął, zastanowił się chwilę i znowu ciągnął. Gdy się talja skończyła, zaczął coś pisać kredą, wziął inne karty i znowu rzucał, znów rachował, zastanawiał się, zdawał coraz rozogniać, ożywiać, nawet uśmiechnął parę razy i w przestankach zatarł ręce.
Jaśkowi zdawało się to wszystko niezmiernie do szaleństwa podobnem, i całej tej roboty tajemniczej z kartami zrozumieć i wytłumaczyć sobie nie mógł.
Tymczasem jednostajne to zajęcie przeciągało się coraz dłużej, bez żadnej zmiany, i znużony chłopiec z trudnością wytrwać mógł w położeniu, na którem go w początku utrzymywała ciekawość. Kasztelanic grał z próżnem owem krzesełkiem, pisał, mazał, ciągnął i nie było temu końca. Głos bijącego zdala zegara obudził go nareszcie: podniósł głowę, położył talję, spojrzał na swego nieodstępnego Bregueta, i szybko dokończył talji. Potem zdawał się pilno jakiś robić rachunek, odsunął karty i skierował się ku drzwiom, coś zapisawszy na papierze.
Wszystko to co tu widział, było dla Jasia niezbadaną tajemnicą, a czego najbardziej pragnął, tego wyśledzić nie potrafił. Co się zawierać mogło w szafach i kufrach, co były za papiery na stole, czy gdzie nie leżał przygotowany testament? tego nie wybadał a nawet domyśleć się nie umiał.
Gdy drzwi za Kasztelanicem się zamknęły, Jaś powstał szybko, zamknął otwór zrobiony, narzucił go gliną i starem drzewem, a sam pospiesznie zbiegł do składów, przez które przemknął się do sieni i niepostrzeżony uciekł do swej izdebki.
O zwykłej godzinie, poprzedzając Kasztelanica, synowiec już był w salonie i odpowiadał na jego pytania codzienne, wpatrując się w twarz zgrzybiałą i znużoną, na której czytał ślady niepokoju.
— Chciałbym stryja dobrodzieja prosić — rzekł pokornie całując go w rękę — o pozwolenie na parę dni do miasteczka.
— Po co? — spytał Kasztelanic.
— Jestem trochę nie zdrów; prosił mnie przytem Sobocki, żebym ich odwiedził.
— Z Sobockim bardzo się wdawać nie życzę — rzekł stary wpatrując się w Jaśka — to łajdak — a doktora nie zdajesz mi się potrzebować.
— Chciałbym się z siostrą zobaczyć — dodał chłopiec.
— Wiem, że to wszystko kłamstwo — spokojnie przerwał stryj — prawdy mi nie powiesz, ja jej na ten raz odgadnąć nie mogę, ale pamiętaj, że jak sobie pościelesz tak się wyśpisz.... Jedź na dni trzy i powracaj....
Jaś w rękę go pocałował, nie próbując nawet się tłómaczyć.
Przy stole Kasztelanic rzucił słowo wyprostowanemu panu Bulwie o koniach dla Jaśka, i rozdysponował sam, jakiemi go posłać miano. Termiński i Aniela spojrzeli po sobie znacząco! odjeżdżający Jasiek dosyć im był na rękę, bo choć się go nie lękali, zawadzał.
Ale po namyśle głębszym pierwsza Aniela pomiarkowała, że ten wyjazd może nie być obojętny i ukrywać jakieś zamiary. Myśl ta przelotnie tylko mignęła jej i innemi zagłuszona, w natłoku ich znikła.
Przy poobiednych warcabach, Kasztelanic nim począł drzemać, przypomniał jeszcze Jaśkowi żeby jak najprędzej powracał, najmniejsze bowiem złamanie porządku dziennego, do którego potrzebnym był młody chłopak, już go niemile dotykało.
Ku wieczorowi zaprzężono bryczkę, cicho zabiegły konie przed oficynę i Jaś, otulony płaszczykiem, z oczyma iskrzącemu, radością jakąś i niepokojem, nakazawszy jechać żywo, pospieszył do miasteczka.


IV.

Tymczasem, pod niebytność Jasia nowe poczęto przypuszczać szturmy, zawsze do nich owego bajecznego używając pułkownika, którego dosyć żywo i trafnie malowano starcowi, tak że choć w niego nie wierzył w początku, wpadł już na myśl, że wynajdą jakiego zawadjakę, którego nasadzić nań mogą.
Aniela pracowała udanym strachem, sentymentami, uczuciem, łzami, do ostatka niecierpliwiącemi starca, ukrywającego jednak uczucie które nim miotało; Termiński powoli starał się w niego wlewać strach, grożąc zaburzeniem i rozstrojeniem całej pracowicie usnutej budowy regularnego życia. Kasztelanic obojgu opierał się jedyną swą bronią, szyderstwem, ale już ta codzienna walka, ten niepokój nieustanny, poczynały go niecierpliwić do nie wytrwania. Z każdą godziną zwiększał się gromadzący gniew, od którego wybuchu wstrzymywał tylko egoizm, przerażający starca odmianą żywota, a więc cierpieniem, a więc skróceniem tego życia, które rozmierzał i wyważał, po odrobinie je czerpiąc by na dłużej stało.
Termiński ośmielony pozorną martwością pana, jego milczeniem, choć widział zniecierpliwienie, miarkując że było nieuchronne; coraz się go mniej obawiał i zapalczywie docierał. Kasztelanic odwracał napaści, zawsze z nich żartując tylko i puszczając mimo siebie. Ale co chwila napady były gorętsze i nieznośniejsze; ów wymarzony pułkownik wyrastał na rzeczywistość, zbliżał się, groził, pisał, nacierał. Aniela wchodziła zalana łzami, i doskonale odgrywając wszystkie uczucia, które ukazać potrzebowała, męczyła starca codzień okrutniej.
To też twarz jego nosiła już ślady walki, do której nieprzywykły, znieść jej nie umiał, ani odwrócić. Widział jak na dłoni co z nim i dlaczego robiono, a na odparcie tych szturmów miał tylko broń jedną, zimne szyderstwo, niewiarę i daleką groźbę. Serce jego nie byłoby płakało za nikim, ale nałóg samolubny wiązał go do tych katów, dla których ani szacunku, ani przywiązania nie miał. I oni też nie mieli nad nim litości, choć pozornie otaczali przesadzonemi oznakami współczucia. Termiński wpatrywał się w zbladłą i uwiędłą twarz starego, śledząc w niej postępów znużenia i wyglądając rychło się podda utrapiony starzec; — kierował on Anielą, dyktował jej każde słowo, wskazywał co mówić miała i co robić.
Po wyjeździe Jaśka, nazajutrz rano, Termiński który na wszystko się ośmielony ważył, wpadł do sypialni, okazując fizjognomją przestrach i jakieś rozjątrzenie nadzwyczajne. Kasztelanic postrzegł to od razu ale odwrócił oczy przewidując scenę której chciał uniknąć.
Sługa, widząc że Kasztelanic na niego nie pogląda, umyślnie nie czekając dłużej począł mówić:
— Jaśnie pan zapewne się domyśla...
— Nic się nie domyślam...
— Tak jestem wzruszony...
— Rób swoje, rób swoje — wyciągając ręce do szlafroka odparł starzec.
— Ale, bo... tracę prawdziwie przytomność...
— Staraj się ją złapać, bo coraz mi służysz gorzej.
— Człowiek nie jest panem siebie.
— A powinien nim być.
— Gdyby Jaśnie pan wiedział...
— A może nie potrzebuję wiedzieć...
— Ale bo to rzecz nieobojętna — nalegał Termiński — tu potrzeba radzić.
— Cóż się stało u kaduka? — grzmiącym głosem, niezwyczajnym, zawołał starzec podnosząc z gniewem głowę.
Termiński który w życiu głosu takiego nie słyszał jeszcze, struchlał, zadrżał, ale widząc że od odwagi jego zależeć może wszystko, ciągnął dalej:
— Panna Aniela będzie musiała wyjechać
— Cóż tam znowu?
— Co! ten przeklęty pułkownik grozi jej, że tu przyjedzie i zrobi awanturę.
— A! to znowu pułkownik! — uśmiechnął się złośliwie stary... — Cóż tak strasznego? czegóżeś się tak przeląkł Termiński? damy rady przecie.
— Ale jak Jaśnie panie? co począć?
— Poczekaj tylko dni parę, zobaczysz znajdzie się rada na wszystko, nawet na pułkownika.
Głos starca, gdy to mówił, znacznie był złagodniał, uśmiech nawet, którego wyrazu nie rozumiał kamerdyner, przebiegał usta; pomyślał więc, że stary zgodzi się nareszcie na wszystko dla kupienia sobie spokoju.
— Ale jakaż rada, proszę Jaśnie pana? — spytał ciszej.
— Jaka rada! ba! bardzo bo jesteś ciekawy! Poczekaj ino trochę, a zobaczysz że nie zła i taka może której się nie spodziewasz... poczekaj...
Kasztelanic wciąż się uśmiechał, ale uśmiech jego był złośliwy i gorżki.
— Pułkownik grozi, że tu przybędzie...
— Możecie go tam wstrzymać jaki dzień nie tem, to owem — rzekł Kasztelanic — nieprawdaż?
— Ja nie wiem — wczoraj list odebrała panna Aniela, i służąca mi mówiła, że dziś całą noc płakała i lamentowała, a rano sama prosiła mnie, żebym o tem doniósł Jaśnie panu...
— Powiedzże jej, niech odpisze, niech parę dni przewlecze, tydzień gdy można, a na wszystko poradzim... rozumiesz?
— Rozumiem — odparł Termiński nalegając znowu — ale jakże się poradzi?
— Mówiłem ci że do zbytku jesteś ciekawy — rzekł stary — a ja nie lubię się spowiadać nikomu. Rób co mówię i basta.
— O! boby też to była wielka dla Jaśnie pana strata — dodał kamerdyner szybko — gdyby się trzeba było rozstać z osobą takich zalet jak panna Aniela. Trudno takiej drugiej, trudno!
— To mi codzień powtarzasz, umiem na pamięć... darmo gębę studzisz...
— Jak nie mam powtarzać co myślę?
— Gadaj sobie po cichu! kiedy cię język świerzbi... — To mówiąc ubrany zasiadł do czekolady.
Gdy się to dzieje w Strumieniu, Jaś spieszy do miasteczka z równie śmiałem jak Termińskiego i Anieli przedsięwzięciem. Przez czas jakiś dobrze się przypatrzył ich obrotom i wrażeniu, które czyniły na starcu; postrzegł jego zniecierpliwienie, obrachował, że wkrótce ostatnim szturmem zgubić się muszą. Zdało mu się, że wszystko teraz pochwycić będzie mógł, gdy tylko zechce. Myśl którą powziął była zuchwałą w istocie i tylko niedoświadczenie Jasia a zepsucie jego usprawiedliwić ją mogło. Przewidując chwilę w której Kasztelanic odepchnąć będzie musiał Termińskiego i Anielę, chciał zawczasu przysposobić dla nich godnych zastępców, którychby był całkiem pewny. Tej myśli nie chciał się jednak zwierzyć Sobockiemu, nie całkiem mu ufając, i pozornie tylko działając z nim razem. Teraz otwierać się zdawało pole zrobienia czegoś samemu przez się. Na miejsce kamerdynera i ulubienicy chciał wsadzić ze swej ręki, posłuszne sobie i niemogące mu szkodzić stworzenia. Sprawę testamentową oddzielił od tej, na wszelki tylko wypadek podrobiony przygotowując dokument. Dojeżdżał więc do miasteczka wielce zajęty trudnością zadania, nie wiedząc jak mu podołać bez pomocy ludzi, obawiając się jej z drugiej strony, snując i porąc[2] wnioski najdziwniejsze, ale z mocnem postanowieniem dokonania co zamyślił.
Na młode chłopię, ubogie, bez doświadczenia i bez wychowania, były to rozmiary olbrzymie, charakter a raczej siła woli potężna im odpowiadała; podżegało prócz tego zepsucie i chciwość, w dali ukazując jako nagrodę, bogactwo i świat im posłuszny pod stopami zwycięzcy.
W tych myślach wyjechał do miasteczka Jasiek, z rozognioną twarzą, rozmarzoną głową i niespokojnie bijącem sercem.
Był to wieczór jesienny, chmurny, wilgotny, smutny, a wiatr nad miasteczkiem kłęby dymów unoszący, najdziwniejszą wonią napełniał powietrze. Dzwony odzywały się z różnych stron na Anioł Pański jęcząco i smutnie; drogą wlokły się z trochą słomy i pijanym ludem wozy powracające z targu; szli pieszo śpiewając mieszczanie napili także, żołnierze, jakieś kobiety nad miarę wesołe; przelatywały bryczki brzęczące dzwonkami szlei, słowem, ogarniał powoli przybywającego hałas miasteczka i jego życie, tak różne od porządnego wiejskiego, powszedniego trybu. Zaledwie zjechał z mostów i grobli wiodących ku przedmieściom, i zapuścił się w błotniste uliczki wązkie, żydowstwo czarne i brudne jęło go otaczać i naciskać.
— Jaśnie panie! Wielmożny panie! niech pan zajedzie! niech pan każe zajechać! — O! tu! o! tu! Tu staje pan Marszałek! tu zajeżdża pan sędzia! Stancja frontowa! — poczęli krzyczeć żydki uwijając się i łapiąc za bryczkę.
— W mieście wszystko zajęte! wołali inni.
Tak przeprowadzony między pierwszym rzędem domów zajezdnych, w których oknach płonęły na znak nie zajęcia świeczki łojowe — Jasiek nie wiedział spełna dokąd się udać i co z sobą zrobić, gdy nagle dało się słyszeć:
— Stój! stój!
Chrypliwy, śmiejący się głos je wymówił i postać jakaś, trudna do rozpoznania o mroku, zbliżyła się do wózka. Był to Sobocki, pod dobrą datą powracający z szynku, zwanego winiarnią, do domu, w towarzystwie dwóch godnych koleżków.
— Jak się masz Janie?
— A! to ty!
— Cóż to? nie poznałeś mnie.
— Ale jakżem miał poznać po nocy?
— Co ty tu robisz?
— Jak widzisz, za interesem przybyłem do miasteczka.
— Nie do mnie? — szepnął Sobocki.
— Trochę i do ciebie — odparł Jaś — ale o tem potem.
— Ba! ty widzę czując odemnie winko, myślisz żem nie trzeźwy! O! niewierna istoto! Daj ci Boże zawsze taką, jak moja przytomność! Człowiek ma najwięcej rozumu jak go trochę podleje.
— Ale to nie o to chodzi! Powiedz naprzód dokąd mi radzisz zajechać?
— A! do Arona! dobry dom i nie odrą jak u innych, ja tam do ciebie przyjdę się rozmówić, albo odsyłaj konie a idź do mnie.
Jaś, schwytany tak, wcale nie był rad wypadkowi; chciał on naprzód sam postarać się o najpotrzebniejszych mu zastępców Anieli i Termińskiego, a potem dopiero zobaczyć się z Sobockim; ale projekt był złamany, bo szwagier odstąpić nie chciał, trzeba było zmienić plany.
Odesłał więc konie do owego Arona, a sam pieszo poszedł z Sobockim do znajomego nam dworku. W oknach jego jeszcze nie było światła i na dziedzińcu panowała cisza smętna, tylko z miasteczka dochodziły do tego kątka odgłosy wrzawy, dźwięk dzwonów i głuchy turkot wozów; przed dworkiem na dwóch kupkach cegieł niewykwintnie położonych, i brusie, który za rodzaj ławki służył, siedziała Antosia z dzieckiem na kolanach, sama jedna smutna jak ten opuszczony dworek, we łzach cała; z piersią dyszącą gniewem i rozpaczą prawie.
Sobocki już trzy dni pił bez ustanku, chwilami tylko zaglądając do domu, by się z żoną ujadać — brakło chleba, brakło drew na kuchnię, sługi pouciekały, Antosia została samą i w głowie jej się przewracało.
Widząc zbliżających się z mężem gości, których z daleka poznać nie mogła, porwała się biedna kobieta z ławki i uciekła do domu, zatrzaskując drzwi za sobą; Sobocki śmiał się dziko.
— Zjesz kroćset djabłów! — mówił po cichu do siebie — tylko ja cię nagnę na swoje, i oduczę borukania się ze mną. Nie na tom ja ciebie wziął, żebym przed tobą tańcował, ale żebyś ty mi skakała. I do stu tysięcy czartów! będziesz mi skakać jak zagram.
Tu mruczący wpadł z krzykiem do dworku, wołając zaraz od progu:
— Hejże światła! samowar! Jest tam kto? Antosia.
Ale nikt się nie odezwał.
Pijani towarzysze tymczasem popadali w prawo i w lewo na kanapy i krzesła, podśpiewując, wtórując gospodarzowi i ziewając głośno. Jaś przypatrywał się nieśmiało od progu.
Sobocki, widząc że nikt mu nie odpowiada, ze złością poszedł do trzeciego pokoju, w którym się zamknęła żona i począł bić w drzwi zamknięte.
— Cóż to jest? co to ma znaczyć? — wołał.
— Idź spać gdzieś się upił! — odpowiedział głos z za drzwi — a daj mnie spocząć i dziecięciu...
— Otwieraj!
— Nie otworzę.
— Drzwi każę wyłamać...
— Rób co chcesz, ale jeśli mnie doprowadzisz do ostatka... nie odpowiadam za nic.
Raz i drugi stuknął ręką i nogą we drzwi rozzłoszczony pisarek, ale widząc że im nie podoła, dał pokój i powrócił przeklinając.
— Co tu robić? — rzekł do Jaśka — twoja godna siostrzyczka tak się ślicznie jak widzisz zemną obchodzi... Niechże ją wszyscy djabli wezmą! rozprawim się kiedy indziej; proszę cię z sobą do starego Nysona...
Jaś nie wiedział co zrobić, spuścił głowę i obrócił się ku drzwiom; tymczasem Sobocki od jednego do drugiego chodząc, łapał towarzyszów już po części drzymiących w mroku i wyciągał ich z sobą. Ci rozmarzeni trunkiem, nie dobrze wiedząc co się z nimi działo, bijąc się w ciemności o piece i węgły, wychodzili omackiem nieprzytomni. Cała gromadka wytoczyła się nareszcie nie bez trudności na podwórze.
Ze wszystkich, Sobocki pomimo że miał głowę dobrze zalaną, najwięcej okazywał siły i panowania nad sobą, bo śmiejąc się jednych podtrzymywał, drugich złośliwie popychał, a wszystkiemi kierował.
— Trzeba te kury spać pokłaść — rzekł do Jasia — musiemy z sobą pomówić sam na sam, a choćby nas podsłuchiwać nie byli w stanie, jednak zawsze lepiej być ostrożnym.
To mówiąc, towarzyszów swoich zgarnąwszy jak mógł, wyszedł z niemi w uliczkę i na chwilę opuściwszy Jaśka, zajął się rozkwaterowaniem opojów, którzy co chwila gorzej rozmarzali się. Spotkani żydzi dopomogli mu do tego i wkrótce zostali szwagrowie sam na sam. Sobocki acz cięty, acz widocznie wesół nad miarę, miał jednak całą swoją przytomność; chwycił Jasia pod rękę i kierując się z nim ku staremu miastu do winiarni, nieopodal zajezdnego domu Arona będącej, począł go usilnie rozpytywać.
— Tyś darmo nie przyjechał — rzekł natarczywie — coś jest, gadajże mi co tam? Czy stary gorzej? czy myślisz że pora mu zrobić testamencik? jak ci się zdaje, czy on zapisze co? No! mów a otwarcie?
