Przejdź do zawartości

Interesa familijne/Tom IV/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Interesa familijne
Wydawca Piller, Gubrynowicz, Schmidt
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Interesa Familijne.

POWIEŚĆ
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.

Tom III. i IV.

LWÓW.
W księgarni Gubrynowicza i Schmidta
przy placu św. Ducha 1. 10
1875.

WARSZAWA.
W księgarni Michała Glücksberga.



Nakładem Pillera i Gubrynowicza et Schmidta.
Drukiem Kornela Pillera.




TOM IV.
I.

W sypialni Kasztelanica paliły się dwie świece woskowe na stoliku; starzec siedział w krześle zamyślony, nie w zwykłym stroju wieczornym i czepku, ale w przepysznym szlafroku z litej wschodniej materji, znać już nie nowym, ale jeszcze bardzo pokaźnym; włos jego starannie zaczesany bielał od lekko narzuconego pudru; w całej postawie i przybraniu wydawała się jakaś zalotność, która dziwnie sprzeciwiała się wybladłemu licu, wpadłym policzkom, oczom zagasłym i zgrzybiałości, jaka teraz ogarniała nagle starego dworaka Stanisławowskiego.
Kilka miesięcy wywarły na nim skutek lat kilku. Zdarza się często, że wstrzymana jakby starość, nagle potem opanowuje tych co się jej oprzeć potrafili; lekka choroba, zmartwienie, wzruszenie, czasem drobna na pozór okoliczność sprowadza ją z sobą. Naówczas, ledwie dotknęła człowieka, z każdym dniem robi olbrzymie postępy, wszystko pęka, rozsypuje się, niszczy, co godzina opada z sił nieszczęśliwy, gaśnie, zamiera i w ostatku z życiem się rozstaje, nieopamiętawszy jak mu przyszedł ten zgon piorunowy. Tak właśnie działo się z Kasztelanicem, któremu przybycie pani Tryze zadawało ten cios śmiertelny; rozdraźniony, schnął w oczach, pasował się z życiem, podbudzał je wszelkiemi sposoby i środki, któremi je myślał utrzymać, a te przygubiały go jeszcze.
Czuł on tę zmianę w sobie, ale nie przypuszczał, żeby mu groziła; przywykły sam się leczyć zawsze; oczekiwał od jutra polepszenia i nie tracił nadziei.
Otaczający go już widzieli na licu jego wyryty palec śmierci, gdy on jeszcze dalekie osnuwał zamiary.
Tego dnia gorzej był niż kiedy; krew rzucała mu się do głowy, w piersiach czuł brak oddechu, i ciężkość kamienną, oczy zasłaniały się chwilami tą błyskotliwą chorobną ciemnością, po której jakby grobowe jaśnieją świec płomyki; zimno i gorąco przebiegało po zdrętwiałem jego ciele, usta paliła gorączka, a myśl nawet, zawsze przytomna dotąd, zdawała się znużona ustawać, co chwilę snem ołowianym przerywana.
We dnie nawet przy obiedzie, który dawniej całą jego przytomność wyzywał, zasypiał kilka razy, niespokojnie poglądając czy tego nie widzą i usiłując ukryć się przed oczyma przytomnych ze wzrastającą słabością.
W tej chwili Kasztelanic oczekiwał pani Tryze, która zwykła była o tej godzinie przynosić mu lemoniadę, strój jego dowodził, jak mu jeszcze chodziło o to, by się w jej oczach co najlepiej pokazać.
Niespokojnie zwrócił kilkakroć oczy ku drzwiom do jej pokojów wiodącym, i chciał już chwycić za dzwonek stojący na brzegu stolika, gdy z lekka roztwarła się szafka i piękna ochmistrzyni ukazała się na progu, ze szklanką na maleńkiej tacce srebrnej.
Ani Hebe piękniejszą być nie mogła, i nie dziw, że widok tego wdzięcznego zjawiska zdrętwiałego starca zelektryzował. Podniosła się głowa, uśmiechnęły usta, zadrżała dłoń.
Pani Tryze, w białej muślinowej sukni, z włosami od niechcenia w wielki warkocz splątanemi, wsunęła się na palcach, wejrzeniem ognistem drażniąc nieszczęśliwego starca. Postawiła tackę przed nim, i właśnie gdy ją za śliczną, maluchną, białą rączkę chciał chwycić, usunęła się na bok żywo.
— A! moja królowo! — zawołał słabym i z trudnością dobywającym się głosem Szambelan — jakże jesteś okrutna?
— Ja! okrutna! — śmiejąc się sparta opodal na stoliczku odparła kobieta — powiedz pan raczej zbyt posłuszna... Wszak nie powinnabym przychodzić tu o tej porze, kiedy jak widzę, widok mój zawsze pana zbyt niepokoi... zapewne wspomnieniem. I uśmiechnęła się znacząco.
— Dajże mi pokój Asińdźka z tem wspomnieniem — z nieukontentowaniem odpowiedział Kasztelanic — co za wspomnienie!
— Juściż nie mogę przypuścić, byś pan tak rychło starych przyjaciół zabywał!
— Przyjaciół! — szydersko rzekł Szambelan.
— A choćby i przyjaciółek! — dodała pani Tryze.
— No! no! dajmy temu pokój królowo — wdzięcząc się i modląc rzekł starzec — chodź lepiej, zbliż się i daj mi choć tę śliczną rączkę ucałować.
Kobieta spojrzała na swoje ręce.
— Doprawdy — rzekła — nie są bo tak piękne.
I to mówiąc pokazywała je na wszystkie strony, obracając to różowemi dłoniami, to bieluchną i pulchną powierzchnią.
Oczy starca wlepiały się w nie z wyrazem satyra, chciał się podnieść ażeby się zbliżyć ku niej, lecz nogi mu odmówiły posługi; upadł bezsilny. Tylko zimny pot wysilenia okrył zbielałą martwą skroń jego.
Smutno skrzywiły się uśmiechem jakiejś litości usta kobiety, westchnęła, zakryła twarz na chwilę, otrzęsła się z jakiegoś wspomnienia czy myśli, i znów przybrała minkę wesołą.
Szambelan był przelękły.... pochylił się na fotel; i zdawał liczyć bicia serca, które żywo gnało ostatkiem życia.
Ochłonął przecie, podniósł się, uśmiechnął, zasępił, walczył z sobą widocznie.
— Czy zawsze myślisz tak pani być skąpą dla mnie? — zapytał.
— O! o! na pańskie lata i tego co masz za nadto, powinienbyś oczy zakrywać! Gdzież to kto widział, żeby w tym wieku jeszcze myśleć o kochaniu...
— Serce nie starzeje! — rzekł Kasztelanic galancko.
— A miałżeś pan je kiedy? — spytała pani Tryze.
— O! już żarty!