Właśnie otwarcie miał najmniej ochoty mówić Jasiek, i myślał co powiedzieć; nie chciał bowiem wspomnieć o tem co go sprowadzało do miasteczka, a czuł, że bez Sobockiego nic nie zrobi, i co gorzej, ukryć się przed nim nie potrafi.
— Ja — rzekł trochę zająkując się i udając jak dawniej począł gapiątko — ja sobie tu tak przyjechałem tylko, pilnego nic nie ma; a co się tycze testamentu...
— No! no! otóż to! mów co się tycze testamentu czy pora go ulepić?
— Albo ja wiem!
— A z czemże przyjechałeś? mów bracie, my z sobą ręka w rękę... otwarcie; nie rób daremnie sekretów.
— Ty wiesz, że żadnych sekretów dla ciebie nie mam; chciałem się tylko poradzić z tobą co dalej począć. Stary coraz się więcej poddaje Anieli, Termińskiemu.
— No, to ich zasekwestrujemy.
— Narobią krzyku!
— Niech krzyczą; gorzej gdyby się stary pogniewał, domyśliwszy się zkąd to poszło. Jak myślisz?...
Jaś milczał, ważąc jeszcze czy mówić, czy się taić! widząc niebezpieczeństwo pierwszego, niepodobieństwo drugiego; szczęściem wchodzili w tej chwili do winiarni Nysona, i miał czas w przerwie rozmowy, głębiej się z sobą naradzić.
Ciekawa to była ta winiarnia małego miasteczka, miejsce schadzek całej niegdyś palestry, która za kołnierz nie przywykła była wylewać, dziś sądowych i kancelistów.
Dom choć w rynku, niepozorny, stary, ciasny, ale sławny lochami, nad któremi stał, zawierał kilka izdebek na przemiany przez przyjezdnych i przez pijanych zajmowanych. Winiarnia bowiem była razem domem zajezdnym. Kiedy brakło gości ze wsi, wszystkie izdebki stały otworem dla miejskich amatorów węgrzyna, którzy w razie przybycia ich, wynosili się z kieliszkami i butelkami na tyły, do coraz lichszych betami przyozdobionych klitek, zostawując tylko po sobie plamy po stołach i kwaskowate zapachy maślaczu.
Utrzymanie winiarni wcale nie było wytworne; prócz zegarów, które oddawna nie szły, kilka stołów potrzebujących podpórek, kanapy włosieniem wybitej, a dalej idąc ku tyłom, coraz większej ilości żydowskich pościeli, sprzętów i wyziewów — nie było nic więcej. Dom na ten wieczór właśnie był pusty; wszystkie stancyjki stały otworem, od ulicy paliły się łojowe świeczki z długiemi knotami, a gosposia maleńka, czarniawa, żywa i uśmiechnięta żydowica, zapraszała bardzo pana Sobockiego do frontowego pokoju. On jednak dla przyczyn sobie zapewne wiadomych, bojąc się być wyrugowanym lub podsłuchanym, zabrał się z Jasiem do najdalszej izdebki, zwykle dla ekonomów przyjeżdżających po sprawunki i na postój przeznaczonej. Kazał przynieść butelkę węgrzyna na złotych dziesięć, i zasiadł ze swoim gościem u stoliczka z warcabnicą, na prostym zydlu drewnianym!
Posługacz, z uśmiechem poglądający na Jasia, którego miał za niewinną jakąś ofiarę Sobockiego, zdziwiony tem że kancelista częstował, wniósł wino, ser holenderski i bułki.
Sobocki obejrzał drzwi, przekonał się że nikt ich podsłuchać nie może, i przysunąwszy się do Jasia, nalał naprzód dwa kieliszki, zmuszając szwagra by swój wychylił za jego zdrowie. Nastąpił drugi i trzeci rychło, nie dając odetchnąć ni przemówić Jasiowi, który był głodny i zmęczony. — Sobocki nie wprzód począł egzaminować szwagra, aż go podpoił, co nie przyszło trudno, bo Jaś nie przywykły pić, a na czczo prawie, podchmielił się nim postrzegł, że to go spotkać może.
Sobocki lał jak w beczkę, zajadał serem i kazawszy robić herbatę, do której przyniesiono butelkę rumu, tak się wreszcie odezwał do szwagra:
— No, Jasiu, kochanie, terazże mi powiedz szczerze, co ty myślisz? co robić nam trzeba?
Jaś, skutkiem konieczności trochę, trochę skutkiem wychylonego napoju, myślał tylko od czego zacząć, postanowiwszy najszczerzej się wyspowiadać. Drżał on używając Sobockiego, ale tłómaczył się przed sobą tem, że się bez niego nie obejdzie.
— Oto cała historja! — zawołał rzucając oczyma do koła — posłuchaj tylko uważnie, a potem poradzimy się...
Te słowa wyrzeczone były tak odmiennie, tak dobitnie malowały przebiegłość młodego chłopca, taki spryt błyskał mu z oczów, że Sobocki, który go zawsze widywał gapowatym, wstrząsł się tajemnie, mówiąc w duchu: — O! chciał mnie podejść! poczekaj oddam ci sowicie tę chętkę! Po pijanu wyciągnę z niego co zechcę... Mam go w ręku.
— Gadajże — rzekł głośno przysuwając się — nikt nie słucha, co tam nowego?
— W dwóch słowach — odparł Jaś — ten matacz Termiński zrobił widocznie jakiś układ z Anielą; dokuczają staremu chcąc go doprowadzić do tego, żeby się z nią ożenił. Zdaje mi się, że Kasztelanicowi oboje tak dojedli, iżby się ich rad pozbył, gdyby tylko można.
— A cóż mu trudnego?
— Widzisz stary niewolnikiem jest nałogów, a kto mu tych państwa zastąpi! Gdyby tak... — Jaś się zaciął i spojrzał. Sobocki myśl odgadł.
— Gdyby, mówisz zapewne, znaleźli się inni na ich miejsce — o! o to łatwo!
— Nie tak jak ci się zdaje; stary zmiany nie lubi, trzeba mu wyuczonego jak Termiński sługi, i drugiej Anieli. Gdyby sprytnego znaleźć człowieka, jabym go służby nauczył, a kobieta jeśli się znajdzie zdatna na miejsce Anieli, to jej uczyć nie będzie potrzeba...
Sobocki się rozśmiał; patrzał w oczy Jasiowi i dziwił się temu, co w nim odkrywał.
— Po toś przyjechał? — spytał.
— Tak, z tobą się poradzić, czy nie możnaby...
— O! można, sługę już mam...
— Jakto?
— I zaraz ci go pokażę, zobaczysz, lepszego ani żądać, co się tyczy panny, o tem jutro pomyślimy. No! ale testament? pisze on?
— Tego dotąd dojść nie mogłem — rzekł Jaś — wiem tylko, że w swoim pokoju zamknięty godzinami, nic innego nie robi, tylko sam z sobą... gra w karty...
— Jakto? sam z sobą? — zakrzyknął Sobocki.
— Tak jest! Bóg go wie czemu nie grywa z nikim; ale widać nałogu pozbyć się nie mógł i sam z sobą codzień kilka godzin musi djabłować.
Kancelista śmiał się na całe gardło.
— A to! pół warjata! — zawołał — możnaby mu tego dowieść, i jako szalonego zamknąć do Bonifratrów; ale coby nam z tego przyszło?
— To pewna że nic — odparł Jaś — lepiej go swojemi otoczyć... Wiem, że Termiński i Aniela straszą starego jakimś pułkownikiem, niby bratem panny, który powrócił z wojska i za honor siostry chce się ująć, zmuszając Kasztelanica do ożenienia. Wszystko to wierutna bajka, bo, o ile wiem, Aniela brata nie ma a gdyby go miała, nie mógłby wyjść na pułkownika; potrzeba mi formalnego świadectwa, że Aniela była jedynaczką...
— Dobrze! dobrze! sprytnyś! — zacierając ręce zawołał Sobocki. — Świadectwo będzie: wyjmę ci posiemiejny spisek! (spis familijny). — No! a co więcej? — spytał szwagier korzystając z usposobienia do wywnętrzeń Jasia.
— Ba alboż to mało! wyszukać następców dla tych państwa! to nie fraszka!
— Dla mnie łatwiej niż dla ciebie — odpowiedział Sobocki — mogę ci zaręczyć, że sam z tem radybyś sobie nie dał, nikogo nie mając... Dobrześ zrobił, znosząc się ze mną.
Jaś zrozumiał przymówkę, Sobocki bowiem dawał mu uczuć, że nie zaraz i dopiero po pijanu mu się zwierzył; podchwycił więc zaraz:
— Albożbym to ja bez ciebie co zrobił? — zawołał z uśmiechem.
— Bezemnie i nie powinieneś i nie możesz — zawołał kancelista — nie masz stosunków, nie masz sposobów; choćbyś coś wymyślił nie będziesz wiedział jak dokonać.
— Zapewne! zapewne, — popijając mruknął miody chłopak. — Ja to wiem! ja to wiem!
— Ot zaraz zobaczysz, jakiego ci nastręczę Termińskiego! — rzekł zacierając ręce.
— Ciekawym doprawdy!
— Hej! Myszures! — krzyknął Sobocki — Myszures! — i począł bębnić o stół.
Wpadł żydek, przestraszony nagłością wezwania.
— Co wielmożny pan każe? — mrugając okiem po próżnych butelkach.
— Ty znasz Puślikowskiego?
— Nu! a kto go nie zna! — zawołał Myszures — a na co panu Puślikowski?
— Na co, to mnie wiedzieć; poszukaj mi go i przyprowadź.
— Jakto? po nocy? tak zaraz?
— Zaraz, po nocy!
— A gdzie ja go znajdę?
— Gdzie? w piekle czy w szynczku, gdzie ci się podoba, byleś znalazł; weźmiesz za to dwa złote.
Żydek poskrobał się, podrzucił jarmułkę i wyszedł.
— Ale cóż to za Puślikowski? — spytał Jaś zdziwiony.
— To bardzo ciekawe stworzenie — odpowiedział popijając Sobocki. — Wystaw sobie człowieka, który od dziecka po wielkich dworach sługiwał, i ostatni raz był u książąt B... w...yńcu. Stary książę tak się przywiązał do niego, że mu dwadzieścia tysięcy zapisał. Ale cóż to zapis, zwłaszcza gdy głodni dziedzice nie bardzo mają ochotę zapłacić? Puślikowskiego nie lubili, bo ich do starego księcia nie puszczał, często nawet drzwi przed nosem niegrzecznie im zamknął; uwzięli się na niego by mu nie oddać legatu. A że byli naturalnymi spadkobiercami, a testament zawierał same rozporządzenia im szkodliwe, zarzucili mu nieformalność. Puślikowski, który sobie trochę grosza uciułał, uwziął się wyprocesować sumkę. Piąty już rok żyje w miasteczku, wyciera kąty w kancelarjach, ostatki traci, i skąd zarwie dwuzłotówkę, puszcza na papier stemplowy. Póki miał pieniądze, nieźleśmy go doili, teraz goły — bo nic nie można mu było zrobić. Z tamtej strony płacą, a on niemal żebrze. Nie stracił jednak nadziei i siedzi w miasteczku, a że umie grać na skrzypeczce, zarabia sobie muzyką, żeby od gęby odejmując żywić kancelarje! o! o! przedziwny człowiek.
— Z tego, co mówisz, miarkuję tylko — rzekł Jaś — że mu piątej klepki brakuje, kiedy się porwał na proces z B.... a mnie potrzeba człowieka zwinnego i nie głupiego.
— Bo się też mylisz bardzo, sądząc że głupi — odezwał się Sobocki. Każdy człowiek ma swoją słabość, a broń Boże się na czem uprze, choćby najwięcej na tem tracił, będzie się odegrywał do ostatka. Puślikowski dla nas perła droga; drugiego takiego nie znaleść — przywykły do starych, bo kołysał księcia, który w ostatnich latach gorzej wrzoda był niedotykalny; zna służbę, trzeźwy i przebiegły... Zobaczysz. W jeden dzień go ułożysz jak zechcesz.
— Ha! zobaczym twojego Puślikowskiego — rzekł Jaś — ale myślże i o drągiem.
— O! to sęk — zadumany popijając mruknął Sobocki — ale nie desperuję!
— Tu trzeba panie szwagrze i twarzyczki i dowcipu, i maniery nie lada, jak panny Anieli, tonu lepszego — słowem, nie wielkiej poczciwości, bo o tej nie ma co mówić na taki biorąc obowiązek; a powierzchowności uczciwej, co rzadko z sobą chodzi.
— Znajdzie się to wszystko! znajdzie! — mówił kancelista zapalając fajkę. — A długo tu możesz zabawić?
— Najdalej dni dwa, trzy...
— Będzie czasu dosyć! nie ma się czep turbować; dobrze żem Puślikowskiego wymyślił; Aniela jutro będzie, niechno podumam... Ale pomówmy o testamencie — zagadnął Sobocki.
Tych słów domawiał, gdy drzwiczki się otworzyły, i żydek wprowadził jakąś postać, w mroku jeszcze nie widoczną. Jaś porwał się z krzesła, domyślając Puślikowskiego i żywo podbiegł ku przybyłemu.
Był to mężczyzna lat może czterdziestu, wcale pięknej postawy i szlachetnej twarzy, rysów regularnych, bystrych oczu piwnych i podniosłego czoła. Na skroni podłysiały, na wybladłem licu znać było troskę, która go jadła, z którą dniował i nocował, a razem męztwo z nią walczyło niezłamane. W istocie, niepospolitej potrzeba było odwagi, by z możnymi panami bić się o chleba kawałek, któren mieli siłę mu wydrzeć, a on nie miał siły obronić. Puślikowski tak był pięknych rysów i przystojnej fizjognomji, że strój ubogi wydawał się na nim jak przebranie; bo i postawa i układnie zgadzały się z nim wcale. Obok Jaśka wybladłego, obok Sobockiego z najeżonym włosom i pokrzywioną twarzą, człowiek ten niemal idealnym zdawał się typem. Smutnie widzieć było na nim wyszarzane do nitki i połatane odzienie, opięte jednak starannie i czysto. Surdut oliwkowy niegdyś zachodził mu pod szyję, na której była resztka czarnej chustki i dziurawej, buty i reszta sukni kilkoletnie zużycie okazywały. Pomimo tego stroju, pomimo położenia swego, wszedł śmiało, skłonił się pokornie, ale bez poniżenia, i rzuciwszy okiem po przytomnych, czekał wiadomości, na co go sprowadzono, z pewnem uczuciem godności.
— Słuchaj Puślikowski — zawołał Sobocki przystępując do niego, wyprawiwszy żydka — chcesz ty wygrać swój proces?
— A! wielmożny panie! — składając ręce odezwał się z westchnieniem sługa — toć to mojego życia cel jeden; a cóźbym ja chciał więcej!
— No! to go wygrać możesz!
Puślikowski wyraźnie się nastraszył i zafrasował, przewidując że mu ciężkie podyktują warunki.
— Ale byka za jędyka; potrzeba żebyś i ty mnie coś zrobił.
— Cóż ja mogę panu zrobić? — z przestrachem poglądając na obu spytał przybyły.
— Pójdziesz w służbę dobrą, spokojną i nie darmo, do starego i grymaśnego człowieka, dla którego szukają właśnie kogoś, a ja za to wezmę twój interes i dam ci na piśmie zaręczenie, że go w pół roku przeprowadzę...
— Do kogo? do kogo? w służbę! — zawołał Puślikowski — a jakże ja się mogę z miasta oddalić!
— Do kogo, to ci powiem później, co od ciebie chcemy dowiesz się także; namyśl się tylko czy się na to zgodzisz, a z góry sobie powiedz, że inaczej przepadł twój interes.
Puślikowski głęboko westchnął, głowa mu opadła na piersi, zamyślił się i zamilkł. Zdawał się dumać i ciężko widać mu było rozstać się z życiem, które wiódł, dla nowej pracy, może bezkorzystnej.
— Nędzę cierpisz — rzekł Sobocki nalegając — sprawy nie wygrasz, czas stracisz; nie lepiejże sprawę oddać w moje ręce, a ja ci za wygraną ręczę, i samemu pójść w dobrą służbę; może nawet na nie długo?...
— Dość bo już miałem służby — smutnie odezwał się Puślikowski — człek się przywiązuje, o sobie zapomina, i zostaje potem bez chleba kawałka. Zresztą i siły już nie po temu, a tam nie małych potrzeba.... W ostatku, jakto panie tak proces opuścić?
Biedny człowiek, już się był zrósł z tą swoją sprawą, dla której tyle poświęcił.
— Służba, która ci się trafia, nie daleko — odparł Sobocki — dowiadywać się będziesz mógł; zresztą, ja ci dam zaręczenie, że się zajmę i że wygram.
— Ale możeż to być? — z niedowierzaniem spytał ubogi.
— Jak ja zechcę wszystko być może! — rzekł kancelista z pewną dumą — o co chodzi zresztą, kiedy daję na piśmie zaręczenie?
Przez cały czas tej rozmowy, Jaś śledził i badał człowieka i coraz go widział stosowniejszym do miejsca, które mu przeznaczali. — Powierzchowność była nad spodziewanie, chodziło tylko o przekonanie się, jakie miał usposobienie i zdatność. O tych Jaś sądzić nie umiał, czekając z bliższem badaniem, ażeby mu Sobocki ułatwił największą trudność i nakłonił kandydata do przyjęcia służby.
Puślikowski zdawał się niepewny i więcej wzbraniał niż spieszył; znać doświadczenie nauczyło go niedowierzać. Mina jego głębokie zamyślenie i nieledwie strapienie malowała. Sobocki wciąż nalegał.
— Ha! — rzekł wreszcie wezwany podnosząc głowę — proszę mi dać do jutra czasu, żebym się rozmyślił; w służbę iść nie chciałem, głowa zajęta czem innem; potrzeba się wprzódy dobrze naradzić z sobą...
— Pamiętajże — dodał mu Sobocki na ucho cicho odprawiając go — że od tego twoja sprawa zależeć będzie...
Długo jeszcze trwała rozmowa między szwagrami, którzy do nocy pili herbatę, zajadali i badali się wzajemnie. Sobocki mocno był tem uderzony, że Jaś mu w początku nie pokazał się czem był w istocie i dla niego udawał głupowatego — oburzyła go ta chętka oszukania; zapisał ją sobie, żeby za nią zapłacić. Nie pokazał jednak bynajmniej bratu żony, że się na tem poznał.
O testamencie mowy nie było, nic pewnego nie postanowiono jeszcze, ale Jaś skłaniał się na przygotowanie go, by w razie potrzeby mógł być podrzucony; zdawało mu się bowiem, i nie bez przyczyny, że charakter Kasztelanica nie dozwala przypuszczać wczesnego obmyślenia testamentu.
Późno już Sobocki odprowadził Jasia do izdebki jego u Arona i pożegnawszy, powrócił do domu, by tam nową z żoną odegrać scenę. Pomimo niezmiernej ilości rozmaitego trunku którą pochłonął, kancelista był prawie zupełnie przytomny i idąc uśmiechał się nadziejom, co po nad nim wzlatywały.
Jaś tymczasem wielkiemi krokami mierzył swoją stancyjkę, niespokojny że się wygadał i zdał na łaskę człowieka, którego w duszy najmocniej się lękał. Wspólnictwo czyniło go niewolnikiem Sobockiego, a podołać mu chytrością nie czuł w sobie odwagi i siły. Uspakajał się rozmaicie, cieszył, ale lekarstwa nie działały wcale; sen uleciał, strach owładnął i ze dniem dopiero zasnął, nierozebrany rzuciwszy się na posłanie.
Obudziło go silne do drzwi stukanie: był to Sobocki, któremu godzina spoczynku wystarczała, który oddawna był już na nogach, i z papierami pod pachą spieszył pokazać się w kancelarji, by się od niej pod jakim pozorem na resztę dnia uwolnić.
— A co ty śpiochu leżysz? — zawołał spoglądając ciekawie na Jaśka, który mu otwierał zaspany, w pomiętem i zwalanem odzieniu. — Kładłeś się widzę nierozebrawszy nawet?
— To skutek twojego przyjęcia zbyt gościnnego — rzekł Jaś usiłując znowu po trzeźwemu odegrywać role głuptaszka tak, aby spryt spadł na trunek.
— Przyjdzie tu zaraz Puślikowski — szybko dodał Sobocki — rób z nim co chcesz, ja go już zupełnie skłoniłem do przyjęcia służby; powiesz mu do czego ma się wcześnie przygotować; mnie spieszno do kancelarji i w drugie jeszcze miejsce, bo podobno i na urząd Anieli już kogoś mamy...
— Jakto? już i to zrobione? — rzekł zdumiony Jasiek.
— Ze mną tak — czwaniąc się trochę odparł kancelista, z ukosa spojrzawszy na Jaśka... — i prędko i dobrze!... do zobaczenia. — To mówiąc wymknął się z uśmiechem zadowolnienia.
Jaś został w rozmysłach głębokich, w których go zachwycił wchodzący z pokorą i bojaźliwem wejrzeniem Puślikowski.
Zmierzyli się oczyma, a młody chłopak przez powłokę smutku i cierpienia, okrywającą twarz sługi, dojrzał teraz na niej wyraźniej roztropność i dobroć.
O ostatnią najmniej mu chodziło, bo chciał tylko cierpliwości i zręczności od swojego kandydata.
— Czekam na pańskie rozkazy! — odezwał się Puślikowski z westchnieniem rezygnacji...
— Więc Waćpan wiesz już zapewne u kogo służyć będziesz? — rzekł Jaś.
— Nic a nic.
— A zatem, słuchaj i dobrze pomnij co mówić będę; zapłatę otrzymasz dobrą, może wynagrodzenie w przyszłości, ale pierwszym warunkiem posłuszeństwo mnie, wierność i spełnienie rozkazów na skinienie.
— To ja panu mam służyć?
— Nie mnie, ale stryjowi memu. Jest to starzec przywykły do najregularniejszego porządku; nie tylko godziny, kwadransa, ale minuty i sekundy chybić u niego nie można. Życie jego porządkuje i rządzi nim zegarek.
Puślikowski słuchał uważnie, a Jaś rozpoczął najdrobnostkowsze opisanie całego trybu bytu Kasztelanica, od pierwszej godziny przebudzenia, do ostatniej chwili przed spoczynkiem, nic nie opuszczając, powtarzając obficie i usiłując tak nauczyć nowego sługę, aby na wszelki wypadek był zupełnie gotów.
W czasie tej mozolnej instrukcji, która dosyć długo trwała, Puślikowski rozjaśniał twarz nieco i nie zastraszył się bynajmniej trudnością służby, która go czekała.
— Pojął-żeś? — spytał Jaś — i będziesz pamiętał?
— Pan mi to jeszcze raz z łaski swojej powtórzy — odparł pokornie kłaniając się sługa — potem ja opowiem panu co spamiętam, i będę gotów, jestem pewny siebie, choć w tej chwili. Dobrego też miałem nauczyciela w księciu B.... nieboszczyku, niech Bóg świeci nad jego duszą! — dodał. Fraszka to stryj pański, u którego wszystko pewne i niezmienne, a na każdą rzecz jest reguła; u księcia pana dzień do dnia wcale nie był podobny! Biedak borukał się ze swoją starością, która go zaskoczyła niespodzianie! Co godzina to nowina; trzeba było zgadywać co chwila, co sekunda z miny, ze stanu zdrowia, czy książę pan zechce być młodym, czy starym dnia tego, szaleć czy stękać, przyjmować czy odpędzać ludzi. Tam to była robota! a tu, panie, żadna sztuka, wyuczyć się swoich godzin!
Jaś się uśmiechnął z radością; nauka szła dalej i z nadzwyczajną swoją pociechą około południa był pewien, że Puślikowski doskonale Termińskiego zastąpi. Nadszedł też i Sobocki, bez papierów, z twarzą już rozognioną śniadaniem obfitem i jakąś radością wewnętrzną; rzucił się na krzesło, potarł włosów, zagryzł pałce i krzyknął:
— A cóż! kontent jesteś z mego Puślikowskiego?
— Bardzo!
Puślikowski się nisko ukłonił.
— Teraz — rzekł Jaś — na przypadek, potrzeba go oporządzić, żeby był gotów na pierwsze skinienie moje, i niech czeka.
Sobocki dobył sakiewki i pomyślał, porachował i jako zadatek dał kilka rubli odchodzącemu, mówiąc: Pójdziesz do krawca Abramka, niech ci miarę weźmie na suknie porządne.
Po chwili sami z Jasiem zostali, który pałał ciekawością dowiedzenia się czegoś o drugim zastępcy, o kandydacie na pannę Anielę.
— Wspomniałeś mi — rzekł — o jakiejś pani, czy pannie....
— Właśnie chcę cię do niej zaprowadzić — odpowiedział Sobocki — bo jużem się z nią widział i coś jej napomknął o tem... Ale ty znasz lepiej gust stryja; powiesz mi czy umiałem wybrać.
— Naprzód, jestże to co przyzwoitego?
— O! ba! spodziewam się! — zawołał kancelista — tak dalece że aż nadto nosa zadziera.
— Zmiłuj się, któż to taki? co to za jedna?
— Kobieta czy djabeł, z pewnością powiedzieć nie mogę — rzekł po chwili Sobocki — ale to pewna, że jak żyję anim widział podobnej, anim sobie wyobrażał, żeby pod słońcem była. Zkąd to wyszło, nie wiem i nikt dotąd nie doszedł; ale wychowana jak księżniczka, piękna jak królewna, a sprytna jak żydówka, kiedy chce utargować. Lat temu będzie trzy, jakiś magnat jadący do Warszawy z tą panią, rozchorował się tutaj i umarł. Została tedy, bo krewni jacyś przypytali się po nim do sukcesji, tak, że grosza słyszę przy duszy jej nie zostawili, i nie było czem opłacić na stancji, bo z jakiegoś wielkiego gniewu, obrali ją nawet do fantów. Od tego czasu, żyje ta jejmość tu na bruku, w porządnym domku, z czego i jak nie wiadomo; przyjmuje ogrom młodzieży, trzepiocze się, czasem podbałamuca studentów i starych wisusów, od wszystkich musi coś wydurzyć; a wesoła, a pewna siebie! Zobaczysz! Co się tycze wychowania, talentów, i znalezienia się, daleko pannie Anieli do niej; twarz jakby miała lat dwadzieścia kilka, choć dużo podobno więcej pamięta, a sprytna jak brzytwa.
— O! o! żeby tylko nie była nazbyt znowu przebiegła, bo by nas wszystkich mogła daleko zapędzić? — zapytał Jaś niespokojny.
— A! to trzeba w istocie rozważyć! bo jej dowierzać nie można, kogo zechce usidli, jaką chce odegra rolę... i co zechce to dokaże, zwłaszcza ze starym rozpustnikiem jak stryjaszek dobrodziej.
— No, ale czyżby się podjęła na wieś, do takiej pustyni, na wieczne nudy jechać?
— Są bo widzisz okoliczności różne, które ją do tego zmuszą — rzekł Sobocki — coraz jej tu gorzej się wiedzie; brak ludzi, co jest to hołysze, uważałem że koło niej kręto bardzo i coraz ciaśniej. Tymczasem buziaczek może obkwitnąć, trzeba o sobie pomyśleć....
— Wspomniałeś jej co o tem?
— Tak, trochę napomknąłem.
— I cóż?
— Odpowiedziała ni to ni owo, ale ją mam w ręku, to pewna.
— No! przyznać ci muszę, że z ciebie człowiek jedyny — odparł Jaś — jeśli się tu tak uda jak z Puślikowskim, wart jesteś żeby cię ozłocić. Ale chodźmy zobaczyć twoją panią, jakże się nazywa?
— Bóg wie, znają tu ją pod nazwiskiem pani Tryze... Zobaczmy tylko która godzina, bo nam, się kazała stawić na dwunastą... dochodzi... możemy ruszać.
To mówiąc, z domu Arona powiódł Sobocki Jasia na jedną z bocznych ale najczyściejszych uliczek. Tu, przyparty do starych opustoszonych murów dawnego zamku, stał domek z ogródkiem maluteczki, nie nowy, ale wesołą mający fizjognomję, bo go otaczała zieloność i drzewa. Sztachety oddzielały maleńką przestrzeń, zajętą kwiatkami nie bardzo wykwintnemi, ale pielęgnowanemi starannie; domek miał minę uczciwego mieszkania urzędnika lub właściciela. W jego okienkach z dala misterne widać było firaneczki, wazoniki i pieska, który w szyby patrząc, wartował. Pusto tu było i cicho.
Weszli przez maleńką sionkę czystą, umiecioną i utrzymaną z widocznem staraniem. Z tej do pokoju zakrawającego na salonik, ciemnawego, nie bardzo przystrojonego, w którym ubóstwo kłóciło się z pretensją wytworności.
Meble były tych oklepanych kształtów właściwych miejscu, które zobaczysz wszędzie, aż do zajezdnych domostw, kanapa do nich podobna, ale pokrycie smakowne choć tanie, nieco je podnosiło.
Pod oknem stał lichy fortepianik, a na półce były graciki, między któremi niektóre kosztownością zastanawiały.
Na wielkim okrągłym stole, okrytym wypłowiałą ale drogą makatą, stał bukiecik przywiędły. Smutno tu było czegoś, ponuro, bo wszędzie przez szpary kłamanej elegancji, wyglądało piszczące ubóstwo. Ale dywanik wyścielał drogę do drugiego pokoju, i poduszki haftowane suto zdobiły niewykwintne siedzenia. Obejrzeli się ledwie przybyli, gdy nie dając im czasu do rozmysłu i wniosków, ukazała się pani domu.
Jaś ciekawe oczy w nią wlepił i stanął osłupiały.
Wyobraźcie sobie państwo co ją znacie, loretkę paryzką, zmuszoną do życia w jednem z naszych najlichszych miasteczek, upadłą, zgnębioną, przygniecioną położeniem, a usiłującą miną nadrobić i nie dać się zwyciężyć ani poprawić nieszczęściu.
Pani Tryze była tak śliczna, tak urocza, jak gdyby piękniejsza dusza mieszkała w tej postaci, na wzór dla malarza, na ideał dla kochanka stworzonej. Życie przeszło po niej, jak wieki płyną po marmurowych Grecji posągach, nie nadwerężywszy jej wdzięku, nie odjąwszy jej promieniejącej piękności, nie zgasiwszy ognia co z oczu jej strzelał dziś jeszcze. Słuszna, wysmukła, cienka i zręczna, wyszła w ubraniu ułożonem z największem kobiecem mistrzostwem.
Miała prostą płócienkową sukienkę, ale ta leżała na niej jak ulana, biały kołnierzyk i jedną za całą ozdobę bransoletę, ostatek może dawnej zamożności, przepysznej roboty, ze starożytną kameą. Na głowę nie włożyła czepka, włosy zaczesane gładko, a warkocz gdyby go rozpuściła, byłby ją okrył jak płaszcz królewski. Włos ten miał rzadką barwę czarno-kruczą, łuk brwi zdawał się zarysowany tuszem, a oczy z pod nich szafirowe prześliczne, patrzały niesłychane przybierając wyrazy i jak Kameleon wszystkie biorąc barwy uczucia. Biała płeć, przepyszne ramiona, ręce malutkie, starannie okryte ciasną rękawiczką dopełniały obrazu tej całości, która zdumiała tak Jasia, że w ustach mowa mu zmarła ze strachu i podziwu.
Spodziewał się on czegoś bardzo pospolitego; znalazł co nie marzył i prawie się przeląkł.
Pani Tryze, ledwie okiem spojrzawszy po gościach wskazała im krzesła, a sama rzuciła się na kanapę.
Rozmowa przez nią poprowadzona, poszła z największą łatwością, po przedmiotach, które nie będąc oklepane, były jednak wszystkim dostępne. O treść podobną tak łatwo w małem miasteczku!
W ciągu jej, Jaś, który się mało mieszał do żywych rozpraw o sąsiadach miejskich owych państwa, ciągle z oka nie spuszczał zachwycającej gospodyni. Nie pojmował dotąd, jak Sobocki potrafi się odważyć mówić z nią o tem co ich tutaj przywiodło. Ze swej strony pani Tryze, nie okazując wcale, że się wpatruje w Jasia, egzaminowała go bacznie, i dziwiła się pewnie, co może znaczyć u niej tak niepoczesny wysłaniec. Odkryła w nim wprawdzie przebiegłość i zepsucie, ale ubogi strój ją zraził, i minka niechętna dostatecznie to okazywała.
Po chwili, Sobocki spojrzał na zegarek, przypomniał sobie jakiś interes i pochwycił za kapelusz.
— Ja tu zaraz powrócę — rzekł szybko — zostawiam pod opieką pani mego szwagierka, proszę mi go tylko nie zbałamucić.
A Jasiowi szepnął:
— Śmiało rozmów się o wszystkiem, we troje to nie idzie; za godzinę powrócę.
Jaś usiadł zmieszany, niewiedząc od czego począć, ale ledwie się drzwi zamknęły za Sobockim, przysunęła się ku niemu pani Tryze, do reszty dobiła go wzrokiem swoim i sama, widząc jego nieprzytomność, zaczęła:
— Niechże mi pan powie — słodziuchnym odezwała się głoskiem — któż to jest ten stryj pański? Trochę słyszałam o nim, ale radabym wiedzieć więcej?
Powiedziała to tak po prostu, niezmieszana, nie zarumieniona, że Jaś języka w gębie zapomniał.
Pierwszy to raz w życiu znalazł się w obec tak zachwycającej kobiety, pierwszy raz uczuł siłę wzroku który zna co może i umie spętać gdy zechce, krew zawrzała w nim i wszystkie namiętności, wywołane przykładem, mową, osamotnieniem gorącem, zburzyły się w nim gwałtownie. Jaś nie był panem siebie, w głowie mu się mięszało, serce biło w piersi, myśli rozpierzchłe leciały wściekle jak chmury na burzę; pani Tryze spostrzegła to widać, rada była wrażeniu znamionującemu jej zwycięztwo, i powtórzyła nalegając:
— Któż to jest stryj pański, ten Kasztelanic Zawilski?
Zadanie było trudne, a Jaś nieprzytomny, źle się z niego wywiązał, i choć mu pomagała kobieta, niedobrze zdał sprawę z zamiarów które go sprowadziły, ale domyślność pani Tryze dopełniła czego brakło. Uśmiechała się ona zmieszaniu młodego chłopca, zgadywała i podchwytywała myśli jego, które bojaźliwie wyrażał, wyjaśniała je sama zadziwionemu, i choć Jaś niewiele jej potrafił powiedzieć, domyśliła się wszystkiego, nawet namiętności którą wzbudziła w pośle.
W istocie, szatan to być musiał ta kobieta — oko jej zabłysło jakimś ogniem straszliwym, niepokonanym, strzeliło jakąś potężną nadzieją, i po chwili zasunęło się mgłą łzawą, smutkiem kapryśnym, zamyśleniem dziwacznem... Cały tam świat dumań, szybko jak błyskawice przelatujących, musiał się zmieścić między jednem a drugiem. Wstała milcząca, spuściła głowę, przeszła się po pokoiku, któren szyderczym teraz objęła wzrokiem i zbliżyła się do zdziwionego Jasia, wracając do zalotności powszedniej z którą go powitała.
— Prawdziwie — odezwała się — ze wszystkich wypadków mojego życia, bogatego w wypadki, to może najdziwniejszy. To mi daje miarę mojego upadku! Na co zeszła biedna Eliza! — wpół serjo, wpół żartem zawołała łamiąc ręce... — ale są okoliczności — spojrzała dwuznacznie — w których się wiele robi!!
— Mogę się więc spodziewać? — spytał Jaś.
— Że pojadę na ochmistrzynię do waszego Kasztelanica — dorzuciła szybko — a tak! tak! muszę! Wolę to, niż gnić w tem małem, przemierzłem miasteczku, gdzie żyję wśród szui, i gdzie mnie sądzą ludzie po sobie... Bądź pan spokojny: ze starym kapryśnym rozpustnikiem dam sobie rady; nie boję się go wcale, nie będę mu płakać i scen czułych odegrywać, ale go śmiechem i szyderstwem dobiję... Zresztą! tu! tam! niżej czy wyżej! gorzej czy lepiej! — zakrzyknęła z jakimś dziwnym wyrazem — byle skończyć, byle żyć póki wątku staje i dograć tej głupiej komedji do końca.
To mówiąc ruszyła ramionami; Jaś nic nie rozumiejąc, spoglądał na nią ciągle zdumiony i coraz bardziej wdziękiem tej oryginalnej postaci przejęty.
Nie wiem, czy ta rozmowa tak dziwna, czy przykre położenie kobiety, czy wspomnienia rozdrażniły mocno panią Tryze; była widocznie podnieconą, rumieniec tryskał jej z twarzy, ruchy szybkie, rzuty oka ogniste, oddech przyspieszony, dowodziły niezwykłego stanu duszy. Na przemiany to uśmiech, to wyraz bólu i dzikiego szyderstwa, prześlizgał się po jej ustach, a słowa towarzyszące im, plątały się dziwaczną tkaniną niezrozumiałych utyskiwań i odgróżek.
— Nieprawdaż — mówiła — że to los godzien zazdrości! Ochmistrzynią u stoletniego starca, co kocha z rzędu wszystkie swoje ochmistrzynie dla rozrywki! Cha! cha! cha! to wyborne! Godnam była tego końca! śliczny wieniec życia! Tak być musiało! tak być powinno! A musi być miły stryjaszek? nieprawdaż?
Ruszyła ramionami. — Pani Eliza Tryze ochmistrzynią! A! juściż to lepsze, niż pani Eliza w małej mieścinie niewiedzieć czego siedząca i po co? którą palcami pokazują jako kochankę wszystkich co u niej raz byli!!... To lepiej... A więc, jadę do tego Strumienia.
Jaś przerwał mowę kilką słowy.
— Nie prędzej — rzekł — aż dam znać i przyszlę po panią, to jest gdy wszystko gotowe będzie na jej przyjęcie.
Uśmiechnęła się dziwnie.
— Wierzcie mi, niecierpliwie czekać będę; to coś nowego w żęciu, któremu tak brak zajęcia i nowości — to bardzo ciekawe dla mnie i zabawne; pragnę, żeby to było jak najprędzej...
— I ja się o to starać będę...
— A więc umowa zawarta! — zawołała klaskając w ręce — to wybornie! to wybornie.
I śmiała się do rozpuku.
W tem nadszedł lisiem okiem mierząc ich oboje Sobocki; pani Tryze poskoczyła przeciwko niemu.
— Dobiliśmy targu — odezwała się śmiejąc ciągle — jadę do Strumienia na klucznicę!
— No! to i dobrze! — rzekł kancelista — spodziewam się, że wszystkim z tem dobrze będzie.
— A mnie — spytała kobieta nagle — i mnie myślisz, panie Sobocki?
— Dlaczegóż nie — odparł cynicznie przybyły — spokojny i dostatni kawałek chleba.
— Zapewne — robiąc minkę śmieszną piszczącym głosem staruszki odezwała się pani Tryze — kawałek chleba z miłosierdzia! dla mnie i to dobre! O! jak to pociesznie! jak to pociesznie — dodała — okręcając się po pokoju.
Tych słów domówiwszy rzuciła się na kanapę, zakryła oczy, zamilkła, a gdy dłoń po chwili podniosła i obejrzała się, zdając nie wiedzieć co się z nią działo — oczy jej były dziwnie czerwone.