— Dowiedziona rzecz, że na noc żarty niewinne robią skutek chłodzący i lekko narkotyczny! — żywo śmiejąc się odpowiedziała kobieta.
— Nie na mnie przynajmniej! — chmurno rzekł stary.
— Pan je lubisz, gdy sam szafujesz niemi, nieprawdaż? nie cierpisz gdy drudzy?
— To być może; nie taję się z tem, że jestem egoistą, gdy drudzy lubią grać komedję poświęceń...
— Nie biorę tego do siebie — przerwała pani Tryze, — wszak nigdy nie mówię o poświęceniach? nieprawdaż?
— I poświęcić się też nie chcesz?
— Nie mam wielkiej ochoty, przynajmniej w tej chwili.
— No! tylko rączkę, tylko raz rączkę pocałować! — prosił Kasztelanic.
— Nie warto tego, nie warto! to ręka sługi!
— Warta berła!
— Chcesz mnie pan wziąć pochlebstwem? przestrzegam, że się to nie uda. Tylem ich w życiu słyszała, że na mnie najmniejszego skutku nie robią.
— A cóż na pani robi skutek?
— Naturalnie młodość i miłość! wdzięk i uczucie!
Kasztelanic się zachmurzył.
— A więcej? — dodał.
— Doprawdy, chyba nic.
— Nic, nic?
— Nawet to co wszystkich ludzi pociąga? złoto, mienie... dary...
Pani Tryze spojrzała figlarnie, zalotnie w same oczy starcowi, aż zadrżał, pomyślała niby uważnie, jak gdyby sama siebie jeszcze nie znając badała i powoli odezwała się:
— Złoto! dary! masz-że pan tyle złota żeby kupić serce?
— Serce! — uśmiechnął się stary szydząc.
— No! — choćby wolę! — odparła kobieta.
— A jak myślicie? — wieleżby go na to potrzeba?
Nie wytłómaczone jakieś uczucie poruszyło tajemniczą kobietą; rzekłbyś że raj przesunął się przed jej oczyma, tak rozjaśniły się jej oczy, tak cala rozpromieniała jakąś nadzieją.
— Potrzebaby go wiele! — o i wiele! — tyle ile dwojgu ludziom na całe życie szczęścia! zapomnienia! zapłaty za cierpienie, za upokorzenia, za kał w którym żyli i błoto którego dotknęli...
Starzec z tych słów wyrzeczonych nadzwyczaj gwałtownie dosłyszał tylko i zrozumiał: wiele i powtórzył pytanie: — Wiele?
— O! rachować nie umiem! — spadając z jakichś marzeń zawołała smutnie kobieta.
— Ja będę rachmistrzem — rzekł starzec — liczmy na złoto....
Ona milczała posępnie, prawie rozpaczliwie.
— Tysiąc? — ciągnął dalej Kasztelanic.
— O! próżna byłaby rachuba! — przerwała mu pani Tryze, — nie wszystko i nie wszystkich kupić można!
— To zależy od ceny! — cynicznie rzekł znowu stary. — Tysiąc za pocałowanie twej rączki.
— Jak panu łatwo liczyć tysiące! a ludzie mówią że trudno, bardzo trudno rozstać się z niemi...
Kasztelanic spojrzał na nią gniewnie.
— Powiedz-że mi pani — zawołał zmieniając głos, aż kobieta wzdrygnęła się z przestrachu — do czego ta cała komedja, po co te ze mną ceremonje? Roli kochanka grać nie umiem....
— Ja też jej nie wymagam, — dumnie odpowiedziała pani Tryze okryta rumieńcem cała. — Służę panu bom sługa, i życzę dobrej nocy, bo godzina snu wybiła, a godziny zapomnieć się nie godzi dla kapryśnej kobiety.
To mówiąc zakręciła się zwinnie, lekko, jakby chciała jeszcze starca podrażnić, otworzyła drzwi, spojrzała z za nich na niego z wyrazem litości i szyderstwa razem i znikła.
Kasztelanic pobladł z gniewu, zatrząsł się, zaciął usta, chciał powstać, nie mógł, zdrętwienie dziwne od nóg szło mu do serca powolnie, ręce okryły się potem zimnym, oczy zasłoniły siecią czarną, język skołowaciał w ustach.... Chciał krzyknąć, nie miał głosu, chciał odetchnąć, zabrakło powietrza, poruszyć się, żelazne ściskały go pęta... Nagle jakby uderzenie młota uczuł na głowie, konwulsyjnie zadrżał i spadł z krzesła.
Dusza grzeszna już była przed sądem Bożym, niosąc żywot swój cały, łupiny tylko suche, z tego dnia pracy straconego...
Straszny był widok tego pokoju, w którym wszystko jeszcze przypominało życie, gdy w nim śmierć już mieszkała... Cisza była w domu całym... Służba drzemiąca czekała rozkazów pana, co się już nie miał przebudzić; Puślikowski przysłuchiwał się dzwonkowi, i dopilnować go nie mógł, świece płonęły na stoliku powolnie, zegar wybijał kwadranse i godziny nie liczone, a szelest kobiecej sukni, co znikła przed chwilą za drzwiczkami, jeszcze zdaje się przebiegał powietrze.
Z tego życia czczego została garść ziemi, którą już toczył robak powolnego zniszczenia, trochę uczuć obudzonych nią po świecie, co wkrótce miał ich zapomnieć — trochę wspomnień zapracowanych mozolnie a ciężkich jak przekleństwa, i — nic więcej. Dusza musiała, upokorzona swą niewolą, wyrwać się z tej powłoki, co ją w tak ciężkie i sromotne okuła kajdany, wzleciała oczyścić się może, może umrzeć na wieki ze wstydu i zgryzoty...
Pierwszym co wszedł do pokoju Kasztelanica był Puślikowski, który ostrożnie drzwi uchylił późną usłyszawszy godzinę i obaczywszy leżącego starca krzyku narobił. W jednej chwili, co żyło w domu porwało się na nogi, zamieszanie, wrzask, wołanie o ratunek, wrzawa straszna powstała do koła.... doszły aż do oficyny, gdzie Jaś spokojnie swoje nadzieje rozrachowywał.
— Kasztelanic nie żyje! pan umarł! — krzyczeli ludzie, rozbiegając się po dziedzińcu i po wsi.
W początku, nie zrozumiawszy wrzasku który ją dochodził, pani Tryze, trefiąca na noc włosy przed zwierciadłem, wpadła na myśl że się pali, i nieprzytomna wbiegła do pokoju Kasztelanica.
Widok jaki tu spotkała, przeraził ją piorunowo — stanęła, osłupiałym potoczyła wzrokiem, okropny krzyk wyrwał się z jej piersi, rzuciła się nazad do drzwi i poczęła uciekać... Jak obłąkana przebiegła dziedziniec, puściła się drogą, i wśród nocy biegnąc bez kierunku, świeciła długo białą swą suknią, póki nie znikła w ciemnościach.