Wszystkie jej ruchy, miny, wyrazy, nagłe zmiany głosu i twarzy, były dla Jasia zagadką; ale ta istota kapryśna, dzika, niepohamowana, zrobiła jednak na nim wrażenie tak silne, że gdy pożegnawszy ją wyszli z małego domku, uczuł się jakby pijanym. Świat mu się kręcił i tańcował w koło, a z każdej strony, kątka, zdawały się nań patrzeć te czarodziejskie oczy szafirowe, z których tryskał gniew, uśmiech, miłość i smutek, jak gdyby w duszy co się niemi tłómaczyła, wszystkiego było do brzegów...
— A co, albo nie śliczna i nie miła kobieta? — spytał poklaskując Sobocki i zaglądając w oczy Jasiowi — a co? nieprawdaż?
— Śliczna to prawda — odpowiedział po chwili zapytany — ale dziwne stworzenie! Boję się o starego, żeby go kaprysami nie zamęczyła.
— Strach to próżny — rzekł Sobocki — potrafi z siebie zrobić co zechce, byle chciała! Bądź spokojny; to główne, że przyrzekła pojechać. A zatem, panie Janie, mamy już na miejsce Termińskiego doskonałego kamerdynera, na miejsce nudnej panny Anieli, ochmistrzynię i — podał wyjmując papier z kieszeni — świadectwo urzędowe, że żadnego brata nigdy panna Aniela nie miała, ani przyrodniego, ani stryjecznego nawet. Teraz możesz jechać i działać, a ja tu tymczasem — rzekł spoglądając z ukosa — wszak przygotuję testamencik?
— Tak! ty przygotuj testament! — szepnął roztargniony Jaś — a ja postaram się o resztę...
— I fortunka nasza! — krzyknął kancelista podskakując choć byli na ulicy... dopieroż zahulamy!


V.

Gdy się te intrygi knują w miasteczku, w Strumieniu pozostawieni spiskowi, spieszą z dobiciem swego, rachując na słabość Kasztelanica, na jego osamotnienie i starość do nałogów przyrosłą. Pan Samuel patrzy i nic nie widzi: doświadcza tylko złych humorów, czuje zwiększającą się obojętność ku sobie, skwaszenie starca i swoją w obec tego bezsilność. Rotmistrz je i poluje, poluje i zajada.
Kasztelanic chodzi chmurniejszy niż kiedy, żółty, zestarzały, zdając się zbierać na wielki jakiś krok, na który zdobyć mu się ciężko. Nieraz już westchnął, głowę spuścił i w chwili swej drzymki codziennej, głęboko zamyślił.
Na dobitkę jeszcze, krewni poczęli, przypominając się staremu krewnemu swemu, obsypywać go coraz częściej darami, nawiedzać listami, nudzić komplementami i do reszty zrażać ku sobie natrętnością, w której on widział tylko dowody chciwości. Nie jeden list zdarty został ze złości próżno hamowanej, nie jedno przekleństwo i straszliwy błysk oczów przywitał ofiarę, mozolnie przysposobioną i obmyślaną; starzec jednak tyle miał mocy nad sobą, że każdemu odpisywał grzecznie, uprzejmie i nieledwie czynił nadzieję wdzięczności. W tych trzech dniach, w ciągu których nie było Jasia do pisania odpowiedzi, przyszło sześć listów, a na nie pod dyktą Kasztelanica odpisywał pan Samuel, rad że go przecie do czegoś użyto. Rotmistrz to wszystko krzywo pozakopertowywał, popieczętował plamisto i posłańce odjechali z nadziejami.
Ostatniego wieczora, uprzedzającego powrót Jasia, Termiński, który go się już co chwila spodziewał i choć nie lękał, ale jakoś strzegł instynktowo czując w nim nieprzyjaciela, przypuścił najformalniejszy atak do starca.
Wszedł niosąc pogróżkę przybycia pułkownika, który sam miał zjechać dla upomnienia się o honor siostry swojej. — Kasztelanic zniósł straszliwą groźbę zaciąwszy usta i odesłał po odpowiedź do jutra. Po Termińskim, we łzach cała przywlokła się panna Aniela, zapowiadając rozstanie i wynurzając swe żale, że ją okoliczności do takiego kroku zmuszają. Kasztelanic wysłuchał dosyć cierpliwie mowy, popatrzył na łzy z ciekawością dziecięcia, co je po raz pierwszy widzi, westchnął nawet nie wiem z jakiego powodu, ale na wszystkie zaklęcia, narzekania, strachy i napady martwym się okazał.
Twarz jego zmieniona, wywrócona, straszna, tyle już miała wyrazu zniecierpliwienia i gniewu, wydobywającego się na wierzch mimowolnie, że spiskowi oboje zcierpli tego wieczora spostrzegłszy za późno jak fałszywą i do niczego niewiodącą wzięli się drogą. Ale oboje za daleko byli już zaszli, by się zwrócić, choć nie wiedzieli co począć.
Gdy stary znękany trzymaniem się na wodzach, usnął nareszcie, czy sen udał dla pozbycia się swych prześladowców, Termiński pobiegł niespokojny do pokoju panny Anieli. Znalazł ją nierozebraną i chodzącą żywo z wyrazem niepokoju po pierwszej izdebce. Spojrzeli sobie w oczy i odgadli się wzajemnie.
— A! źle panno Anielo! — zawołał Termiński trąc czuprynę i wykrzywiając usta — przez pannę ja mogę stracić wszystko, com długą służbą sobie zarobił....
— Przezemuie! — zawołała obrażona i rozjątrzona kobieta — co to jest? czy prosiłam pana, żebyś się mną opiekował? To ja raczej wymawiać mu bym mogła, żeś mnie zaplątał w niepotrzebne kłopoty! Kasztelanic nadto ma przebiegłości żeby się dał tak wziąć! to dzieciństwo!
— Tak! a czemużeś Waćpanna nie mówiła mi tego wprzódy? — zapytał kamerdyner....
— Tu niema co robić sobie wyrzutów! — zawołała Aniela — potrzeba radzić; źle jest!
— Ja to widzę że źle.... ale już się niepora cofnąć! — zamyślony odezwał się mężczyzna, dumając tylko jakby się pozbyć Anieli i poświęcając ją, siebie ocalić.
— Potrzeba radzić! — powtórzyła gniewnie kobieta, która chciała już w duszy wyznać wszystko Kasztelanicowi i zwalić winę całą na Termińskiego.
Spojrzeli sobie w oczy i ledwie nie przeczuli, że się zdradzić pragnęli.
— Kasztalanic jest, jak nigdy nie był — zawołał Termiński — to pewna. Znam go dawno, a nigdym takim nie widział; gotów dla spokojności na wszystko!
— I ja to widzę!
— No! to radźże Waćpanna!
— Radź Waćpan, jakeś radził sam i robił od początku, ja umywam od tego ręce.... Sama byłabym go doprowadziła do ożenienia powoli. Waćpan wszystko popsułeś pośpiechem.
— Nie ja pewnie, Waćpanna swemi niedorzecznemi łzami; trzeba było to robić na wesoło, nie na beksliwo... a byłoby dobrze....
Oboje tak wymawiali sobie wzajemnie winę wspólną, gdy turkot wózka, który już po północy przywiózł Jasia do oficyn, wstrząs! Termińskim i znaglił go do powrotu. Rozeszli się kwaśno z myślami zdrady, z gniewem ku sobie, z niespokojem trudnym do ukołysania.
Nazajutrz, w porze obiadowej zwyczajnej, Jaś kwadransem jak zwykle poprzedzając Kasztelanica, wszedł do salonu, a na twarzy jego nic nie oznaczało wielkiego zaprzątnienia i niebezpiecznych zamiarów. Wejrzenie wcześnie do kłamstwa przyuczonego chłopaka zimne było, i nie zmieszane ani nadzieją, ani strachem.
Kasztelanic ukazał się po chwili, zmieniony, żółty i zmierzył okiem ciekawem Jaśka, który go pokornie powitał, całując białą jego i suchą rękę.
— A nie hulałeś tam Acan z Sobockim? — spytał Kasztelanic.
— Nie — rzekł Jaś — radziłem się lekarza i siedziałem z siostrą.
— Cóż tam słychać w tej powiatowej dziurze? — rzekł po chwili stary, oglądając się już na śniadanie które wnoszono.
— Nic, cicho, stryju dobrodzieju — odpowiedział Jaś — drogi już jesienne, ludzi mało, i pustka gorsza niż kiedy.
— Hm! — chrząknął Kasztelanic zabierając się do śniadania, i na tem skończyła się rozmowa. Nie pora była ją przedłużać; bo pan Samuel i Rotmistrz, pilnując się obiadowej godziny, otworzyli drzwi i razem weszli do sali.
Obiad przeszedł w złowrogiem milczeniu. Panna Aniela stawiła się do stołu, ale na nią ani spojrzał Kasztelanic, ani zagadał do Termińskiego; kilka razy ukradkiem obejrzała się ona na Jasia, który spokojnie oczy miał wlepione w swój talerz i udawał skromnego, niewinnego chłopaczka. Bulwa, polityk, wielki znawca ludzi, choć go o to z brzucha i facjaty nikt nie posądził, czuł jakieś zmiany w powietrzu! przewidywał katastrofy, i siedział jak na szpilkach, niewiedząc zkąd piorun uderzy, a lękając się żeby guza nie oberwał.
Pan Samuel równie milczący jak wszyscy, i co mu się często zdarzało, żeby snu potem bratu nie przerywać, wysunął się w czasie ustawiania warcabów, a Rotmistrz korzystał z otwarcia drzwi i drapnął za nim. Bulwa, nie spytany o nic, odprawiony skinieniem, umknął zamyślony, tak że przy grze rozpoczynającej się machinalnie, już nikogo nie było.
Tę właśnie chwilę obrał Jasiek do zadania śmiertelnego ciosu spiskowym; posunął pierwszą figurę, podniósł głowę, zbladł jak chustka bo wiedział co ważył, i rozpoczął:
— Stryj dobrodziej, czy uchowaj Boże nie cierpiący? bo go widzę od tych kilku dni zmienionym?
Jakkolwiek cicho i ostrożnie wymówione były te wyrazy, że gra powinna się była odbywać w milczeniu, a Kasztelanic przywykł do posłuszeństwa Jasia, uderzyło go to śmiałe odezwanie się; cały się wzdrygnął, oczy wzniósł blade i spytał:
— Od kiedyż to się mówi przy grze?
— Ja bo mam bardzo ważne powody do mówienia — odparł Jaś cichuteńkim tak wymierzonym głosem, by go z pod drzwi dosłyszeć nie było można; — mam coś oznajmić stryjowi dobrodziejowi, a że nie trafia mi się w innej chwili sposobność....
— Ale cóż to jest? — groźno zapytał Kasztelanic.
— Wielka śmiałość moja, za którą naprzód przebłagać mi potrzeba — odparł Jasiek żywo korzystając z chwili gry — ale może stryj dobrym chęciom wybaczy....
— Co to za plątanina? co to za nowa komplikacja! — z gniewem wewnętrznym i oczyma błyszczącemi mówił stary — chcesz bym i ciebie wypędził....?
— Chcę, byś stryj dobrodziej owszem, był oswobodzony....
— Co, od kogo?
— Proszę o chwilę tylko....
— Mów, ale pamiętaj co mówić będziesz....
— Jestem młody, ale dojrzałem wcześnie — zawołał Jaś posuwając wciąż machinalnie figury, które Kasztelanic zabierał równie bezmyślnie grając — widzę co się koło mnie dzieje, i żal mi stryja, rzuconego na łup intrygantom:
— A! — uśmiechnął się stary przerywając grę.
— Termiński i Aniela są w spisku: słyszałem ich zmowy; obiecanych ma sto tysięcy jeśli wyrobi że się stryj z nią ożeni. Wiem że straszą jakimś tam pułkownikiem, oto jest dowód — wydobył z kieszeni papier — że panna Aniela nigdy nie miała rodzeństwa...
Kasztelanic wyciągnął rękę po papier, twarz jego była jeszcze chmurna, oczy kłóły wejrzeniem bezlitośnem.
Nic jednak nie rzekł, tylko szydersko i niespokojnie razem wypatrywał się w Jasia, który drżąc mówił dalej:
— Zdawało mi się że ocalić stryja z rąk tych intrygantów, co mu spokoju nie dają, było moim obowiązkiem.
— Obowiązkiem! — pomruknął Kasztelanic — wszyscy aż do dzieci muszą się mną opiekować! Na honor jest bardzo zabawne! I cóż dalej panie Janie?
— Zdało mi się, że po tem co się stało i panna Aniela i Termiński nie mogą, nie powinni tu dłużej pozostać — kończył Jaś odważnie.
— Śmiało! śmiało! — pomrukiwał Kasztelanic — no, więc cóż?
— Pomyślałem jednak, że bez usług trudno się będzie obejść stryjowi, że należało przygotować im następców!
— I po toś jeździł do miasteczka? — szydersko spytał stary...
— Tak jest; mam kamerdynera za którego ręczę, że zastąpi i przewyższy dawnego w najtroskliwszej usłudze....
— Cóż to za jeden? — ciekawie po cichu już zapytał starzec uśmiechając się dziwnie — toby był dobry figiel!
— Służył on u księcia B... do śmierci jego; niezmiernie zręczny i bardzo poczciwy człowiek!
— O! i poczciwy nawet! — uśmiechnął się stryj — sądzisz jak dziecko! cóż dowodzi poczciwości? czy dziury na łokciach?
— Mam także kogoś na miejsce panny Anieli...
Kasztelanic podniósł się z krzesła, wyprężył, oczyma ogromnemi zmierzył Jaśka i widocznie zdziwiony usiadł powoli, zamyślając się. Z tego opanowania i wrażenia jakie widocznie wywarł na starcu korzystając, Jasiek kończył:
— Jak tylko stryj rozkażesz, można będzie posłać konie do miasteczka i sprowadzić zastępców.
Kasztelanic milczał, głowa jego pochyliła się na piersi, myślał głęboko i długo. Jaś drżał oczekując odpowiedzi.
Po strasznej a długiej chwili milczenia, Kasztelanic z uśmiechem starego satyra, zmrużonemi oczkami spojrzał na skłopotanego synowca.
— No! — rzekł — trzeba ci oddać sprawiedliwość: masz odwagę i wiele sprytu.... nie darmoś mój chleb jadł! Wszystko to dobrze! zobaczymy co z tego być może; ale życzę ci bądź ostrożny, w niebezpieczną się grę wdałeś. — Szczęściem trafiłeś na dobrą chwilę...
— Com zrobił to pewnie z przywiązania do stryja — przebąknął młody chłopak.
— A! ba! dajże mi pokój — uśmiechnął się niedowierzająco Kasztelanic — tem mnie nie obałamucisz... Masz nadzieję że coś zrobił wypłacić ci się powinno; chcesz się pomścić na sługach co tobą pomiatali, to rozumiem; a co się tyczy przywiązania, dajmy temu pokój... ja się na to nie biorę... długo żyłem! znam ludzi dobrze! do starych kości trudno żeby się kto przywiązał!
Jaś nie nalegał.
— Wiele odwagi! wiele odwagi — dodał Kasztelanic powoli i jakby do siebie — to zabawna rzecz! Zobaczymy! zobaczymy! miej wszystko na pogotowiu! Zobaczym! może coś być z tego. Spodziewam się jednak żeś Acan nie zobowiązał się względem tych ludzi? żeś im nic nie obiecał? żeś nie przyrzekł formalnie, i nie zgodziłeś ich na moją kieszeń?
— Wszystko to zostaje w mocy i woli stryja! — dodał Jaś — ja tylko ich wyszukałem...
Na tem skończyła się partja, która i tak chwilę dłużej trwała niż była powinna; obawiał się młody chłopak, by Termiński zmowy nie zwietrzył, i gdy Kasztelanic uśmiechnięty nieco, ale zamyślony razem wychodził do swoich pokojów, Jaś się wysunął jak zwykł był do izdebki w oficynie.
Nie wiem jakiem szczęściem, ważna rozmowa między Kasztelanicem a synowcem nie została podsłuchaną. Termiński nie domyślał się jeszcze niczego, niespokojny dumał tylko, jakby albo swego dokonać, albo się cofnąć w porę. To jednak trudnem było; — za daleko zaszedł, zbyt widocznem byłoby kłamstwo i podejście, zbyt upokarzające odstąpienie; szukał jakiegoś środka i znaleźć go nie mógł. Znał on nadto Kasztelanica, by przypuszczał że się lada czem da mu wykłamać; zdawało mu się że pierwsza bajka o pułkowniku była dobrze osnutą, przekonywał się dziś że nie posłużyła na nic; trudniejszem jeszcze wydawało mu się zadanie wyplątania z niej teraz. Chodził więc niespokojny i zafrasowany, przeklinając w duchu pannę Anielę, a panna Aniela oddawała mu to z nawiązką.
Nadszedł wieczór, po dniu spędzonym zwykłym trybem, i nie bez obawy Termiński wsunął się do sypialni Kasztelanica, który jakby na przekor jemu, zdawał się weselszy i swobodniejszy.
Postanowił, po rozmysłach wielu, dobijać do ostatka zamierzonego dzieła, a gdyby Kasztelanic okazał mu nareszcie groźną twarz i niepokonane serce, cofnąć się zasłaniając panną Anielą, na którą wszystko miał zrzucić. Aniela ze swojej strony prawie podobny usnuła projekt, zamierzając pozbyć się Termińskiego, wyznaniem, że on ją na to co robiła namówił.
Dobry humor Kasztelanica, który łatwo było poznać Termińskiemu po najmniejszym starca ruchu, a nieledwie po zwierzchniej postawie, trochę go zniespokoił; zbliżył się śmiało i począł milczącego rozbierać...
— Cóż tam słychać o pułkowniku? — spytał po chwili stary z widocznem bardzo szyderstwem, sam pierwszy zaczynając.
— O pułkowniku! — niespokojnie rzekł Termiński, zdziwiony wspomnieniem którego zwykle unikał stary — ja nic nie wiem nowego; może co ma panna Aniela?
— Juściż gdyby miała, pierwszybyś o tem wiedział jako wierny jej konfident — podchwycił stary, — a zatem nic nowego?
— Dosyć dawnej z nim biedy! rzekł Termiński — jak uważam, to się musi na tem skończyć, że panna Aniela, jakkolwiek przywiązana do Jaśnie pana, będzie przymuszona go opuścić.
— A Waćpan jako jej przyjaciel i doradzca — zimno dorzucił Kasztelanic obwijając się szlafrokiem — zapewne za nią pójdziesz?
— Ja? — zmieszał się sługa.
— Tak sądzę! tak przeczuwam! tak się domyślam! — na różne trzy głosy żartobliwie odezwał się Szambelan.
Termiński zastygł ze strachu; ale myśl nieszczęśliwa, myśl że nikt go zastąpić nie potrafi przy starcu, który długiemi laty przywykł do niego, dodała mu zuchwalstwa.
— Jeślim już Jaśnie panu niepotrzebny — odezwał się śmiało....
Kasztelanic spojrzał na niego zimnem mściwem okiem.
— Jakżeś to zgadł! — rzekł chłodno.
Pomimo strachu któren uczuł, Termiński jeszcze nie wyobrażał sobie, żeby do czegoś przyjść mogło, bo ufał zawsze że go nikt zastąpić nie potrafi, nie domyślał się grożącego niebezpieczeństwa; odwrócił jednak rozmowę.
— Czy Jaśnie pan położy się? mam zawołać panny Anieli?
— Swoim porządkiem! swoim porządkiem — rzekł Kasztelanic — powinieneś go się był nauczyć.
Wedle tego porządku, dzwonek dał znać pannie Anieli o jej godzinie; Termiński poukładawszy wszystko usunął się, a ochmistrzyni weszła, jak od dni kilku była zwykle, ze smutną twarzą i wyrazem niespokojności. Jej także zdawało się że nikt zastąpić nie potrafi przy starcu zużytym, nałogowym i obawiającym się najmniejszej zmiany, która życia więcej trochę niżeli zamierzał wyczerpać mogła.
Nie będziemy opisywali tej sceny, która się powtórzyła u łoża Kasztelanica: była ona dalszym ciągiem dawnych, ich rozwinieniem i dopełnieniem. Stary wysłuchał żalów, łez i gróźb z zupełnie zimną krwią i zwykłem szyderstwem, nie odzywając się prawie, lub przerywając tylko wynurzenia kolącem pół słówkiem. Ranna narada z Jasiem wzięła skutek: postanowił uwolnić się od napastników, którzy widocznie na słabość jego rachowali i znosił ostatek prześladowania z obojętnością człowieka, co sobie obmyślił skuteczne na nie lekarstwo.
Nazajutrz, zaledwie przebudzony Kasztelanic rozkazał zawołać do siebie Bulwy. Nie była to godzina zwykła, i Termiński niespokojny, poleciał, nie mogąc się domyśleć co to znaczyć miało. Bulwa schwycony w łóżku, gdyż po preferansie którego lubił, wysypiał się wygodnie, ledwie miał czas wdziać na siebie węgierkę i przestraszony poleciał do dworu.
Zastał pana siedzącego w krześle, spokojnego, z wypogodzonem czołem i wyrazem silnego jakiegoś postanowienia na twarzy. Stanął u drzwi oglądając się niespokojnie.
— Waćpan chcesz zapewne ostać się na swojem miejscu? — spytał go zimno Kasztelanic — nie życzyłbyś sobie stracić go?
— Jakto Jaśnie panie? — wybełkotał struchlały Bulwa... Jak żonę i dzieci moje kocham... jak pragnę zbawienia... ja... o niczem nie wiem i nic winien nie jestem....
— Alboż cię obwiniam? — powolnie począł stary zażywając tabaki — pytam się tylko, czy chcesz na swojem miejscu być dłużej?
— Całe moje życie, wedle rozkazu... szybko zawołał Bulwa.... gotów jestem i pragnę służyć Jaśnie panu.
— Koniec końcem, chcesz mój chleb jeść to słuchajże mnie — rzekł starzec, — i spełnij święcie co ci będzie rozkazano, nieoglądając się na nic.
Ciarki chodziły po skórze pana Bulwy, który aprendował, że się coś bardzo ważnego stać musi, i drżał cały.
— Rozkażesz Waćpan zaprządz konie, upakować rzeczy i odwieźć naprzód pannę Anielę do miasteczka....
Ta nowina tak była niesłychaną, że rządzcy zdawało się w początku, jakby się przesłyszał; postrzegł to z jego twarzy Kasztelanic, i powtórzył:
— Panna Aniela wyjedzie najdalej o trzy kwandranse na trzecią, tak, żeby jednym dniem, u siebie w domu stanąć mogła.
— Wedle rozkazu! — szepnął zdumiony Bulwa.
— Spytasz się Waćpan także Termińskiego, dokąd życzy być odesłanym, gdyż i on odjeżdża. Termińskiemu daje się czasu do jutra na przygotowanie do podróży. — Słyszysz Waćpan?
Zapytanie to nie było bez przyczyny, rządzca bowiem, którego ścisłe stosunki łączyły z kamerdynerem mającym w nim protektora i osobistego przyjaciela, nie wierzył uszom i osłupiał, nie mogąc znaleźć słowa.
— Ale Jaśnie panie! — odważył się wybąknąć.
— Tu nie ma żadnego ale — szybko zawołał Kasztelanic — jest mój rozkaz i zostanie spełniony. Termiński zapewne wyjeżdżać nie zechce, będzie szukał powodu zostania, może pomyśli się tu ukryć do czasu; otóż masz Waćpan wiedzieć, że jeśli na to pozwolisz, lub dopomożesz temu, stracisz miejsce. — Rozumiesz Waćpan?
— Wedle rozkazu! — odparł swojem zwykłem przysłowiem pan Bulwa, przelękły do najwyższego stopnia, lecz nie mogący pojąć, co tak wielkie i nagłe zmiany spowodować mogło.
— Konie także mieć proszę w pogotowiu — dodał stary — jeśli ich zapotrzebuję, do powoziku i do bryczki.
— Wedle rozkazu — cichuteńko rzekł Bulwa.
— Teraz wiesz już Waćpan wszystko — dodał Kasztelanic — co wiedzieć potrzeba, idź; i żeby mi to było spełnione.
— Wedle rozkazu! powtórzył rządzca, nie mogący znaleźć klamki we drzwiach, tak był zdziwiony i przelękły — idę i zajmę się natychmiast.
Kasztelanic uśmiechnął się tylko z jego bojaźni, i zadzwonił.
Ale nikt nie przyszedł na glos ten, gdyż Termiński właśnie się w sieniach od Bulwy dowiadywał o swojem nieszczęściu.
W pierwszej chwili uderzyło go ono jak piorun, stracił mowę, zdrętwiał, nie rozumiał, ale rozpacz sama dodała mu odwagi: powiedział sobie, że to są tylko postrachy, że stary obejść się bez niego nie potrafi, postanowił ani się tłómaczyć, ani prosząc wybierać, pewien że zostanie odwołany.
W drugim końcu domu, równe wrażenie uczyniły rozkazy Kasztelanica na pannie Anieli, której o nich także oznajmił Bulwa. Ale tu łzy i gniew razem się zbiegły, rozpacz i złość: wypędzenie z domu ostatnie wywracało nadzieje. Rachowała wprawdzie na nałogowe przywiązanie Kasztelanica, jak Termiński, znając jego nawyknienie do osób mu potrzebnych; nie spuszczając się jednak całkiem na skutek odjazdu, postanowiła spróbować czy go odwrócić nie potrafi.
Dzwonek drżał jeszcze w ręku starca, gdy z przewróconą twarzą, z zapłakanemi oczyma, w rannym stroju, ukazała się na progu jego pokoju panna Aniela. Wyraz oczów, który ją spotkał, mógł jej odjąć wszelką nadzieję — był bowiem szyderski, zimny i odpychający. Postanowiła jednak wszelkich użyć środków na odwrócenie ciosu, który ją uderzał.
— Co pani rozkażesz? — suchym swym głosem zapytał odwracając się ku niej starzec.
— Pan Bulwa... nie mogąc dokończyć, wyjąknęła Aniela.
— Pan Bulwa spełnił mój rozkaz — odrzekł Kasztelanic zimno — nie chcę pani dłużej narażać na prześladowanie jej familji, na wymówki brata; życzyłaś sobie kilkakroć powrócić do domu, żądanie jej spełni się dzisiaj.
— Panie! godziż się to! — płacząc odpowiedziała kobieta.
— Co? czy się godzi? — podchwycił starzec nieubłagany — czy się godzi męczyć, znęcać się? podchodzić i oszukiwać? — mogę spytać z mojej strony.
— Oszukiwać?
— Tak! tak! — Masz pani dowód, że ten ukochany brat nigdy na świecie nie był. — Wiele łez kłamanych darowałem, intrygi co spokojność zakłóca nie mogę. Darujesz pani — dodał dotkliwie znęcając się — że wcale do ożenienia ochoty nie mam, a że to było jej celem — lepiej się rozstać, by darmo dziecinnemi nadziejami nie uwodzić. Pan Bulwa ma rozkaz obrachować, opłacić i dziś jeszcze wrócić panią ukochanej familji, i troskliwemu o honor jej bratu.
Te przykre żarty, które odejmowały wszelką nadzieję zmiany wyroku pannie Anieli, przyprowadziły ją do wściekłości prawie.
Z za łez rozśmiała się szydząc.
— Myślisz pan, że bardzo stoję o to, żeby tu gnić przy nim? — ofuknęła się żywo. — A więc pojadę, tak, pojadę natychmiast! Wiem kto to wszystko zrobił: godny synowiec jego przywiózł ten papier, któren pan Sobocki mu dostarczyć musiał. W dobre, o! w dobre dostaniesz się pan ręce! — dodała z przymuszonym śmiechem.
Kasztelanic od dawna odwykły od wrażeń silniejszych, uczuł że te wyrazy wzruszyły go do głębi; wspomnienie Sobeckiego którego się lękał, groźba Anieli, dotknęły go żywiej, niż się spodziewać było można. — Porwał się drżący z krzesła.
— Wszyscy tu są w moich rękach! — zawołał — ja nie będę w niczyich! Idź Waćpanna i wynoś się ztąd.
— O! z największą ochotą! żegnam pana! — trzaskając drzwiami krzyknęła panna Aniela — życzę mu szczęścia! Adieu! adieu!
Drzwi się zamknęły: Kasztelanic upadł na krzesło i głowę opuścił na rękę — w duszy jego dziwne się kręciły myśli. Przedstawiały mu się wszystkie cierpienia, które go czekały z tych zmian na jakie się odważył. Osamotnienie grożące, nowi ludzie, nowe może powody niecierpliwości, i nowy życia szafunek?
— Ha! mówił w duchu — podobno jak młokos nieuważny rzuciłem kość pospiesznie; co to będzie! co to będzie! W moim wieku otaczać się nieznajomymi, przywykać do nich, uczyć ich! to wielka głupota! Ale są korzyści, są niezaprzeczone korzyści! Będą mi się zasługiwać! muszą być ostrożni. Termiński i Aniela byli już niebezpieczni dla mnie: chcieli opanować, odważyli się pomyśleć żem bezsilny starzec, z którym zrobią co zechcą? Musiałem tak skończyć. Jaś nie jest niebezpieczniejszy od nich! Odepchnę go gdy zechcę, gdy się odważy przewodzić i zapragnie także rej wodzić. — Ciężko mi tylko będzie przetrwać pierwszą chwilę...
Obejrzał się, dobył zegarka i brew mu się zmarszczyła.
— Godziny zmieszane — rzekł — porządek wywrócony! co to będzie! co to będzie! jak te dni przebyć w takim zamęcie! Wiele to się życia wyszafuje na to!
Gdy Kasztelanic duma tak, dręczy się i dzwoni chcąc kogo dowołać, Jaś pogląda od oficyn na zamieszanie które wywołał; spodziewał się trochę tych skutków, ale nie sądził żeby tak szybko nastąpić miały. Wieść o wyjeździe Anieli i Termińskiego zastała go nieprzygotowanym, ale duchem zerwał się z łóżka, i pchnął posłańca do Sobockiego, oznajmując mu, by nie czekając więcej, przysyłał na wieczór Puślikowskiego i panią Tryze. Bulwa, który z wykrzyków i przekleństw obojga odjeżdżających domyślił się kto tej kaszy nawarzył, chcąc sobie zaskarbić łaski nowego faworyta, pobiegł natychmiast do oficyny.
Ukazanie się jego w biednej izdebce Jasia, w której dotąd noga jego nie postała, miało wielkie dla niego znaczenie. Rządzca, trochę skłopotany tem, że się nigdy nie domyślał wziętości jaką miał Jaś otrzymać, i nie zaskarbił sobie zawcześnie jego względów, pokorą i posłuszeństwem postanowił spłacić swoją omyłkę.
— Przyszedłem się spytać — odezwał się zmieszany i uniżony — czy pan co nie rozkaże?
— Ja? — rzekł Jaś — ja?
— Bo to ja zawsze — pospiesznie podchwycił Bulwa — zawsze wyglądałem chwili żeby być panu użytecznym; ale wiadomo jaka to była niewola z Termińskim. — Chwała Bogu żeśmy się go pozbyli!
Jaś się uśmiechnął.
— Ja tu — rzekł pokornie — nic nie mam do rozkazania, panie Bulwo; jeden Kasztelanic stryj, rozporządza. Trzeba jego rozkazy spełniać, i nic więcej.
— Ale może by co?
— Nie, nic, nic — odparł Jaś.
— Pan widzę nie ma we mnie ufności?
— Mało się znamy: jak się lepiej poznamy... teraz, spiesz pan spełnić co Kasztelanic mu polecił...
— O! o! wychodząc rzekł do siebie rządzca — kuty! zręczny! dobrego będziemy mieli pana! Trzeba go koniecznie złapać! — Bez tego mogę wylecieć! — To widzę nie żarty! — I nie nałożywszy nawet czapki pobiegł na folwark.
Tymczasem w całym dworze zamieszanie było niesłychane, słudzy latali, szeptali, nowina niespodziana krążyła z ust do ust, zdawało się, że świat na swej osi w inną się stronę poruszył.
Chłopiec pana Samuela przybiegł do niego z wieścią tą, właśnie gdy z rotmistrzem wzdychali i stękali na swoje położenie.
— Wszak to pannę Anielę i Termińskiego słyszę wywożą! — krzyknął wpadając na próg.
— Co? dokąd? śni ci się czy co — spytał pan Samuel.
— Ale jak Boga kocham, prawda! Cały dwór do góry nogami! — Kasztelanica ubiera Paweł, Termiński się pakuje, panna Aniela słyszę płacze, przeklina i szklankami ciska. Bulwa lata jak oparzony... w stajni zadysponowano konie do koczobryka i do wózka...
Samuel i Rotmistrz spojrzeli po sobie.
— Cóż to się stało? to jakaś rewolucja! — rzekł stary zapinając kapotę — trzeba się pójść dowiedzieć!
W tem stanął zamyślony w pośrodku pokoju. — Jaś jeździł do miasteczka — rzekł w duchu do siebie — to jego robota! Ale to tylko początek? Wyprawił dziś jednych, jutro odważniejszy, wypędzi i nas. Trzeba mu tu być samym! — to nie chybna...
— Rotmistrzu! odezwał się — nie ruszaj się z kąta, siedź cicho, nie mieszaj do niczego, mogliby cię wplątać w co! ja sam pójdę się dowiem i rozpytam.
To mówiąc pochwycił czapkę pan Samuel i wysunął się szybkim krokiem z pokoju.
W dziedzińcu obejrzawszy się, nie mógł już wątpić, że to co chłopiec oznajmił było prawdą. Zwykle spokojne podwórze przedstawiało obraz niezwyczajny; wynoszono tłumoki, ludzie latali, krzyżowały się rozkazy, kupkami zbierali się ciekawi rozprawiając o dziwnym, niepojętym wypadku. Właśnie w chwili gdy pan Samuel wyszedł, niewiedząc jeszcze gdzie się uda, nadbiegł Jaś, spieszący do dworu i spotkał się z nim oko w oko.
— Dzień dobry ci Jaśku — zapytał stary niespokojnie — powiedz-że mi co tu się dzieje? Jakieś widzę zamieszanie, ktoś odjeżdża? co to jest? Ludzie bajki jakieś plotą....
Jaś zarumienił się, uśmiechnął nieznacznie.
— Właśnie i ja się o tem dowiaduję — rzekł udając naiwność — mówił mi Bulwa, że Aniela i Termiński wyjeżdżają oboje. Ale nic nie wiem co to się stało?
— Stryj wie, że Kasztelanic nie zwykł do porady brać nikogo; zkądżebym miał o tem wiedzieć? Muszę lecieć, żeby się rozpytać, a może tam mnie zapotrzebują....
To mówiąc pospieszył biegiem do dworu; pan Samuel pozostał sam zadumany.
— Ha! — rzekł — niedługoż i nam tu popasać! To niezawodnie robota Jasia, ani wątpić! Dziś im, jutro nam, wcześnie się trzeba upakować!
Smutny powrócił do oficyn, i zastał obojętnego Rotmistrza, zajętego przy kominie starannem oczyszczaniem fajki i cybucha.
— Wszystko prawda — rzekł — ale to podobno nie koniec na tem! dostanie się i nam, Jaś to zrobić musiał. Widziałem go przed chwilą, udaje niewiniątko! A co poczniemy jeśli nas ztąd wyrugują? — spytał syna.
— Co? — uśmiechając się obojętnie zawsze i podnosząc głowę, na której twarzy niebyło wyrazu najmniejszej troski, Rotmistrz — pójdziemy gdzieindziej biedę klepać. Juściż tu nie raj!
— Oj nie! — odparł ojciec — ale czyściec przynajmniej! — uśmiechnął się boleśnie. — Gdzieindziej może być piekło....
— Znajdziemy kątek, a niewieleć nam potrzeba! — O, i pan Piotr nas przyjmie!
— Ale nadzieje! nadzieje! tu się na to gotuje widzę — żywo dorzucił pan Samuel — że nam wszystko z przed nosa pochwycą.
— Chcesz ojciec, bym Jasiowi uszy poobcinał? — zapytał syn, który nigdzie innej rady nie widział, tylko to jedno na wszystko miał lekarstwo.
— A! dajże pokój! na Boga panie Wincenty! — zakrzyknął Samuel — co ci w głowie, na co się to przyda! Siedźmy, milczmy i do niczego się nie mieszajmy... co Bóg da to da!


VI.

We dwadzieścia-cztery godzin potem zaszła nadzwyczajna zmiana we dworze Strumieńskim, a na miejscu wygnanych Termińskiego i Anieli, osiadła pani Tryze i Puślikowski. Niewiadomo jak przyjął pierwszy raz do siebie przystępujących, na wiarę Jasia wyboru sprowadzonych Kasztelanic; to pewna, że nazajutrz wyszedł orzeźwiony, odmłodniały, w wyśmienitym humorze i niedozwalając najmniejszej czynić wzmianki, ani sam wspominając o tem co zaszło, urządził swój dzień jak najściślej wedle dawnego trybu. Na Puślikowskim znać było wielce pracę Jasia, który go tak wcześnie o najdrobniejszych nawyknieniach starca uwiadomił, że zręczny i znający służbę dworak, nie zawahał się na chwilę, nie szukał nic, nie pomylił się w niczem. Kasztelanic zdumiony, że nie poczuł odjazdu Termińskiego, spoglądał i milczał, niechcąc się wydawać z radością jaką mu to sprawiało. Punkt o południowej godzinie, drzwi się otworzyły, zastał już u drzwi Jasia pokornego, skromnego, cichego jak przedtem i nie chlubiącego się wcale swoim tryumfem. Że jeszcze nikogo nie było prócz nich dwóch, Kasztelanic podając mu rękę do pocałowania, uszczypnął go w twarz, co było oznaką wielkiej łaski i rzekł po cichu:
— Spisałeś się Acan bardzo gracko, ale jednakże nie życzę ci często podobnych próbować przedsięwzięć.... mogłoby to być niebezpiecznem.... Ale na ten raz udało się bardzo dobrze; winszuję Waści, Jaśku....
Jasiek się skłonił pokornie.
— Jeślim co zrobił to pewnie w najlepszej chęci dla stryja dobrodzieja....
— Szeroko o tem Dawid pisał — odparł stary usta wykrzywiając — Waści się chciało zemścić, był rachuneczek... no! ale się i mnie przytem coś upiekło. Powiedz-że mi, kto ci u kata te dwie figury wyswatał?
— Przypadek — rzekł Jaś skromnie.
— Ten głupi przypadek coś mi pachnie Sobockim, a łotra tego się boję, i Waści się strzedz radzę. Pani Tryze przyzwoita kobieta..... to osobliwszy trafunek?
Uśmiechnął się stary z zadowoleniem.
Wniesiono śniadanie; wszedł i pan Samuel z Rotmistrzem, oba po naradzie postanowiwszy dopóty o niczem nie wspominać, pókiby sam Kasztelanic tego przedmiotu nie zaczepił.