Jaś tymczasem zdyszany leciał już ku dworowi, nie wiedząc sam co począć, bo testamentu w ręku jeszcze nie miał; śmierć ta nie tyle go przerażała, ile nieprzygotowanie i to co pociągnąć miała za sobą. On już rachował, układał, spieszył żeby z niej korzystać.
Wszakże widok tego nagłego przejścia z życia do śmierci i to nie czułe dziecię poruszył, jakiś przestrach go ogarnął, wzdrygnął się na progu, zastanowił i wahał z wnijściem do pokoju, w którym już zdaje się słychać było kadzidła pogrzebowe. Po za nim skupiony dwór cały stał, nie śmiejąc przestąpić progu z ciekawością i bojaźnią. Jasiowi najwięcej chodziło o wczesne opanowanie klucza od tajemniczego pokoju stryja, który Kasztelanic zwykle przy sobie nosił; przyszedł mu na myśl w tej chwili, wzdrygnął się jednak na to, żeby go martwemu wydzierać. W miarę jak się z widokiem tym oswajał wszakże, konieczność posiadania klucza coraz mu się okazywała widoczniejszą, skinął na Puślikowskiego żeby drzwi zamknął i zostawszy z nim sam na sam wobec trupa, zbliżył się po ów klucz od skarbcu.
Sługa poglądał na to z jakimś rozmysłem poważnym, nie rozumiejąc znaczenia.
Nie bez drżenia ręka synowca dotknęła zwłok nieboszczyka, które musiała poruszyć, by ów klucz wyszukać.... Znalazł się w zastygłej dłoni Kasztelanica, instynktowo pochwycony zapewne w chwili zgonu, ale palce trzymały silnie.... Jaś rozdjął je oburącz chwyciwszy i nie bez wstrętu wyrwał zimne żelazo, które zaraz schował skrzętnie.
Obejrzał się potem po pokoju, jak gdyby szukał co chwycić jeszcze, gdy Puślikowski odezwał się z zimną krwią doświadczonego:
— Nieboszczyka potrzeba wynieść gdzieindziej, a pokoje opieczętować...
— Opieczętować? — spytał Jaś z rodzajem obłąkania.
— Tak jest przy świadkach; inaczej wszyscy odpowiedzialni być mogą, jeśli co zginie.
Jaś zamyślił się, chciał zaraz iść do pokoju zamkniętego i chwycić z niego co było można. Posunął się krokiem ku drzwiom.
— Dokąd to? proszę pana? — spytał Puślikowski.
— A tobie co do tego? — odparł dumnie młody chłopiec.
— Mnie? — prostując się rzekł sługa — mnie najbardziej do tego, żeby wszystko było w całości i nie tknięte, bo sługę najprędzej posądzą, a mnie moja poczciwa sława droga!
— Ale ja jestem dziedzicem...
— To być może — odparł pokornie ale stale Puślikowski — więc, panu wszystko jedno, dziś czy jutro objąć...
— Co to jest? — ofuknął się Jaś — ty mi myślisz prawa tu przepisywać?
— Prawo nie ja przepisuję — rzekł powolnie niezmięszany kamerdyner — prawo jest samo sobą, a że pan go nie znasz... to nie jego wina... to się z wiekiem nabywa.
Po chwili zastanowienia Jaś odstąpił ode drzwi, rozkazał wynosić ciało stryja i zapowiedział, że opieczętują jego pokoje.
Ludzie przyszli, martwe zwłoki w pobliskiej sali złożone zostały, a Puślikowski, nie spuszczając z oka Jaśka, wezwawszy Bulwy, natychmiast pokojów nieboszczyka drzwi i okna popieczętował...
Ledwie się to stało, gdy chłopak Jasia zawołał go do oficyn... z powodu przybycia jakiegoś nieznajomego. Chociaż we dworze wiele do czynienia pozostawało, domyślając się jednak przyjazdu Sobockiego i testamentu, Jasiek pospieszył do oficyny.
W jego pokoiku na sofie leżał świszcząc kancelista, zdając się, pomimo nowiny jaka go spotkała na progu, w najlepszym humorze, na którego rozjaśnienie wpływała nie mało kminkówka, dająca się czuć po całej stancyjce.
Jaś wleciał przerażony, obłąkany prawie.
— A co? kaput! — powitał go Sobocki.... poszedł stryjaszek na ciepłe piwko do Abrahama?
— Nie czas żartować! — ofuknął się szwagier.
— E! bo też ja nie z żartami przybyłem jak myślisz! — odparł gość siadając. — Potrzeba radzić i robić? Wiesz, czy jest testament?
— Nic nie wiem, ten bestja Puślikowski...
— Co? skarżysz się na niego!
— A jakże! gdyby nie on, byłbym dotąd o wszystkiem wiedział! Mam klucz od pokoju Kasztelanica, ale mi do niego wejść nie dał, i dopilnował że wszystko opieczętowano...
— Jakto? Puślikowski...
— On! Ale gdzież masz testament?
Sobocki uderzył się po bocznej kieszeni surduta.
— Dawajże mi go, niech przeczytam...
— Opieczętowany — zimno odparł kancelista.
— A! to najmniejsza, mam prawdziwą pieczątkę to ją przyłożym na nowo.
— Ale pieczęci świadków?
— A tych ty musisz mieć formy?
— Albom ja głupi wozić je z sobą i chować? — zaśmiał się Sobocki — a na cóż ci czytać? Testament napisany jak chciałeś!
— Na co? bo ci nie wierzę! — odparł Jaś szybko.
— Nie głupi jesteś — rzekł chłodno kancelista — ale albo potrzeba było mi z góry powiedzieć, to bym był nie pieczętował, albo całkiem nie mówić po czasie.
— Jakto po czasie?
— A! bo rozpieczętowawszy testament, możemy nim sobie fajkę zapalić!
Jaś osłupiał — nie miał on wiary w Sobockiego, lękał się go i nie wiedział co począć.
— Dajesz mi słowo — spytał po chwili — że tak napisany jakeśmy się z sobą umówili?
— Po co to pytać? — odparł szydersko przybyły — zapóźno! Jeśli nie wierzysz, rób co chcesz, ja sobie dam rady.
I rozparł się na sofie zapalając powoli cygaro.
Ciężka była w tej sprawie decyzja, ale Jaś zmiarkował wreszcie, że więcej mógł zyskać z Sobockim, niż bez niego, i że zaufanie było koniecznością.
— Ha! — rzekł — daruj mi chwilę wahania, ale bo widzisz, gdzie chodzi o miljony, trudno tak zaufać; można się złakomić.
Na wspomnienie o miljonach, oczy Sobockiego piekielnym ogniem zabłysły, wykrzywił się do uśmiechu.
— Ale gdzież położysz testament? — spytał — kiedy wszystko opieczętowane?