Z niecierpliwością wyglądał Rotmistrz i ojciec jego otwarcia drzwi od sali jadalnej, dla zobaczenia pani Tryze, której dotąd spotkać nie mogli; nareszcie Puślikowski, wystrojony i zręczny, otworzył drzwi i oznajmił, że zupa była na stole. W głębi pokoju malowały się już ciekawym oczom dwie postacie: — pana Bulwy, niezmiernie wyprężonego i przestraszonego ostatnią rewolucją pałacową, i ślicznej pani Tryze.
Dla pana Samuela, dla Rotmistrza a nawet dla Jasia, było to nowe zjawisko i uroczo zastępowało kwaśną pannę Anielę. Kasztelanic wdzięcznie bardzo ukłonił się jej z dworskiem przymileniem. Jaś poglądał na nią zdumiały, nie widząc w niej nic dawnego, prócz piękności, która zdała się podniesioną ubiorem, tem co ją otaczało i silną wolą okazania się piękną. Była też nią niezaprzeczenie, a strój skromny lecz zręcznie dobrany, krasił jeszcze wdzięk naturalny tej zagadkowej istoty. Wyraz jej twarzy był łagodny, skromny, ale na dnie jego jakaś niedostrzeżona wielu, uwięzła pruszynka szyderstwa. Oczy jej biegały żywo, zdając się liczyć, poznawać, chwytać wszystko co otaczało. Pan Samuel i Rotmistrz skłonili się nowo-przybyłej z daleka; Kasztelanic dał znak siadania i wszyscy zabrali miejsca swoje.
Pomimo wyłącznego zajęcia jedzeniem, stary kilka razy oderwał się od niego, by spojrzeć na piękną panią Tryze; zaczepił ją w rozmowie i znalazł gotową do odpowiedzi, dowcipną i wesołą.
Jaś jak w tęczę patrzał także na nią, i zapomniawszy, że ludzie widzieć mogą wrażenie jakie na nim czyniła, cały się oddał roskoszy zatapiania we wdziękach, które od pierwszej chwili do głębi go poruszyły. Ona zdawała się nieuważać ani ciekawości nieznajomych, ani zajęcia Jasia, ani uśmiechów Kasztelanica, ani ją przejmowało położenie dziwne, dwuznaczne w tym domu; na twarz jej nie wystąpił rumieniec, głos nie zadrżał; swobodna zupełnie, pani siebie, była jak w domu znajomym, jak gdyby w swoim żywiole.
Pod koniec objadu smutno spuścił głowę pan Samuel; przeczuwał on, że tak zręczna istota sprzymierzona z Jaśkiem wszystkiem owładnąć musi. Czuł niebezpieczeństwo, ale co na nie radzić było? Wezwana już raz familja nic dopomódz nie potrafiła, możnaż się było drugi raz do niej udawać!
— Zostawmy to woli Bożej — rzekł w duchu — co ma być niech się stanie! Ja tu na to nie doktor!
I z uczuciem smutku, które powiększała jeszcze dziwna obojętność na wszystko pana Rotmistrza, nieumiejącego podzielać ani obawy, ani zaprzątnień ojcowskich, pan Samuel cofnął się zaraz po objedzie do oficyny.
Jaś pozostał sam na sam z Kasztelanicem, a najlepszym dowodem jego zadowolenia i uspokojenia było, że starzec wedle obyczaju, ledwie wygrawszy partję, usnął.
Nazajutrz i dni następnych rzekłbyś, że się nic nie zmieniło w starym dworze, tak ślicznie wszystko powróciło do swojego porządku. Jeden tylko Jaś nieuspokoił się wcale; spełnił bowiem dotąd część tylko zadania, a reszta pozostała najwięcej go niepokoiła.
Chodziło mu o odsunienie całej rodziny Kasztelanica i do tego zmierzał, by sam przy nim pozostać, a najbardziej niepokoił go na załodze siedzący pan Samuel i Rotmistrz. Ale potrzeba było czekać pory do ich oddalenia.
Wszystko jednak szło jak najpomyślniej dla Jaśka, który wkrótce upatrzył chwilę sposobną, by przemówić. Obsyłano nieustannie Kasztelanica podarunkami i listami, które go w najwyższym stopniu niecierpliwiły. Raz tedy, gdy na jedno z pism podobnych wypadło odpisywać, Jasiek zebrawszy się na odwagę, tak począł:
— Uważam, że stryja dobrodzieja dosyć męczy to ciągłe przypominanie się kuzynków.
— Masz Waćpan racją — odpowiedział zażywając tabakę Kasztelanic — ale cóż począć? Do pieniędzy lgnie wszystko, trudno się od tego odczepić!
— Byłby sposób — rzekł Jaś pisząc.
— Hu! Waćpan i na to masz sposoby?
— Ja! stryju dobrodzieju — tylko myśląc o tem, wydumałem kto temu wszystkiemu przyczyną, ale....
— Miej Waćpan zwyczaj, kończyć kiedy zaczynasz — zawołał Kasztelanic... — mów.
— Prawdziwie nie śmiem, niegodzi się może.
— Patrzcie! jaki skrupulat. Powinieneś wiedzieć, że w te ceregiele nie wierzę; świerzbi cię mów, jeśli co nie głupiego. Któż temu winien?
— A któż jeśli nie stryj Samuel, co to pierwszy do Strumienia drogę pokazał — rzekł śmiało Jasiek. Wiem z pewnością, że on to hałasu narobił u familji i wszystkich tu na urodziny sprowadził.
— Jakto? wiesz o tem pewnie! — zawołał Kasztelanic, któremu brat oddawna zawadzał, rad z powodu, żeby się go przyzwoicie pozbyć.
— Wiem wszystko jak to było — kończył chłopiec chwytając zręczność. — Jak tu była pani Hieronimowa, przez nią oznajmił familji co się tu dzieje; zawezwał ich wszystkich na radę, żeby stryja dobrodzieja obsadzić stróżami.... Potem się gdzieś tam zbierali, rozprawiali i nareszcie aż do Strumienia przyjechali....
— I pan Piotr prawił mi kazanie! — mruknął Kasztelanic uśmiechając się. — Ale wiesz-że pewnie, że to robota brata Samuela?
— Wiem o tem najdowodniej — odparł Jaś — mógłbym powtórzyć nawet niektóre ich wieczorne rozmowy tu w Strumieniu. Chodzi im bardzo, żeby się stryjowski majątek w obce ręce nie dostał....
— I tak zawczasu, za życia, bezwstydnie już sobie go pilnują, już nim rozporządzają, a żeby mi się przypodobać, to mnie obsedują listami i kiepskiemi swemi prezencikami.... Ale to zdrada ze strony pana Samuela, któremu dałem dach i przytułek.... naprowadzać ich na mnie....
Jaś nie odezwał się więcej, rzucił węgiel, podpalił, a sam się przychował.
Kasztelanic tymczasem myśl i wiadomostkę schwyconą na wszystkie strony obracał. Dotąd nie miał powodu, zaczepki, żeby się zbyć nieprzyjemnego świadka, choć mocno tego pragnął; nie znajdował pretekstu do zerwania z familją; tu mu się doskonała trafiała zręczność, postanowił ją pochwycić i z niej skorzystać.
Dzień czy dwa upłynęły na układaniu planu i na ostatku, uzbroiwszy się w odwagę i zimną krew, które miał postawić przeciw powadze i uczuciu brata, Kasztelanic dnia jednego przed objadem, w niezwyczajnej porze, posłał Puślikowskiego po pana Samuela.
Starego coś tknęło, spojrzał na Rotmistrza, westchnął.
— A co! — rzekł — pewnie i dla nas przyszła pora manatki pozbierać! gotujmy się panie Wincenty.
Rotmistrz niedowierzając ramionami ruszył.
Pan Samuel zastał brata chodzącego żywo po swoim sypialnym pokoju; twarz jego wyrażała niby gniew, którego w istocie nie miał, i oburzenie udane. Jak tylko zobaczył na progu pana Samuela, stanął i odezwał się:
— A godzi się to panie bracie! a godzi się to?
— Co? co?
— Co? ślicznych się dowiaduję rzeczy, za prawdę! Mógłżem się tego po Wasindzieju spodziewać?
— Ale cóż jest, u Boga?
— Co jest? Jam was przyjął i przytulił, a wy przeciwko mnie spiski knujecie, familję gromadzicie, chcecie wziąć w kuratelę, żeby majątek zagarnąć! Któż jeśli nie Waćpan, panie bracie przez Hieronimowę spędzaliście całą familję, żeby o mnie starcu radzić i obsadzić mnie stróżami? alboż nie? Zaprzeczcie kiedy możecie?
Pan Samuel wzruszył lekko ramionami.
— Nie zapieram się co prawda! ale nie tak to było jak mówicie, panie bracie.
— Jak było nie wchodzę, dość że było — przerwał Kasztelanic. Chodzi wam o spadek po mnie: wiedźcie, że z niego nie dostaniecie pruszynki!
— O tem dawnośmy wiedzieli — odparł Samuel z pokorą — nie nowina, panie bracie; ale pozwólcie mi się oczyścić z potwarzy rzuconej na mnie; przez kogo, niewiem, choć się domyślam.
— Nazywacie to potwarzą?
— Nie było w tym kroku nic ci uwłaczającego.
— Tak! tylko stróżów mi chcieliście dodać, i opanować starca....
— Pozwól, kiedyśmy na tę drażliwą materję wpadli, panie bracie — odezwał się Samuel — niech ci całą prawdę powiem....
— Żadnej prawdy nie potrzebuję od Waszeci, panie bracie.
— Jak chcecie....
— Proszę tylko, żebym był wolny od szpiegostwa w domu, od znanych mi uczuć familji, która nie o dobru mojem myśli ale o majątku....
— Tak! doskonały powód pozbycia się mnie! — rzekł Samuel — niech i tak będzie, pójdziemy ja i syn dziś jeszcze.... zostaniesz sam jak chcesz; ale pamiętajcie bracie, pamiętajcie, kim się obsadziliście i kto z wami zostaje.
— Cóż to? macie mnie za zdziecinniałe stworzenie, co nianiek potrzebuje i lada komu da sobą powodować? — ofuknął się Kasztelanic. — Nikt w życiu mną nie rządził i rządzić nie będzie!
Pan Samuel nie rzekł więcej słowa, smutnie skłonił się z uczuciem prawdziwem, więcej zgryziony niż rozgniewany i na progu odezwał się uroczyście tylko:
— A więc, żegnam cię panie Stanisławie.... noga moja nie postanie więcej w tym domu, z którego mnie sromotnie wypędzasz — przebaczam ci to. Na tym świecie nie zobaczymy się więcej: do zobaczenia na innym.
Stary stanął, spojrzał i z litością się uśmiechnął.
— Kłaniajże się odemnie panu Piotrowi! — dodał — i szczęśliwej drogi!
Drzwi się zamknęły powolnie; ze spuszczoną głową, przygnębiony swem nieszczęściem, zgryziony powlókł się wygnany do oficyny. Rotmistrz czekał na niego w ganku paląc fajkę; postrzegłszy ojca, po wyrazie jego twarzy, po postawie poznał, że się coś złego stać musiało: rozgniewał się tylko, zacisnął pięść i chciał lecieć uszy poobrywać Jasiowi, któremu przypisywał to wszystko.
— A co? — spytał z daleka.
— To com wywróżył — rzekł stary z rezygnacją — jesteśmy wypędzeni, wypowiedziano nam schronienie, kazano się wyrzec wszelkich nadziei. I kropli wody więcej tu w usta nie wezmę! — dodał starzec z dumą, która na twarz wystąpiła — zwiążemy węzełki nasze i pójdziemy ztąd jednej chwili.
— Gdzież ten łajdak, żebym mu...
Nie miał czasu dokończyć Rotmistrz, schwycony silną dłonią ojca.
— Wara mi od wszelkiej zemsty, panie Wincenty — rzekł poważ
nie — pod błogosławieństwem zakazuję słowa, mrugnienia!... Bóg się pomści za nas!
— Ale ja bym go stłukł na gorżkie jabłko!
— I popełniłbyś nierozsądny występek — przerwał ojciec. Wszystko dobrze zważywszy jest to największa przysługa jaką nam mógł synowczyk wyrządzić; dość mamy tego z powszednim chlebem codziennie połykanego upokorzenia. Mnie tylko miłość ojcowska gotowa na ofiary, ciebie niesłychana obojętność mogły w tem piekle utrzymać. Dość na Boga! więcej ubogich żyje na świecie, a żyją jakoś! I nam Bóg dopomoże!
To mówiąc, pan Samuel wszedł z Rotmistrzem do zajmowanej przez siebie izdebki i począł natychmiast pakować węzełek swój nie wielki, rozkazawszy synowi podobnie się przygotować.
Widać że śledzono ich kroki, gdyż Bulwa przysłał z zapytaniem kiedy rozkażą dać sobie konie. Ale pan Samuel odpowiedział, że żadnych koni nie potrzebuje i nie chce.
W pół godziny po rozmowie z Kasztelanicem, Jaś z za węgła domu, nie ukazując się sam, widział starego stryja, który z Rotmistrzem pieszo do najbliższej wsi odchodził, nie obejrzawszy się nawet na czarny dwór Strumieński. Postrzegł to i Kasztelanic przez okno swego pokoju, uśmiechnął się, ale przykro mu się widać zrobiło, bo zawołać kazał Bulwę i natychmiast wysłał konie, które kijem odpędził Rotmistrz.
Tak tedy Jaś, pan placu, sam na sam pozostał z Szambelanem. Puślikowski acz uczciwy człowiek, a może dla tego właśnie że poczciwy, był mu posłusznym i wiernym; pani Tryze trzymała go zalotnością na więzach, ale nie przypuszczała do zbytniej poufałości.
Z nią Jaś radby był spędzać dnie całe, ale zręcznie odprawiany, odchodził z coraz większą namiętnością. Inna dla Kasztelanica, wobec którego wyraźnie przybierała jak najprzyzwoitszą postawę i mowę, śmiała i kapryśna z Jasiem, niepojęta dla nikogo, kobieta ta poczęła wkrótce po swojem przybyciu zawiadywać całym domem. Umiała przemówić do każdego, ująć, nastraszyć, przymilić się, wybadać i wcieliwszy się szybko w to co ją otaczało, stała się środkiem, ogniskiem, ku któremu zwrócone były oczy wszystkich.
Sam niepokonany dotąd, Kasztelanic ze wstydem obawiał się już być zwyciężonym przez nią.
Czuła i troskliwa dla niego, powolnie potrafiła go doprowadzić do namiętności rozpustnej, gwałtownej jak stare ognie, silnej, niepohamowanej, którą odpychała przybierając ton i powagę kobiety nieszczęściem strąconej nisko, ale umiejącej się szanować. Codzień wzrastało to pragnienie, gorzał silniej starzec, i codzień zbywała go szyderstwem, zimną niewiarą, lub zadziwieniem kobieta, która własną bronią starca z nim walczyła.
Jakkolwiek podobała się Kasztelanicowi, nie był z nią tak swobodny jak z Anielą, z której narzekań szydził i z sentymentalności żartował; pani Tryze w pół żartem, w pół poważnie, czasem nawet z pokorą przybraną, wskazywała mu nieustannie przedział, jaki rozdzielał ją, sługę, od pana.
Ten nowy żywioł w życiu Kasztelanica z jednej strony wlał w nie jakieś zajęcie, coś świeżego i ponętnego, ale z drugiej działał nań w sposób niezwykły, rozdrażniający i powolnie wyczerpywał dotąd zaszanowane siły. Postrzegał się starzec, że nie miał spokoju jaki mu dawniej dawało nałogowe nawyknienie, że nowość niszczyła go, a nie umiał ani się z nią oswoić, ani ją odepchnąć.
Postanawiał sobie codzień wyzwolić się z więzów przyzwoitości, przeskoczyć zapory, które mu kładła pokorna duma tej kobiety, nagiąć ją do swych obyczajów, z których w początku chwilową tylko zrobił ofiarę; ale w jej przytomności znieśmielony odkładał potem do jutra, i tak się to ciągnęło coraz dalej a dalej.
Tymczasem zmiana w życiu, wprzód regularnem nawet w nadużyciach, zaczęła coraz silniej działać na starca.
Co dzień podupadał gorzej, starzał się raptowniej i nie uszło oczu Jasia, że stryj choć się nie przyznaje, choć walczy, musi przypłacić zdrowiem katastrofę domową. Twarz jego traciła świeżości reszty, nawet w chwilach południowych nie ożywiając się już jak dawniej; oczy miały ogień gorączkowy, przerażający momentami, to znów gasnący nagle. Nawet ręka dotąd pulchna i biała chudnąć poczęła i czernieć. Niekiedy Kasztelanic czując upadek, musiał się widocznie podsycać swemi tajemniczemi elixirami, bo wychodził z rumieńcem na twarzy wypieszczonym, z zaognioną cerą, ale skutek tych specyfików trwał bardzo króciuchno, a po nich następowało gorsze jeszcze z sił opadnienie.
Przyczyny moralne przykładały się także silnie do pogorszenia stanu Kasztelanica. Człowiek ten zbyt dobrze znal złą stronę świata i ludzi, by nie ocenił tego co się w koło niego działo. Jaś ze swą przebiegłością cichą, z pokorą udaną, z intryganctwem zręcznem, niepokoił go coraz bardziej. Kasztelanic poczynał się go obawiać, a to uczucie strachu było razem dowodem słabości. Otoczony ludźmi podsadzonemi z ręki jego, osamotniony więcej niż kiedy przez oddalenie się pana Samuela i Rotmistrza i usunięcie familji, rozdrażnionej tem wygnaniem, pozostał sam na sam z chłopakiem, którego uczył się codzień lepiej.
Okoliczność jedna przejęła go większą jeszcze bojaźnią i dała mu wielce do myślenia.
Jaś spostrzegając upadek na siłach stryja, wzmagającą się jakąś wewnętrzną chorobą i trawiące go zniszczenie, począł nareszcie myśleć o testamencie. Potrzebował się wprzódy doskonale wywiedzieć i przekonać, czy Kasztelanic zamyśla o nim lub nie, mógł bowiem zamiast dopomódz sobie zaszkodzić. Odsunięcie familji całej, posługi które oddał stryjowi w ostatnich czasach, codzienne około niego starania, budziły w nim nadzieję, że Kasztelanic wszystko co ma, zapisać mu może. Mylił się w tem bardzo, ale miłość własna zawsze zaślepia. Żeby się więc przekonać czy myśli o testamencie, i nieporywać się na robienie niepotrzebnego, coby go musiał pozbawić części fortuny, może mu w całości przeznaczonej, Jaś usadowił się na strychu w godzinach, które Kasztelanic spędzał w swoim pokoju, i każdy ruch starca najpilniej postrzegał. Ale pomimo najuważniejszego badania, nie odkrył nic mogącego naprowadzić na jaki domysł o testamencie. Starzec przychodził zwykle o swojej godzinie, przewracał jakieś papiery, siadał do kart, grał zapamiętale, zapisywał zapewne gry wypadek i powracał do sypialni.
Niekiedy kładł coś i wyjmował z szafek, rozpatrywał w kufrach, układał, ale oko Jasia nie mogło dopatrzeć zajęcia celu i zrozumieć znaczenia.
Te śledcze zasadzki z zupełną teraz swobodą dokonywane, trwały ciągle i nie ustawały na chwilę. Jaś codzień mocniej gruntował w przekonaniu, że testamentu nie ma i być nie może, że potrzeba go przygotować i wezwać Sobockiego znowu na pomoc do dzieła. Zebrał więc powoli odcisk pieczątki, wzory pisma i podpisu, nawet próbki stylu w kilku listach i z niemi chciał się udać do miasteczka, czekając tylko chwili dogodnej.