— Daj mi go tylko, a o ulokowanie się nie frasuj — odpowiedział młody chłopiec, — będzie gdzie być powinien.
— Nie chcesz więc znowu zwierzyć mi się?
— Nie będę się owszem taił — rzekł Jaś — w średnim pokoju, pomiędzy sypialnym a salką bawialną stoi biurko Kasztelanica, od którego klucz mam już od wczoraj przypadkiem; w niem są wszystkie papiery jego, tam się i testament znaleźć powinien.
— Spiesz-że go tam złożyć — dodał kancelista szybko — śmierć nagła stryja sprowadzi tu sądowych, policją i formalne pieczęcie, którym i biuro nie ujdzie, potrzeba żeby testament znalazł się pod niemi. Mnie tu długo zwłaszcza w takiej chwili popasać nie wypada, ani się bardzo pokazywać; muszę powracać do miasteczka nocą.
— Ale poradź-że mi wprzód co mam zrobić? — zapytał Jaś.
— Natychmiast pójść nieznacznie omackiem i testament włożyć na miejsce — rzekł Sobocki — nie tracąc czasu dać znać urzędownie o śmierci nagłej do sądu, rozesłać do całej familji wiadomość.
— Po co? — spytał Jaś.
— Właśnie dla tego, że nie ma po co, to trzeba ich tu sprowadzić — śmiejąc się szydersko rzekł Sobocki — alboż ty wiesz co jest w testamencie?
— Prawda!
— Trzeba ci odegrać rolę do końca jak należy.... wezwiesz i mnie, a raczej Antosię.
— Ale... znalazłeś ją?
— Gdzie tam, ani słychu! Może dopiero dowiedziawszy się o testamencie powróci do mnie.
To mówiąc Sobocki wdział palto i płaszcz, zapalił drugie cygaro, oddał testament Jasiowi, a sam ścisnąwszy go za rękę, po cichu wymknął się za drzwi.
Jaś podumał chwilę patrząc na tajemnicze pismo, obwarowane pieczęciami, które los jego zawierało w sobie; wielką miał chętkę je otworzyć, ale niepodobieństwo wstrzymało ciekawość; ukrył je w zanadrzu i pobiegł do dworu zamknąć w biurku Kasztelanica.
Puślikowski, który się krzątał około domowego porządku i ciała, nie dojrzał jak Jasiek wcisnął się do pokoju, otworzył biurko, odsunął szufladę i rzucił w nią testament.
To dopiero spełniwszy, młody chłopak przypomniał sobie panią Tryze i pospieszył do jej pokoju.... ale w nim nie znalazł nikogo. Nikt nie widział kiedy i dokąd wyszła, co się z nią stało...
Ta wiadomość przejęła go żywo, dziwne podejrzenia zbudziły się w głowie, która wszystko przypuścić była gotowa, bo sama do wszystkiego była zdolną. Poleciał do Puślikowskiego.
— Co się stało z panią Tryze?
— Chwilą przed śmiercią Kasztelanica była u niego, słyszałem jak wyszła — odpowiedział sługa — nie rychło potem dał się słyszeć sztukot, który jak teraz wnoszę, musiał znaczyć upadnięcie ciała.
— Nie było słychać żadnego krzyku?
— Żadnego.
Jaś się głęboko zamyślił, i dwóch ludzi wysłał szukać zbiegłej, którą teraz więcej niż kiedy pragnął mieć w ręku.


II.

W Horoszkach wiele się rzeczy zmieniło od czasu gdyśmy je widzieli, w chwili bytności pana Piotra; odwiedziny te były dla Hieronimostwa stanowcze. Dwóch synów wziął im stryj ażeby ich kosztem swoim umieścić w najlepszej szkole, jaką znalazł pod najtroskliwszą opieką. Staś w powrocie do Zrębów ciągle ojca męczył swojem uwielbieniem wszystkiego w powszechności co widział w Horoszkach, szczególniej się unosząc nad śliczną Zośką, która go oczarowała. W końcu razem jakoś i o swojej podróży za granicę i o Zośce mówić zaczął, nagle jakby czyniąc wniosek, żeby się siostry zajęły wychowaniem Zośki.
Pan Piotr łagodnie uśmiechnął się na to.
— Ale moje serce — rzekł do niego — Zośka już poczynać wychowania nie może, bo to dla niej zapóźno....
— O! mój ojcze, dla niej roku dosyć, żeby prześcignęła te co od lat kilku ją wyprzedziły!
— Widzę żeś w szczególniejszej dla niej admiracji — odparł ojciec. Staś się zarumienił.
— Ale mój ojcze, nie byłożby to dobrze, żeby Józia, Marja i Horcia, które doprawdy nie mają się czem w domu zająć, wzięły ubogą kuzynkę i pomogły jej wychowaniu?
— Myślisz widzę Stasiu — przerwał pan Piotr — że Zośce czegoś więcej potrzeba nad to co już nabyła? W tem się mocno mylisz. Dla ubogiej jak ona szlachcianeczki, która nie będzie miała posagu, lub bardzo maleńki tylko, wychowanie piękniejsze byłoby prawdziwą klęską. Z nią się ożenić nie może chyba ubogi jak ona, temu przedewszytkiem potrzebna będzie żona rządna, gospodyni i kobieta coby mu darmo chleba nie jadła. Z fortepianu, śpiewu i francuzczyzny rychlejby skwitował, niżby się za niemi upędzał; toby nawet pretendentów odstraszać mogło i być jej zawadą do losu.
— Dla czegoż ojciec nie przypuszcza, żeby się z nią ktoś bogatszy mógł ożenić? — zapytał Staś spuszczając oczy.
— Dlatego, że nie zwykłem nigdy rachować na przypadki, ale przyszłość skrutując, liczę na to co zwyklejsze... taka kalkulacja najmniej myli.
— Może ja nie mam słuszności, ale mi się zdaje, że Zośka stworzona jest na coś lepszego niżeli klucznicowanie — markotno szepnął Staś.
— Zresztą — dodał ojciec — nie wiem, i wątpię żeby rodzice chcieli ją oddać: ona jest matce pomocą wielką w domu, pociechą ojcu; to coby się nam zdawało dla nich dobrodziejstwem, im mogłoby ciężyć jak tyrania! Mamyż prawo narzucać im swoje projekta?
— Ale możeby oni temu byli radzi?
— Bardzo wątpię!
— Co do mnie, ja mój wniosek muszę siostrom i mamie przedłożyć, może się one go chwycą.
— Ale cóż cię tak los Zośki obchodzi?
— Tak, żal mi tej dziewczynki, że się to na wsi zmarnuje....
— Bardzoś młody Stasiu — odpowiedział z westchnieniem pan Piotr. — Kto wie jeszcze na jakim stopniu społeczności ludzie i kobiety lepiej celowi swemu odpowiadają? Czy tam gdzie niewiasta jest wystrojoną lalką z rozdrażnionemi uczuciami, rozognionem sercem i wyobraźnią, czy gdzie ją kształcą na poważną a pracowitą życia towarzyszkę? Kto wie czy trochę więcej umieć, trochę więcej chcieć, a mniej może czuć w istocie i mniej znajdować szczęścia w rzeczywistości, jest dobrem dla kobiety i dla tych, których ona los dzieli... Niżej od nas stoją dziś staroświeckie matron typy, które nowa cywilizacja francuska zepchnęła. Możeby nam nie wyciągać tych co tam stanęli losem, ale się ku nim zbliżyć lepiej? To co ty żądasz dla poczciwej Zośki, nie wieleby się jej przydało, a wszystko odjąć mogło; wystaw ją sobie wracającą do ubogiego domu z rozkołysaną główką, z żądzą zabawy i wytworu, co ona tam pocznie?
Staś się zadumał.
— Ale mój ojcze — rzekł po chwili — ja bo nie widzę konieczności żeby Zośka w tym stanie całe życie pozostać miała. Tak śliczniuchna, tak poczciwa, tak miła, trudno przypuścić żeby się nie podobała komuś co potrafi ją ocenić, a zdaje mi się, że w tem kole co ją otacza takiego kogoś nie znajdzie.
Jakkolwiek Staś udawał zupełnie obojętnego, nie uszło oka ojca, że go Zośka do zbytku obchodziła; wolał jednak przezornie nie pokazać po sobie, że się czegokolwiek domyślał i przed żoną nawet nic o tem nie wspomniał.
Powróciwszy do Zrębów, Staś intrygant udał się ze swoją myślą do sióstr i matki, począł od malowania im w najwdzięczniejszych barwach ubogiego dworku i miłej rodziny Hieronimostwa, a nie trudno mu było ze wszystkich potworzyć ideały. Matka przywykła widzieć świat przez oczy ubóstwianych dzieci, a osobliwie Stasia, rozkochała się w Horoszkach; Józefa, Marja i Horcia poklaskiwały myśli brata żeby Zośkę zabrać do Zrębów, i już wcześnie tak ułożyły między sobą, że z kolei byłyby ją uczyły tego co każda z nich umiała najlepiej. A jak marzyły! jak się radowały z tej nowej przyjaciółki, towarzyszki, z tego nowego żywiołu w domu, któryby nadał jakiś cel ich zajęciom i pracy znaczenie. Matka choć podzielała uczucia córek i syna, zręcznie przez siostry więcej niż wprost działającego, zastanawiała się jednak nad jedną tylko rzeczą. Staś i pan Piotr jednozgodnie świadczyli o nadzwyczajnej piękności Zosi; jakkolwiek śliczne były trzy córki Marji, ona się obawiała piękniejszej towarzyszki, coby ich wdzięki zgasiła. Przedewszystkiem matka lękała się wprowadzić do domu kuzynki, coby mogła odwrócić młodzież ku sobie mimowolnie, chociażby nie była zalotną.
To jedno wstrzymywało ją tylko od zażądania Zosi. Pan Piotr także kilką swojemi uwagami dał jej nieco do myślenia. Ale Staś pracował po cichu, a że sam wyjeżdżał za granicę i nie mógł być posądzony żeby to uczynił dla zbliżenia jej do siebie, gorliwiej jeszcze siostry podbudzał i dokazał tego, że w końcu pani Piotrowa z Józią, Marją i Hortenzją, postanowiła pojechać do Hieronimostwa.
Nie chcę opisywać szczegółowie tych odwiedzin, które państwa Pawłów oboje omal nie przyprawiły o żółtaczkę; była wprawdzie pani Piotrowa i u nich chwilowo, z ceremonialną wizytą po obiedzie, ale dowiedziawszy się, że dni kilka bawi u Hieronimów, i że Zosię bierze, tylko że nie poszaleli z zazdrości. Zosia podobała się niezmiernie prostotą swoją matce Stasia, dla niej i jej córek był to typ nieznany, prześliczny, coś w sobie anielskiego mający.
Piękność nawet Zosi, która w oczach uprzedzonej matki, nie tak się wielką zdała jak ją opisywano, nie stanęła na przeszkodzie projektom poddanym przez Stasia. Hieronimostwo ani się spodziewali nic podobnego, gdy trzeciego dnia chodząc po małym ogródku, pani Piotrowa powiedziała jej, że ma do niej wielką prośbę. Zdziwiło to Konstancję, a serce jej zabiło żywo, gdy się dowiedziała o co chodzi. Łzy zakręciły się jej w oczach, wdzięczność przeszyła duszę, ale sama nie wiedziała co postanowić i odwołała się do męża.
Panny tymczasem buntowały Zosię jak mogły, ale tu szło im ciężko, dzika trochę dziecina co nie miała w życiu przyjaciółki, której Petra dumna nigdy nie oddała ukłonu nawet, nie odważyła się w początku przystać do tych ślicznych kuzynek, które ją tak wabiły do siebie. Gdy się dowiedziała o projekcie, zakrzyknęła że matki i ojca opuścić nie może, łzy nawet potoczyły się z jej oczek.
Wieczorem oboje małżonkowie zeszli się radzić, a że dla Zosi był to los prawie taka opieka, nie mogli odmówić dla niej. Boleśnie było matce odłączać się od swej drogiej pomocnicy, smutno myślał ojciec jak opustoszeje domek, gdy srebrny jej głosek w nim się odzywać nie będzie; ale wszystko poświęcali ochotnie dla przyszłości dziecięcia!
Jeszcze radzili smutni nad sobą, już uradziwszy o Zosi, gdy ona weszła do ich pokoiku i upadla im do nóg. — Ojcze, matko — odezwała się — nie oddawajcie mnie nigdzie — zawołała po cichu ledwie dosłyszanym głosem — ja wiem o czem myślicie.... ale ja nie chcę was opuścić, nigdy, nigdy!
— Moje dziecię drogie — odezwała się matka chwytając ją w objęcia drżące — czyż ty pomyśleć mogłaś żebyśmy chętnie z tobą się rozstali? Z naszej strony to ofiara, ale ofiara dla twojej przyszłości!
— A kiedy ja innej nie chcę, tylko żyć przy was i służyć wam zawsze...
— To być nie może — przerwał ojciec — my nie wieczni, Zosiu, i ty nie możesz żyć tylko dla nas.
— Tylko dla was! tylko dla was! — łkając odezwała się Zosia.
Długo, długo potrzeba ją było namawiać i niemal zmusić, żeby się choć na czas krótki pozwoliła zabrać do Zrębów. Czułe zabiegi Józi i Marji, przyjaźń serdeczniejsza Horci, najmłodszej, rozkaz rodziców, skłoniły ją nareszcie. Ale odjechała smutna, płacząca i gdy jej z oczów znikł ten domek, którego progu nie opuszczała nigdy jeszcze, jakaś tęsknota opanowała ją, ścisnęła serce i już nie rzuciła na chwilę.