Tymczasem Kasztelanic codzień zdawał się gorzej a gorzej, nie skarżył się, ale niknął i niszczał w oczach. Doktorów nie lubiąc i nie wierząc w medycynę, leczył się swemi elixirami, pigułkami, tajemniczemi jakiemiś lekarstwy i wszystko przypisując wyniszczeniu, jadł ogromnie, czem się dobijał jeszcze. Im gorzej się czuł, tem więcej niecierpliwiąc, chwytając przez siebie wymyślonych środków, myśląc że się ratuje, rychlej jeszcze stan swój pogorszał. Cierpienie z niepokoju przechodzące, obawa która się z nim łączyła, dotąd zaoszczędzone wyczerpując siły, przyśpieszały kres życia, które trzymało się na włosku do czasu. Pierwsza cegiełka wyjęta ze sklepienia tego, miała je obalić na ziemię.
Jaś przygotował się już jechać do miasteczka dla postarania o testament, i trafem zaniedbał dnia jednego swoich postrzegań z sufitu. Tegoż dnia właśnie Kasztelanic, wszedłszy do swego pokoju, długo po nim chodził zamyślony, czując się coraz gorzej; oczy jego błądziły z miejsca w miejsce bez celu. Nagle padły w zaciemniony kątek sufitu w którym zrobiony był otwór. Dziurka ta, jakkolwiek nieznaczna i mała z wierzchu, że kilka razy nieuważnie poprawioną była, wyraźniejszą się ukazywała od strony pokoju niż z góry. Wisiały od niej drzazgi, widać było na podłodze pod spodem trociny i drzewa kawałki upadłe. Kasztelanic spojrzał, pobladł, zadrżał, przybliżył się żywo i usta mu się zacięły. Popatrzył w górę dla zbadania czy nie zwierzę jakie ten otwór zrobiło; wlazł na kufer blisko stojący, żeby się lepiej przypatrzyć, wziął w ręce szczątki wiórów i poznawszy w nich rękę ludzką, oblał się zimnym potem.
Nie potrzebował się długo zastanawiać nad tem kto mógł go szpiegować; odgadł Jasia od razu i strach którego doznawał, przejął go głębiej jeszcze.
Właśnie gdy przybrawszy twarz jak najobojętniejszą i wesołą nawet, wychodził o swej godzinie do salki, Jaś przybył także z zamiarem wyproszenia się do miasteczka.
Na pierwsze słowo, które o tem powiedział młody chłopak, Kasztelanic podejrzliwy, rozdrażniony, domyślił się prawie wszystkiego; rodzajem jasnowidzenia chorobliwego postrzegł jak na dłoni co zuchwały młokos osnuł. Ale nie pokazał po sobie nic wcale; spojrzał mu w oczy badawczo, pomyślał, już miał wybuchnąć i wstrzymał się. Uśmiech tylko szyderski, szatański, złośliwy, skrzywił mu usta blade i wpadłe.
— A jedź Waćpan — rzekł — jedź, kiedy chcesz — możesz nawet sobie jaki dzień zabawić, to cię rozerwie. Młodemu trzeba dystrakcji...
Jaś nie domyślił się wcale ile ironji, i jaka groźba była w tych wyrazach, które wziął za dobrą monetę. Ucieszony pozwoleniem, zaraz po obiedzie posłał po konie do Bulwy, upakował się szybko i po partji warcabów, odjechał.
Kasztelanic nie zdrzymnąwszy się, choć udawał że spał, odszedł do swojego pokoju w stanie rozdrażnienia niesłychanym. Gniew, niecierpliwość, choroba wzmagająca się miotały nim na przemiany. Życie owe regularne dni dawnych zatrute zostało, i jak koło machiny wyrzucone ze swego miejsca, kręciło się w dziwacznych kręgach ostatkiem sił już tylko.
Jak skoro tylko Jaś odjechał, zadzwonił stary na Puślikowskiego.
— Zawołać mi Bulwy — rzekł żywo — natychmiast!
Rządca zdyszany, przelękły jak zawsze, bo się obawiał wszystkiego, a najbardziej rozkazów pańskich w niezwyczajnej godzinie, przyleciał do dworu natychmiast, stanął w progu i wyszepnął cicho swoje zwykłe:
— Wedle rozkazu!
— Co to mi Asan mówiłeś wczoraj, że się tam nie możesz porozumieć z proboszczem o dziesięcinę? — zapytał nagle Kasztelanic.
Strumień bowiem dawniej do dóbr Ordynackich należący, opłacał w naturze lub pieniądzach dziesięcinę do kościoła parafialnego, jak wiele dotąd dóbr na Wołyniu.
— To, Jaśnie panie — odparł Bulwa — rzecz taka, że ksiądz proboszcz nie chce brać pieniędzy, żąda odebrać w snopie, bo powiada że mu w tym roku na zapomogę dla ludzi potrzeba.
— Już też dosyć tych dziwactw ze strony proboszcza — odezwał się Kasztelanic — ja sam z nim muszę skończyć ten interes. Co rok to nowina! To pieniędzy żąda, to ziarna, to snopa! Niechże raz zawrę urnowe stałą z tym klechą....
— Jeśli Jaśnie pan rozkaże — szepnął Bulwa, który w tem miał swój rachunek — jabym pojechał i ułatwił wszystko.
— Nie, nie! Muszę temu Jegomości powiedzieć słowa prawdy! Dosyć tego! dosyć!... To mówiąc, chodził żywo stary i zdawał się mocno zagniewany.
— Cóż Jaśnie pan rozkaże? — zapytał rządca.
— Co? Oto, jedź mi Waćpan zaraz do niego. Słyszysz Waćpan zaraz...
— Wedle rozkazu...
— Nic mi ani wspominaj o dziesięcinie; powiedz tylko że się z nim widzieć chcę, niech przyjedzie do mnie...
— Jakto, Jaśnie panie, tak zaraz?
— Natychmiast! i prosić żeby przybył dziś jeszcze... Ten interes krew mi psuje, chcę go jak najprędzej zbyć z głowy...
— A jeśliby proboszcza nie było? — zapytał Bulwa.
— Waćpana rzecz żeby był, słyszysz!
— Wedle rozkazu! — Skłonił się Bulwa, poskrobał w głowę i po cichu wyszedł.
— Jednak to dziwna rzecz — rzekł do siebie w progu — co to się panu zamarzyło. Samemu robi interes z proboszczem? Czyby się dowiedział o tych dziesięcinach? Wątpię! Nigdy jak żyw nie widział księdza Bakałowskiego; księży nie cierpi! to coś niepojętego! Ale nie ma co! potrzeba słuchać! Niech licho weźmie coby się tam na proboszczu dało utargować! Trzeba słuchać! to nie ma co!
I pędem pospieszył Bulwa na folwark, kazawszy po drodze zaprzęgać konie co najprędzej.
Tymczasem Kasztelanic wszedł do swojego pokoju, zamknął się w nim, zaryglował i przeciągnął pobyt nad zwykłą godzinę.
Późnym wieczorem dopiero, posłuszny Bulwa przywiózł księdza Bakałowskiego, o którym słówko nim wejdzie.
Proboszcz ten wcale nie byt pospolitym człowiekiem, ale natura obdarzyła go charakterem i temperamentem, które się ze stanem jego najmniej zgadzały. Żywy, gorączka, pełen szlachetności i najpiękniejszych uczuć, aby się w kapłańskim charakterze utrzymać musiał z sobą nieustanną staczać walkę. Często zamiast nawracać pokorą i słowem łagodnem, wielką miał ochotę po starodawnemu użyć dyscypliny i kunicy. Grzech oburzał go zarówno jako chrześcjanina i człowieka, a człowiek przemagał czasem kapłana. Nie nowina też mu było dobrze wyłajać w konfesjonale. Znał on do siebie tę wadę prędkości, jak mógł się hamował, odpokutowywał umyślnem upokorzeniem porywczej swej żywości, jednak całkiem ujarzmić jej nie mógł. Z drugiej strony ksiądz Bakałowski miał najlepsze serce, gotowość na ofiary niezwyczajną i wszelkie przechodzącą granice; pojmował stanowisko kapłana z całą jego wielkością i ważnością i spełniał posłannictwo swe z zaparciem siebie zupełnem.
Ta walka z gorączką wewnętrzną, ze starym Adamem, nadawała szczególne piętno całemu jego życiu, i czyniła je może piękniejszem jeszcze, bo wytrwałością w boju jaśniejącem.
Pchnięty do stanu kapłańskiego obrzydzeniem świata wewnętrznem, ksiądz Bakałowski, gdyby był został na świecie, byłby stokroć nieszczęśliwszy jeszcze, boby go charakter narażał na niewysłowione przykrości, jakich doznają ludzie chcąc poprawić braci, a niemający prawa do tego. Był to mężczyzna lat może pięćdziesięciu, zdrów, silny, trochę otyły, rumianej do zbytku twarzy, w której czarne ogniste oczy chodziły na tle oliwkowem. Nie wysokie czoło, brwi gęsto zarosłe, nos cienki i kształtny, usta piękne i często na przekór gniewem wewnętrznym uśmiechnięte, tworzyły całość uderzającą wybitnością. Od częstego marszczenia, czoło pofałdowało mu się poprzecznie gęściej niż było powinno w tym wieku, co twarzy nadawało charakter surowy. Postawa, ruchy miały coś w sobie żołnierskiego prawie, ale ciągle poskramianego serdeczną pokorą, która usiłowała podbić wychodzącą na wierzch samorzutność.
Ubrany bardzo skromnie, wszedł ksiądz Bakałowski na salę, z tą pewnością jaka kapłanowi przystała, nieulękniony wcale tem co o Kasztelanicu, którego nigdy na oczy nie widział, mówiono. Z tego co słyszał o nim miał naturalnie wstręt od człowieka, który się Boga zaparł i zdawał w duszę własną niewierzyć; ale zawczasu całą drogę przekonywał się, że nie powinien mu go okazywać, a dla dobra jego wiecznego, jak najłagodniej z nim poczynać. Wiedział ksiądz Bakałowski, że chodziło tylko o dziesięciny, ale w Bogu miał nadzieję, że mówiąc o nich, zbawienne jakie ziarno rzuci, którego wzrostowi sam wiek do grobu zbliżony pomoże.
Z temi myślami, szepcząc modlitewkę, którą na pohamowanie swej żywości zwykł był odmawiać, wszedł proboszcz do pokoju i sam w nim zostawszy, ciekawie się obejrzał. Kasztelanica nie było jeszcze. Po chwili drzwi boczne skrzypnęły i gospodarz się ukazał.
Kapłan skłonił się z lekka, badające rzucając wejrzenie na tę postać, na której więcej niż kiedy malowało się znużenie żywotem, wyczerpanie sił, rozjątrzenie jakieś i niezaspokojenie właściwe tym, co nigdy nie spojrzeli wyżej nad ziemski swój byt.
Kasztelanic nawzajem, zmierzył go wzrokiem ciekawym, śledczym i po chwili wyciągnął białą swą rękę do powitania. Pomimo wewnętrznych utrapień i zgryzoty, starzec w obec nieznajomego człowieka potrafił się zdobyć na dworactwo i wyszukaną grzeczność, zimną, do której form całe życie przywykł. Usta jego przywdziały ów uśmieszek od gości, oczy wesołość odświętną, a czoło usiłowało się rozjaśnić.
— Bardzo się cieszę że Waćpana Dobrodzieja choć późno poznaję! — rzekł Kasztelanic — tylem o nim dobrego słyszał, że prawdziwie pragnąłem zbliżyć się ku niemu oddawna. Ale starość, zadomowienie.
Proboszcz się tylko skłonił.
— Bardzo panu Dobrodziejowi dziękuję za pochlebne słówko....
— Darujesz mi pan, żem go tak wezwał, ale zdrowie moje...
— Miło mi zawsze służyć moim parafianom — odparł ksiądz Bakałowski — jest to moim obowiązkiem. A tu podobno i interes dziesięcin — dodał ciszej.
— Tak! interes dziesięciny... — obejrzał się stary do kola niespokojnie... przysunął z krzesełkiem do księdza, zdawał namyślać jeszcze chwilę; twarz jego zmieniła się dziwnie. — Prawdę powiedziawszy nie o to mi chodziło; inny jest powód wezwania jego do mnie.
— Inny? — spytał z rozjaśnionemi oczyma proboszcz, domyślając się zawcześnie nawrócenia grzesznika, którego z duszy pragnął. — W każdym, razie jestem na usługi Waćpana Dobrodzieja.
Starzec zdawał się jeszcze z wyjawieniem całej swej myśli wstrzymywać; nareszcie, jakby mu na to wielkiej potrzeba było odwagi, wyrzekł z wyrazem silnego postanowienia:
— Chciej mnie Waćpan Dobrodziej wysłuchać cierpliwie. — Żyłem długo na świecie i poznałem świat dobrze; nie potrzebuje dodawać, że mi w tej chwili obrzydł jak smrodliwa kałuża.
— To uczucie chrześcjańskie... — przerwał proboszcz.
— Nie! nie! — zawołał Szambelan z uśmiechem goryczy pełnym — nie mam wiary, nie jestem do tyla słaby, żebym w niej szukał pociechy.
— Waćpan Dobrodziej nazywasz to słabością? — spytał oburzając się ksiądz.
— Ja to widzę i nazywam po swojemu, księże proboszczu; proszę mi darować, ale tu nam ciężko się zgodzić będzie. Jestem wychowańcem wieku, który młot i siekierę przyłożył do pnia chrześcjańskiego dębu i obalił go....
— Jakto obalił? — krzyknął ksiądz Bakałowski porywając się z miejsca; ale poskromiwszy zaraz zarumieniony, usiadł spokojniej, szepcząc swoją modlitewkę.
— Tak jest! przesądy zniszczone zostały, ciemności rozprószone, a czysta tylko może moralność jakaś ostała się z nieforemnej tkaniny dawnych wieków. Jestem synem XVIII. stulecia, księże proboszczu, i w nic nie wierzę.
— A czegóż pan chcesz odemnie, zwierzając mi się z tem? — zawołał znowu trochę żywiej proboszcz.
— Zaraz przyjdziemy do tego — spokojnie rzekł Kasztelanic. — Widok świata utwierdził mnie długiemi laty w przekonaniach, które wyssałem z młodości; gdyby nim Bóg jaki rządził, nie szłoby to tak szkaradnie... Ludzie mi obrzydli, nie mam dla nich szacunku, nie mogę mieć miłości; używam ich jak narzędzia i brzydzę się niemi. Są to zwierzęta, którym się zachciało udawać jakichś aniołów, a z pod których skrzydeł zawsze się szerść bydlęca jeży.
Słuchał ksiądz Bakałowski ze zdumieniem i nie wiedział już co począć.
— Wszystko co mnie w życiu otaczało — ciągnął dalej stary z widocznym gniewem wewnętrznym — ukazało mi naturę ludzką z najgorszej strony. Wszędzie miłość własna jedynym bodźcem czynności, zdrada narzędziem, nasycenie celem; wszystko dobre kłamane, wszelkie złe prawdziwe. Takim widziałem świat do końca, takim go widzę dziś jeszcze. Drwię z niego i z ludzi; żyję dla siebie jak oni i nie mam nikogo ukochanego sercem.... Obojętni mi wszyscy, z tą tylko różnicą, że jednych trochę więcej nienawidzę od drugich.
Ta dziwna i straszna spowiedź, wielkie widać wrażenie zrobiła na księdzu, który ledwie się mógł utrzymać słuchając jej z oburzeniem, z politowaniem razem i gniewem.
— Jeśli te uczucia dotrwały w panu do końca — odezwał się nareszcie — jeśli pan nie czujesz potrzeby zmiany, nie przeczuwasz innego świata, nad ten, w którym się dobrowolnie zamknąłeś — cóż do tego kapłanowi? Nie nasza rzecz patrzeć na rany, których nam goić nie dopuszczają.
Wiedz mój księżuniu — z uśmiechem dodał Kasztelanic — że to co ranami nazywasz, jest normalnym stanem człowieka co głębiej w serce świata tego wniknął — wasze zdrowie jest odurzeniem. Ale mniejsza o to; ani ja was, ani wy mnie nie nawrócicie, darmo o tem i myśleć.
— A czegoż tu zostałem wezwany? — spytał dosyć kwaśno proboszcz — słuchać mi tego nie przystało....
— I ja też więcej spowiadać się nie myślę — rzekł Kasztelanic — to był tylko wstęp do rzeczy. Otaczający mnie ludzie całe życie zdradzali mnie, zdradzają do ostatka.... Nie chcę by śmierć, która kiedyś przyjść musi, była dla nich zwycięztwem.... Chcę być panem mojej woli do końca. Widzę chciwość, łakomstwo, występek nawet, czyhające na moje mienie z zajadłością obrzydliwą; wściekam się i milczę, bom otoczony siecią, w którą mnie starość bezsilniejsza co dzień wplątała. Liczą co mam, pilnują, zabiegają, cieszą się zawczasu moim spadkiem.... nie pozwolę by się ich pragnienia spełniły. Nie mogę w domu być pewnym żadnego kątka, żadnej kryjówki.... słowem, powierzę panu, jako duchownemu, jako obcemu, który w tej sprawie nic zyskać ani stracić nie możesz, moją wolę ostatnią....
Kończył Kasztelanic z wyraźnem wysileniem, dobył z zanadrza opieczętowany papier i wręczył go proboszczowi, który z przyjęciem jego nieco się zawahał.
— Dziękuję panu za ufność — rzekł powolnie; obowiązkiem moim jest na nią odpowiedzieć skłaniając się do woli pana, chociaż wyznam mu szczerze, że uczucia które natchnęły to pismo, uczucia niechrześcjańskie, przykrym mi czynią krok w którym udział mam jakiś.
— Nie grajmy księżuniu komedji — słabszym głosem odezwał się Kasztelanic zmordowany widocznie — ja w te sentymenta nie wierzę....
— A jakżeś pan żył? — z przestrachem odezwał się ksiądz Bakałowski.
— Jak? — coraz ciszej mówił szydząc gospodarz — z dnia na dzień, oszukaństwo oszukaństwem płacąc, słowa słowami, niewiarę niewiarą, a samolubstwo cudze egoizmem moim...
— Ale dziś, u życia schyłku, które niech Bóg przedłuża — poprawił się proboszcz — nie czujeszże pan czczości tego żywota, potrzeby zmiany?
Kasztelanic się uśmiechnął.
— Cha! cha! dajmy temu spokój! dajmy pokój — zawołał — już mnie nie nawrócisz! Całe moje staranie życie jeszcze przedłużyć o ile można, wyciągnąć, nażyć się, a potem (machnął ręką) niech sobie wilcy trawę jedzą!
Ksiądz się wzdrygnął, łza litości zmoczyła mu powiekę; chciał znaleźć przystęp do tego stwardniałego serca, do tej duszy zamkniętej — i nie umiał go wyszukać. One były jak skamieniała ślimacza skorupa, którą rozbić można, otworzyć niepodobna.
Chwila milczenia nastąpiła po tej łzie i wyznaniach; starzec spojrzał na księdza, spostrzegł błyszczącą w powiekach jego kroplę, owoc litości chrześcijańskiej i zdumiał się i zadumał.
Ale wprędce uśmiech stary, niedowiarstwa, szyderstwa, chłodu, pokazał się na zbladłych jego ustach.
— A! a! — rzekł cicho — jakiby to był dla Jegomości tryumf, nawrócenie takiego jak ja grzesznika! nie prawdaż? byłoby się czem pochlubić.
Proboszcz wstał aż z krzesła dźwignięty gniewem, któren ledwie pohamować potrafił.
— O! o! nie gniewajże się mój dobrodzieju — rzekł Kasztelanic — nie chciałem cię obrazić! Ale nie myśl o mojej duszy — dodał gorżko — bo ja w te błazeństwa nigdy nie uwierzę....