Z macierzyńską troskliwością chodzili koło niej wszyscy; zabawiano ją, były momenta uśmiechu, ale myśl o rodzicach tkwiła w niej tak żywo, że codzień przy modlitwie strumieniem łez się zalewała. Najdrobniejszą pamiątką, stare sukienki, zeschłe kwiatki wszystko co jej przypominało Horoszki, było dla niej relikwią.
A! ale i bez niej tam ciężko wytrwać było. Chłopcy polecieli wesoło do szkół, Zośka odjechała do Zrębów, zostało jedno tylko dziewczę przy matce, i to osierocone posmutniało. Bez tego dziecinnego szczebiotu, bez hałasu ich, rodzicom było jak w pustce. Oboje sposępnieli, kryjąc wzajemnie przed sobą dojmującą im boleść. I nikogo, nikogo im tak żal nie było, nikogo tyle nie brakło co Zośki, w każdym kątku coś ją przypominało: głos jej brzmiał w uszach wśród milczenia, uśmiech krążył przed oczyma i wywoływał łzy. Nawet ludzie otaczający Hieronimostwo, Hapka wierna, wzdychali i stękali po panience, krzywili się nie pojmując po co ją rodzice oddali na cudze ręce.
Smutno, doprawdy smutno było w Horoszkach.
Są bo istoty promieniejące życiem, co w koło siebie rozlewają je, bez których ciemno i chłodno, a taką była Zośka, której uśmiech wystarczał na rozpogodzenie wszystkich twarzy; bo w uśmiechu jaśniała anielska, piękna duszyczka, pełna miłości, pokory, prostoty, dojrzała modlitwą a pracą.
Bytność pani Piotrowej, zabranie Zosi, niesłychanie oburzyły Pawłów, którzy po cichu zazdroszcząc braterstwu, głośno z nich się śmieli i szydzili, a opieka jakiej doznali świeżo, do reszty poróżniła ich z sobą. Dwór i domek już się nie łączyły z sobą, a tysiące drobnostek zajątrzały braci.
— Co, ja — mówiła żywo Pawłowa do męża — gdybym była najuboższa, słowo honoru! nie rozposażałabym tak dzieci, na cudzą łaskę, za oczy oddając!
— Serce matki! serce matki! — czule dodała panna Hiacyntha.
— Tak jest — podchwyciła Julja — ta kobieta nie ma serca.... Wolałabym nędzę największą niż wyrzeczenie się dziecka.... A zresztą, czego tam to czupiradło nauczą? Jeszcze się śliczniej uśmiechać i wdzięczyć? Ona to i tak dość dobrze umiała! O! o! czemu nasza Petra tak się nie podoba każdemu? bo umie swoją godność utrzymać!
Obejrzała się matka, wszyscy poklaskiwali, nawet pan Paweł dodał:
— Źle to się wszystko skończy! zobaczycie państwo! Uważałem już że Stasiek poczynał bałamucić Zosie tutaj, do reszty ją rozromansuje w Zrębach i.... nie ręczę do czego to przyjdzie! — Chrząknął. — A że się żenić nie pozwolą, to nie!
Rozmowa ciągnęła się tak długo i niemal codzień z jakiegoś powodu przypominano Hieronimostwo, żeby sobie z nich szydzić i urągać ich biedzie.
Paweł nawet na chwilę był zapomniał o Kasztelanicu i spadku oczekiwanym, zajęty powodzeniem brata, które go niemal gryzło; przypisywał on to opiece Dziadunia i niewiele się mylił.
Stary pan Antoni, któremu Paweł pierwszy oznajmił o wszystkiem, odezwał się radując wielce z umieszczenia synów Hieronima i córki; to było powodem pani Antoniowej do utrzymywania, iż zrobiono najgorzej oddając wnuki na cudze ręce. Swoim zwyczajem Antoniostwo pokłócili się o to żywo, i trwał spór tak długo, aż coś nowego dostarczyło do niego świeżego materjału.
Zosia tymczasem pojętna, potulna, zaskarbiła sobie serce wszystkich. Pan Piotr nawet, co się najtężej bronił, uprzedzony przeciwko niej, bo ją posądził mimowolnie o trochę zalotności, wkrótce tak się uczuł schwycony za serce, że aż sobie wyrzucał, iż ją niemal na równi z własnemi dziećmi kochał. Co się tycze Marji, ta zlała na nią uczucia matki, w które tak bogato uposażone było poczciwe jej serce, a panny byłyby popsuły Zośkę pieszczotami, gdyby anioła zepsuć można.
Wszystko to wszakże nie rozweselało wygnanki, która uśmiech kładła na usta jak sukienkę, żeby z nim wdzięczniej pokazać się tym, dla których czuła przywiązanie, ale w sercu chowała smutek i nieuleczoną tęsknotę za swoim domkiem, za swymi bliższymi. Dostatek co ją otaczał, przyjemności któremi ją rozerwać się starano, zabawy, wytchnienie po ciężkiej pracy, co tylko było nowego dla niej w Zrębach, nie przylegało do serca. Czarny chleba kawałek schwytany ukradkiem, prosta jakaś potrawa dom przypominająca, słówko czasem w rozmowie, wywoływały łzę zawsze gotową wytrysnąć z pełnego łez serca.
To życie nowe zdawało się jej obcem, nie swojem, nie naturalnem, z roskoszą byłaby się do dawnego wróciła, a każdy sen okazywał jej dworek w Horoszkach i stare jego szumiące drzewa i drobnych rozmiarów ogródek, gdzieś z daleka swe gałęzie wyciągający aż ku niej. Budziła się wzruszona, rozpłakana i przypominała, że nie jest w domu, że nierychło do swej spokojnej ukochanej zaciszy powróci.
Nauki szły z zabawą razem, żywo, łatwo; i nie dziw, Zosia chciała co prędzej pochwycić je, by z niemi nazad uciec do ojca i matki. Staś tylko kilka dni przebył w Zrębach z Zosią razem, a że mu o to szło bardzo, żeby nie dostrzeżono jego uczuć, krył się z niemi tak skrzętnie, iż baczniejsze oczy byłyby w tym przymusie obojętności dopatrzyły się przywiązania. Nareszcie opuścił dom rodzicielski z towarzyszem swym razem, wiozącym pod pachą nieodstępne rozmowy Platona, i puścił się w podróż po Europie, mającą dopełnić wstępu do życia praktycznego, a poprzedzić wnijście jego w życie samoistniejsze obowiązków i odpowiedzialności.


III.

Wróćmy się teraz do pana Samuela, któregośmy opuścili razem z Rotmistrzem wychodzącego pieszo ze Strumienia, niewiedzącego dokąd się udać, ale z silną wolą nie powrócenia już nigdy do Kasztelanica. Szedł on tak w ponurem milczeniu, z głową schyloną, aż do pierwszej wioski; a że pieszo nie zwykł był podróżować i uczucie zalegało mu piersi, musiał tu teraz spocząć pod krzyżem, usiadłszy na ziemi. Syn z najzimniejszą krwią znosił tę niedolę, nie śmiał dum przerwać staremu ojcu, ale sam palił fajkę obojętny i nieraz schwytał za dubeltówkę przymierzając się do przelatujących ptaków. Obaczywszy ojca tak osłabionym i znużonym, pan Rotmistrz pomyślał o najęciu podwody i po cichu zapytał Samuela, dokąd się udać życzy.
— Gdziekolwiek! gdziekolwiek! — odparł z goryczą stary — byle głowę przytulić w jakim kącie gdziebyśmy nie byli na łasce niczyjej. Moja pensyjka, Waścin grosz maleńki, na chleb i tytuń wystarczą; kapota dosłuży mi do trumny.... dość tego — obejdziem się bez łaski cudzej i chleba cudzego! Będziemy cierpieć godnie i milczeć jak na nas przystało.
— Ależ ojcze dobrodzieju — odparł Rotmistrz, któremu zupełnie wybór miejsca był obojętnym — możeby wygodniej nam gdzieś mogło być u krewnych?
— Daj mi pokój z familją i krewnymi! obruszył się żywo stary — nie chcę ich znać, nie chcę ich łaski — nikogo! nikogo! Pojadę do miasteczka, osiądę przy kościele....
— A zatem — odezwał się syn — najmę furę do najbliższego miasteczka....
— Tak! dokąd chcesz, byle kąt, byle chata!
Rotmistrz poszedł na wieś i wkrótce powrócił z najętym chłopkiem, który wóz dobrze słomą i sianem wypchawszy, cztery dzielne koniki popędzał. Pan Samuel, uśmiechając się ze swej niedoli, siadł z synem na furę i tak ruszyli ze Strumienia uciekając. Ale że i dzień był krótki i wiele czasu stracono na wyszukanie koni i droga jesienna była rozbłocona, nie mogli tego dnia dojechać na miejsce. Przed zmrokiem samym Rotmistrz ujrzał zdala na drodze wózek, któren dzielny koń ciągnął powoli po błocie; poznał siedzącego na nim Dziadunia, który otuliwszy się burką i lejce rzuciwszy, na ogromnym różańcu modląc się, ciągnął po swojemu gdzieś w daleką wędrówkę do świeżego kąta.
— Wszak to pan Dymitr Pałucki? — odezwał się wychylając i przypatrując.
— A to on — rzekł pan Samuel.
— Dalibóg on!....
— Dziadunio! on! on niezawodnie.
— Stój! stój!
Zajęty modlitwą nie rychło obejrzał się dziadunio na mijającą go furę, a poznawszy pana Samuela, zastanowiwszy się, nie wprzód rozpoczął rozmowę, aż modlitwę skończył. Dopiero różaniec do torbeczki borsuczej, która w nogach spoczywała, włożywszy, stary raźnie z wózka zeskoczył.
— Jak się macie — rzekł — i co tu porabiacie?
— A dziadunio tak dokąd? — spytał Rotmistrz.
— Ja! ot! jadę na odpust do Kustynia.... trzeba za stare grzechy pokutować — odpowiedział pan Dymitr. Koza ne chocze na torh, a jeje wedut[1], tak i mnie do Bernardynów grzechy moje; boć to nie rozkosz odpust tłumny staremu. Potem chcę wstąpić, choć z drogi, do mojego towarzysza w kawalerji, Paciorkowskiego, a potem.... Bóg to wie. Znacie moje przysłowie, choczby hirsze, aby insze[2]. Ale was dokąd to chłop wiezie?
— A! — westchnął pan Samuel — nam istotnie inaczej i gorzej, bo nie wiemy dokąd jedziemy i po co.... Los gna w świat, gdzie kąta nie mamy!
— Cóż wam się stało? — żywo spytał pan Pałucki!
— Ot! po prostu mówiąc — rzekł z uśmiechem pan Samuel — braciszek Kasztelanic wypowiedział nam dom swój, z namowy poczciwego Jaśka! Jedziemy więc wprost przed siebie.... bo mi już cudzy chleb dojadł!
— No! no! a gadajcież — zawołał dziadunio — co się stało, jak się to zrobiło? zmiłujcie się.... Oszalał Kasztelanic..., durny aż sia krutyt!![3], a to ślicznie mi się spisał!
— Tylko że to długoby o tem mówić — z westchnieniem odpowiedział pan Samuel — a tu się ciemni i nam noclegu szukać potrzeba, i dziaduniowi także.
— Ale poczekajcieno, poczekajcie — zafrasowany przerwał staruszek — musiemy pogadać, naradzić się, styjte nie ryżte[4], nie spieszcieno się!
— Nie radbym, ale noc.
— No! czekajcież — siadając żwawo na swój wózek i zwracając go w miejscu, krzyknął pan Dymitr — kudy pańska łaja, tudy i suczka moja[5], pojadę i ja z Waszeciami.... minąłem ztąd karczemkę schludną niedaleko, bom myślał do znajomego proboszcza się dobić, ale dla was muszę zawrócić i będziemy sobie przez wieczór razem perebendiowali[6]; ruszajcie za mną.
Nikt tak jak pan Samuel nie był rad temu spotkaniu z wesołym staruszkiem, bo też do poczciwej rady nie było nad niego, a w strapieniu dobrze i chwilę wesołą utargować. W dobre pół godziny stanęli u wrót porządnej gospody traktowej, w której świecący ogień ciepły nocleg zapowiadał. Podróżni nasi wysiedli, znaleźli izbę wcale nie złą; fura i wózek stanęły wygodnie w sieni i dziadunio zajął się naprzód poznoszeniem swoich tłomoczków, opatrzeniem konia i uporządkowaniem koło wózka. Próżno go namawiano, żeby się dał w tem chłopkowi wyręczyć; mruknął tylko — Ne spuskajsia Hryciu na durnyciu[7] i i póty nie odszedł, aż swojego dokończył.
Raźno potem wszedł zacierając ręce do stancji i odezwał się do pana Samuela, który podparty siedział w zamyśleniu.
— Nim co będzie — tilko zysku, szczo w pysku[8]; trzeba pomyśleć o jedzeniu, ja, co po drogach raz wraz się włóczę, a sam sobie rady dawać muszę, bo żydowskiego nie tknę.... umiem trochę warzyć...... Jak się wam zdaje, nie nastawić by krupniku na wieczerzę?.... Tu sobie ślicznie na kominku nałożymy, a ja się kucharzem obieram i gawędząc szumować będę.
— Byle chleba kawał — odparł pan Samuel — Rotmistrz się uśmiechnął....