Nie było sposobu nie tylko nawracać, ale nawet mówić z tym człowiekiem; ksiądz Bakałowski z żalem to postrzegł, pożałował nawet, że przyjął testament, króren natchnęła nienawiść ku ludziom; jednakże obawiając się by gorszego coś jeszcze nie zrobił Kasztelanic, zatrzymał go, uznając potrzebę spytania:
— Chociaż to do mnie nic nie należy, jak tam pan Dobrodziej rozporządzasz tem co mu Bóg dał — jednakże widząc jego uczucia, niepodobna żebym nie zapytał co zawiera ta karta, którą mam powierzoną? Nie mogę być pośrednikiem do uczynku coby miał w sobie charakter niechrześcijański....
Kasztelanic spojrzał mu w oczy trochę niecierpliwie i prawie gniewnie.
— Cóż chcesz księże? żebym na kościoły i szpitale rozpisał majątek? Tego tam nie ma, to pewna; ale też i nic tak bardzo wszetecznego jak myślisz...
— Pan mi na to dajesz słowo? — spytał kapłan poważnie.
— Słowo! — odparł Kasztelanic — wstydzić się nie będziesz miał powodu.... śmiać się tylko mogą ludzie, a niektórzy wściekać!
Zamilkli; Bulwa, który już czatował żeby bez niego interes o dziesięcinę nie traktował, pokazał się ostrożnie ze drzwi do jadalnej sali, którędy zwykł był zawsze wchodzić gdy Kasztelanic siedział w bawialnym pokoju. Ujrzawszy go starzec podniósł głowę i nagle zmienił rozmowę.
— Tak tedy o dziesięcinę skończyliśmy — rzekł głośno — stanie się jak Waćpan Dobrodziej życzysz sobie....
— Bardzo panu dziękuję....
— Skonwinkowałeś mnie Asindziej — kończył Szambelan — widocznie dla Bulwy to mówiąc.... nie miałem racji — proszę mi darować! A więc, jakie są ostateczne żądania jego?
— Prosiłbym o zboże — odpowiedział ksiądz — muszę ludzi karmić.
— Słyszysz Waść, panie Bulwa, dostawić proszę...
— Ja sam przyślę po nią...
— Taki jest zwyczaj — przerwał rządca...
— A więc stosownie do zwyczaju — podchwycił stary — tem lepiej; kwity od księdza proboszcza będą mi wszystkie złożone... Idź Waćpan...
Kwaśno trochę odprawiony, wyszedł rządca, kiwając głową, zwłaszcza na to składanie kwitów, które nie dozwalało nic z dziesięciny na swój pożytek obrócić. A miał ten chwalebny zwyczaj pan Bulwa, że na najdrobniejszej rzeczy, mało wiele zawsze coś musiał zarobić. Było to już u niego prawidłem, żeby nie gardzić najmniejszem i bodaj garść wsypać do kieszeni, aby tylko nie złamać raz przyjętej zasady. Nie dziw, że składanie kwitków podobać mu się nie mogło.
Po odejściu niepotrzebnego świadka, przerwana rozmowa już się nie skleiła gdzie ją przybycie jego złamało. Kasztelanic wrócił do swojej roli grzecznego gospodarza i przywykłego do wykwintnego dworactwa Stanisławowskiego Szambelana. Lice jego uspokojeniem trochę się ożywiło, odzyskał nieco swobody i dowcipu.
Ksiądz patrząc na niego ze zdumieniem, ledwie w nim mógł poznać rozpaczającego przed chwilą niedowiarka, który bluźnił przeciwko Bogu. Z innej strony przedstawiał mu się teraz Kasztelanic, usiłując i wyższość swego umysłu i ukształcenie pokazać.
Oboje to jednak żadnego nie uczyniło wrażenia na proboszczu, w którym uczucie litości dla nieszczęśliwego przeważało nad innemi. Miał jeszcze przytomne świeże rany, które przed nim odkrył i okropnością ich się wzdrygał. Wesołość starca, jego dowcip, smutno, dziwnie obijały się o uszy kapłana, w których tętniły jeszcze bolesne wyznania chorej duszy. Po godzinie rozmowy, gdy się przekonali oba, że jeden nie potrafi oddziałać na drugiego, Kasztelanic pierwszy wstał, by księdza pożegnać, dziękując mu za przybycie.
— Przyjmij Waćpan Dobrodziej serdeczne dzięki odemnie — rzekł stary — spodziewam się pożyć jeszcze; kto wie tam, który z nas z brzegu; jednak na wypadek wszelki dodaję przestrogę, że mój testament nie ma być czytany tylko w ogólnem zgromadzeniu całej mojej familji... Mogą być starania o pochwycenie go z rąk waszych, lecz proszę byście nikomu nawet urzędnikom nie powierzali...
— Spełnię żądanie, jeśli żyć będę — odparł ksiądz Bakałowski wstając — ale pozwólcie nawzajem pożegnać się życzeniem. Bodajby Bóg dał wam choć późno poznać prawdziwe światło wiary Chrystusowej i poczuć w sobie nieśmiertelną duszę.... Modlić się będę na waszą intencję...
Rozśmiał się Kasztelanic...
— A! a! — rzekł — stracone to modlitwy księżuniu! z mlekiem wyssałem niewiarę, nie pora się przerabiać!
— Pora! zawsze pora!
— Dla słabych — odparł stary dumnie — ale we mnie dusza silna i nieulękniona; nie obawiam się nicości która mnie czeka...
— Niech wam Bóg ześle upamiętanie! — dorzucił proboszcz spiesząc odejść, aby nie słuchać przykrych, niewiarą tchnących wyznań starca. — Niech Bóg was pocieszy i nawróci!
Zwyczajnym tylko uśmiechem pożegnał go Kasztelanic, odwrócił się niedbale i z pewnem ukontentowaniem z odniesionego zwycięstwa wszedł do swojego pokoju.
My odwróćmy się na chwilę od niego i pospieszmy za Jaśkiem, który do miasteczka dla narady z Sobeckim popędził. Nie bez drżenia wewnętrznego i strachu zdobył on się na krok, którego następności dobrze obrachować nie mógł, ale czuł że straszne być musiały. Wyobraźnia nastręczała mu więzienie, wygnanie, upokorzenia i kary haniebne; ale z drugiej strony widział przyszłość tak świetną, tak wielką, tak gorącą, że dla niej gotów był na największe ofiary. Życie dla niego nie mogło być czem innem tylko użyciem; celu nie miał w niem nad nasycenie, nie drgało w nim serce, nie podnosiła się dusza, wszystko było obojętnem krom tego złota, za które świat chciał kupić. Pomimo więc wahania i strachu, które najwięcej pochodziły ztąd, że się musiał wiązać z Sobockim, którego się lękał i nie mógł mu wierzyć, brnął dalej Jasiek, powtarzając tylko że się udać musi.
Przybywszy do miasteczka, pobiegł zaraz do domku kancelisty, ale go zastał próżnym, stróż tylko drwa rąbał na progu. Antosi nie było, ani dziecka, ani sługi, a Sobocki gdzieś hulał.
— Gdzie jest pan? — spytał starego chłopa z fajeczką w zębach, powoli kolącego drzewo i nie wielką mającego ochotę wdawać się w rozmowę.
— A kto go wie? — mruknął najemnik.
— A pani? — nacierał Jasiek.
— Jaka pani?
— Tutejsza przecie.
— Ja tu pani nie widziałem...
— Wszak tu mieszka Sobocki?
— Musi być... Sobacki czy Sobocki... a zresztą popytajcie sąsiadów, bo ja nie tutejszy.
Jaś nie wiedział gdzie się objaśnić lepiej, gdy zobaczył z zakasanemi rękoma stojącą z drugiej strony parkanu czerwoną służącę, która zdawała się wyzywać go oczyma do pogadanki; obrócił się ku niej:
— Nie wiecie moja kochana, gdzie Sobocki?
— Któż go tam wie, gdzie lata, rzadko on w domu — odparła szybko bardzo paplając kobieta. — My tu, widzi pan, mieszkamy obok, to się to człowiek patrzy na wszystko, choćby oczy zapluszczył... Ale on bardzo w domu rzadki...
— A żona!
— To pan nie wie?
— Nic nie wiem.
Kobieta pokiwała głową.
— A to, proszę pana — zaczęła, zbliżając się i niemal na płot wyłażąc — jak zaczął z nią historję wyrabiać, jak zaczął ją, mówią, i bić i łajać i chleba czasem brakło, jak mówiła kucharka, co nie dawno odstała, tak nareszcie biedna kobieta wyniosła się od niego, i nie wiadomo dokąd.... jak w wodę wpadła.... Co się jej naszukali, co napytali, naobwoływali.... ani słychu....
— I z dziecięciem? — spytał Jaś poruszony nieco.
— A z dziecięciem, proszę pana; słyszę nawet nic nie wzięła z domu tylko maleńki węzełek...
Jaś nie chciał badać dłużej, spuścił głowę, wyszedł z dziedzińca i udał się do winiarni, spodziewając tam zastać Sobockiego. Po drodze rozmyślał co począć, ucieczka bowiem siostry jego bardzo zmieniała postać rzeczy; zapis który tak obchodził męża, mógł na niego tylko przez nią spadać; Jasiowi też przykro trochę było mieć do czynienia z człowiekiem, który Antosię zmusił do ucieczki z domu, do ostatniej zapewne nędzy.... Jakkolwiek ogołocony z uczuć szlachetniejszych, których nie miał wzoru, nie uczuł potrzeby, nie pojmował w życiu roli, zachował, że tak powiem, zwierzęce jakieś przywiązanie do bliższej rodziny. Lata pierwsze z nią spędzone niedostatku, boleści wspólnych, wiązały sieroty.
Mimowolnie oburzał się na Sobockiego i wahał co począć z testamentem, ale nie było wyboru, przez niego mógł być tylko zrobiony, on stanowił całą ich przyszłość, potrzeba było widzieć się z kancelistą.
W winiarni nie zastał go tym razem; powiedziano mu, że musiał być w sądzie, poszedł więc do zamku.
W ogromnej izbie zastawionej stołami, które obsiedli do koła gryzipiórki różnego wzrostu, wieku i kalibru, pełnej wyziewów papieru zbutwiałego, atramentu i błota, zasypanej zrzynkami piór i podartemi brulionami; Jaś na którego natychmiast cała kancelarja chciwe obróciła oczy, znalazł nareszcie szwagra.
Sobocki, widać niezmiernie zajęty, siedział w kącie nad foliałem protokółów; przed nim leżał papier stemplowy. Schylony, skurczony, z przymrużonem okiem, pisał... a pióro jego szalonym pędem biegło po białej karcie. Straszny był przy tem zajęciu, twarz miał zżółkłą, oczy zaognione, włos rozstrzępiony, usta jak wśród snu w pół otwarte machinalnie i zaślinione, drgały tylko niekiedy krwi biciem; a sprawa, którą obrabiał tak go w tej chwili zajmowała, że otwarcie drzwi, głos znajomy, targania współtowarzyszów, obudzić go w początku nie mogły. Dopiero gdy Jaś przystąpił bliżej, gdy się odezwał po raz drugi i trzeci, gdy go dotknął, Sobocki chmurną podniósł głowę ku niemu.
Zobaczywszy szwagra, wyszedł powoli z osłupienia, w którem zostawał, ale nic nie rzekł, tylko mu dał znak ręką, żeby poczekał, i sam znów się złamawszy we dwoje pisał dalej.
Trwało to chwilę, a kancelarja cała uśmiechała się z nienawidzonego Sobeckiego i drwić poczynała z przybysza, gdy nagle rzucił Sobocki pióro opodal, zatrzasnął księgę, zmiął papiery i zsunął je, powstał, chwycił czapkę, narzucił płaszcz i wyleciał ciągnąc za sobą Jaśka. Za niemi cichy, stłumiony wybuch śmiechu tylko przeleciał po zimnej, smutnej izbie pisarzy.
W dziedzińcu, jakby się do reszty opamiętał, Sobocki stanął, spojrzał Jasiowi w oczy.
— Wiesz? — spytał go krótko.
— Co takiego?
— A ta Antosia, kochana — wasza Antosia! ślicznego mi figla spłatała! uciekła bestja! co powiesz? jak w wodę!
— Kiedyś już sam o tem zaczął — odparł Jaś chmurno — to ci powiem otwarcie, że się jej nie dziwuję; źle się z nią obchodziłeś! bracie, źle!
— A cóżeś ty chciał, żebym ja przed nią tańcował na paluszkach! żebym jej komplementa prawił?
— Brakło jej wszystkiego, a najwięcej przywiązania z twojej strony i...
— No! no! dość tego, widzę że bierzesz jej obronę... a to wściekła kobieta! nigdy mi w najmniejszej rzeczy uledz nie chciała! Ale licho ją bierz! ja ją odkryję i dopiero pokażę co umiem, jak się znów w moje ręce popadnie! Bez grosza daleko pójść nie mogła!
— To pewna, że jeśli ją znajdziesz — żywo odpowiedział Jaś — ja jej więcej krzywdy zrobić nie dam...
— Cóż myślisz, że mnie nastraszysz? — śmiejąc się zapytał zbladły Sobocki.
— Straszyć nie myślę — rzekł młody chłopiec — ale znajdzie się sposób i na ciebie...
— Przyjechałeś mi robić wymówki? — zawołał kancelista odstępując krokiem.
— Nie, bo dopiero w miasteczku dowiedziałem się o tem... i mocno mnie to obeszło.
— Tak! boś młokos — odparł Sobocki — bo tego nie rozumiesz jak się z kobietą obchodzić potrzeba, żeby mieć pokój w domu!
— A miałeś-że ty pokój?
— To co innego! to nie kobieta, to szalone stworzenie, któremuby nikt rady nie dał. Już dość powiedzieć, że byle na swojem postawić, wolała uciec bez grosza z domu i wałęsać się po świecie.
— To twoja wina!
Sobocki ruszył ramionami.
— Dałbyś pokój — rzekł — to nie twój interes! gadaj z czem przyjechałeś?
Jaś się zastanowił. Trochę papierów przygotowanych wyglądało mu z za surduta nie dobrze zapiętego; Sobocki dawno je postrzegł i zwąchał co znaczyły.
— Wszak to testament? — dodał szybko.
Jaś milczał jeszcze.
— Darmobyś kłamał — odparł Sobocki — przyjechałeś po to; Kasztelanic ma się co dnia gorzej.... to wiem.
— Tak, ale cóż ci przyjdzie z testamentu, kiedy Antosia uciekła?
— A co to ma jedno do drugiego?
— Zapis musi być dla niej! — rzekł Jaś.
Uśmiechnął się pisarek.
— A zapewne — rzekł — ale mnie się przyzna opieka i rozporządzanie jej funduszem, właśnie z powodu ucieczki jej.
Chmurno Jaś spojrzał, ubodła go przyszłość siostry.
Sobocki tymczasem zagadywał zręcznie:
— A masz ty papiery potrzebne?
— Mam, ale wprzódy ułożyć się nam potrzeba, jak napiszemy... ja tej opieki twojej nie chcę.
— No to i testamentu nie będzie — gorąco krzyknął Sobocki. — Co to ty myślisz: ja wam darmo będę piekł pieczeń? Muszę płacić, starać się, ryzykować na śledztwa, uchowaj Boże jakiego doniesienia, i potem kłaniać się wam jeszcze.... o! co z tego to nic nie będzie!
— Chodźmy ztąd bo na nas patrzą — odparł Jaś — ułożymy punkta, umówimy się gdzieindziej.
I pociągnął go za sobą ku winiarni.
Sobocki wciąż był chmurny i zamyślony. Wszedłszy posłał zaraz po wino, ale nim rozpoczęli rozmowę i układy, twarz jego nagle skutkiem jakiejś wewnętrznej myśli rozjaśniła się, wypogodziła, oko błysnęło, zatarł ręce i siadł przy szwagrze inny zupełnie.
Jaś przypisywał to zbliżającej się butelce, przy której zaraz cicha zawiązała się rozprawa. Z wielkiem podziwieniem młodego chłopca, który się spodziewał oporu od szwagra, wszystko poszło jak po maśle. Przyjął on ochotnie punkta podane sobie; trochę się tylko jakby dla formy posprzeczał o opiekę i szafunek schedy żony i w tem nawet uległ bratu wymawiając sobie tylko jakiś mało znaczący legat.
— Teraz-że — rzekł kończąc — pokaż mi swoje dokumenta; może czego braknąć będzie? — zaczął chciwą wyciągając rękę.
Jaś dobył papiery, odcisk pieczątki wyraźny, podpisy i notaty. Wszystko to obejrzał szybko Sobocki, raz i drugi, podumał i schował do kieszeni.
— Zrobimy porządnie i jak chcesz — rzekł — ale tego z palca nie wyłamać; potrzeba pieczątkę robić i to nie tu, ale o mil kilkadziesiąt; trzeba wynaleźć przed rokiem zmarłych świadków i stary papier. Pojedziesz do domu, a ja ci gotową rzecz przyszlę.
Jaś, nie zastanowiwszy się, spytał tylko czy to rychło być może, bo Kasztelanic ostatkiem gonił.
— Pospieszym, pospieszym! — rzekł Sobocki — już ja nie zmarudzę, za tydzień to będzie; przyjedź sam!
— Ja nie mogę, stary nie rychło mnie puści od siebie... posyłać taką rzecz także niebezpiecznie...
— No! to ja ci sam przywiozę!
— Chyba tak, żeby cię nikt we dworze nie widział — rzekł Jaś. — Staniesz w karczmie niby przejezdny, przyjdziesz do mojego mieszkania... i to w nocy...
— Dobrze, dobrze! damy sobie rady — zagadał Sobocki — a teraz zapijmy sprawę.
I nalał kieliszki, z któremi w ręku przesiedzieli do nocy. Podpiwszy kancelista co chwila poczynał narzekać na żonę; znać mu jej ucieczka srodze dolegała, ale Jaś nie dawał się wynurzać i przerywał broniąc siostry.
Nocą już się rozeszli, bo Sobocki miał jeszcze kończyć robotę, którą pomimo upojenia do rana potrzebował przygotować. Jaś padł na łóżko i usnął.
Nazajutrz, po śniadaniu obfitem, młody chłopiec nie mając już co robić w miasteczku, a niespokojny, i przemyślający o pięknych oczach pani Tryze, siadł na bryczkę i popędził do Strumienia.
Przybył jeszcze nim Kasztelanic odszedł do sypialni i spieszył mu się zameldować, ale zląkł się wejrzenia, które go na wstępie spotkało. Starzec uśmiechał się tak mściwie, tak szydersko, jak gdyby wiedział co się knuło, i pewien był, że z tego nic nie będzie.
— A cóż? — spytał — jeździło się Asindziejowi nie źle?
— Bardzo dobrze...
— Tandem, jak się ma przyjaciel, pan Sobocki?
Jaś zadrżał, ale się nie zmięszał.
— To niegodny człowiek — odparł z uczuciem — przywiódł do tego Antosię, że od niego uciec musiała.
— Ps! ps! co mi asan mówisz! uciekła! a to jej do licha dojeść musiał. I dokądże to? może to jaki romansik?
— Nie wiadomo dokąd, poszła z dzieckiem. Wszyscy mówią, że niegodziwie się z nią obchodził.
Jaś umyślnie nastawał jak widzimy na Sobockiego, żeby się stryjowi, który go nie lubił, przypochlebić, i wszelkie domysły wspólnictwa z nim obalić.
— O! bo też szubienica mu patrzy z oczów, temu łotrowi — dodał Szambelan — a kto z kim przestaje, takim się staje, pamiętaj waść, panie Janie...
To mówiąc stary wziął za klamkę od swego pokoju, i ze znaczącem na Jasia wejrzeniem wyszedł powoli.

KONIEC TOMU TRZECIEGO.




  1. Dodano przez Wikiźródła
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; możliwe, że zamiast porąc winno być rojąc.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.