Syty hołodnoho ne znaje![9], że Waści smutek nasycił — rzekł pan Dymitr — to nie racja; ale ja z Rotmistrzem jedlibyśmy przetrząsłszy się.
— Ależ tu nic nie dostać?
Aby chtiti, można znajty muki na ruki[10], poszukajmy, wytrzęsiemy — zaśmiał się dziadunio — i w woreczku podróżnym nie bez tego żeby coś nie było....
To mówiąc wyszedł podśpiewując, kazał ognia podłożyć i zakasawszy rękawy, podpiąwszy poły sam wypłukawszy garnek, zajął się krupnikiem, na który mięso było w wózku, krupy i słonina, a włoszczyzna u szynkarki.... Tymczasem napili się wódki i zakąsili wędzoną kiełbasą.
Dziadunio grubą kłodę leżącą pod piecem wytoczył sobie przed kominek, usiadł na niej, łyżkę wziął w rękę i odwrócił się do chmurno i milcząco zadumanego pana Samuela.
Boh znaje szczo robyt![11], panie bracie: dajcie pokój temu pogrążeniu, to się na nic nie zdało... Czasom z kwasom, poroju z wodoju[12], różnie to bywa po świecie; trzeba wszystko znieść, albo to życie długie? No, powiedźcież mi co się u licha stało w Strumieniu? czy do reszty Kasztelanic skrutywsia[13]?
— Zaszły w istocie zmiany wielkie — przysuwając się począł Samuel — takie, których nikt nie dawno przypuścić nie mógł, a przyczyn ich nawet dotąd odgadnąć trudno. Zdaje się, że Jaś wszystko zrobił....
Nema rodu bez wyrodu[14] — szepnął stary — a to coś osobliwego ten waścin Jasiek, bo to z pozwoleniem.... mleko pod nosem, a już trzęsie, a jeszcze kim, Kasztelanicem, co się dotąd nikomu nie dawał!
— Tak to przecie jest — odparł Samuel — młody ale serce stare, a podłość niewidziana; potrafił się przypochlebić, podlizać i robi co chce. Wystaw pan sobie, że panna Aniela i Termiński oddaleni zostali.
Dziadunio w ręce plasnął:
Nadijaw sia Did na obid, ta poszow spaty ne iwszy[15] i poszli z kwitem? Chwała Bogu. Spotka to i Jasia; ale cóż miał do nich? boć to potrzeba było wielkiej rzeczy, żeby ich wypchnąć.
— Jak się to stało nikt nie wie — ciągnął Samuel — alem ja zaraz pomiarkował, że i nam tem bardziej nie długo popasać, kiedy faworyci idą z domu. Tak się i stało. Kasztelanic zawołał mnie do siebie, począł wymawiać, że ja na niego familję buntuję, że go w kuratelę brać myślę i tym podobnie; wreszcie dom mi wypowiedział. Rozumie się, żem sobie do dwóch mówić nie dał i piechoto ruszyłem gdzie oczy poniosą.
— Ale dokądże przecie? — zapytał dziadunio. — Ja myślę że nigdzie tylko do pana Piotra ruszycie zapewne?
— Ani do Piotra, ani do Pawła! — krzyknął porywając się Samuel — dosyć mam familji i dość dla pana Wincentego najadłem się kwasu i goryczy, myśląc że mu jaką przyszłość wymodlę.... Nie chce Bóg, wola Jego święta, a już cudzych kątów wycierać nie myślę... Jadę do miasteczka i tam siądziemy....
Dziadunio spojrzał po izbie, zakłopotany trochę, przysunął się z kłódką razem, którą jak piórko dźwignął, do pana Samuela i szepnął mu na ucho:
— Ot tak, szczerze, wyspowiadaj mi się — a co Waść masz? Pry hotowoj kołodi, dobre ohoń kłasty[16], łatwo z niewielkiego grosza wyżyć gdziekolwiek, ale samemu.... Powiedz mi otwarcie.
— Co mam? — rzekł pan Samuel — ośmset złotych moich, drugich tyle prawie Rotmistrz i wszystko!
— Półtora tysiąca! ha! wyżyć to można, aleś Waść stary, Rotmistrz ni do pracy ni do głodu, obaście dosyć przywykli do przysmaków, do wygódek, i nie umiecie się oszczędzać. Zresztą i wiek już Waścin, panie Samuelu, nie po temu. Radziłbym wam z tym groszem przytulić się gdzie do swoich, inaczej bude sim piatnic w odnu nedeliu[17], głód zajrzy często, a staremu borukać się z nim trudno. Potem darmo sobie mówić: — terpi tiło, majesz szczoś chotiło[18]. Zła rada, i zła duma Waścina; nie potrzeba winić całej familji za grzech tego dziwaka; panu Piotrowi kąt dla was i chleb nie zacięży, a wam to oboje, kiedy je darmo dostaniecie, wiele zaoszczędzi... Jedźcie do pana Piotra.
— Nie! nie! — odparł pan Samuel stanowczo — mam dosyć cudzego chleba, wolę już głód; na to mnie nie namówicie.
I porwał się ze stołka poglądając zaczerwienionemi oczyma, to na dziadunia, który swój krupnik szumował i przysalał, to na syna, co fajkę nakładając, zdawał się z zupełną obojętnością słuchać tej całej rozprawy i posłusznie czekać co ojciec postanowi.
Rozmowa trwała dosyć długo, przed i po jedzeniu, które pan Dymitr sam urządziwszy, zastawił i smaczno też zajadał. Pan Samuel ani go skosztował, ale syn za to przysiadł się szczelnie i dobrą miskę wypróżnił, pomimo strapienia. A że do gawędy nie był skory, i nie było co więcej robić, wyręczając dziadunia, poszedł do koni, przy których nawet nocować się ofiarował.
Starzy zostali sami; dziadunio usiadł znowu przy kominku, i usiłując rozerwać smutnego wygnańca, począł mu niemal całe swoje rozpowiadać życie. To jednak nie dość jeszcze żywo obchodziło strapionego starca, i dziadunio, w szczerej chęci rozbicia ciężkich dum jego, próbował z różnych beczek — ale się mu nie wiodło. Nareszcie wpadli na rozmowę o Kasztelanicu.
— Czy znasz-że Waść dobrze życie jego i początek tej ogromnej dziś fortuny — zapytał dziadunio.
— Tyle wiem co i wszyscy — odparł pan Samuel — że był na dworze króla nieboszczyka, że potem gdzieś wędrował, że w karteczki grywał i nagle niewiedzieć jak przyszedł do majętności.
— No, to Waść tak jakbyś nic nie wiedział — zawołał z widoczną radością pan Dymitr.
— A któż wie więcej?
— Kto? ja...
— Zkądże, proszę?
— Et! nie pytaj Asindziej: spotkałem się z nim w życiu razy kilka, schodziłem się z ludźmi co go lepiej od nas znali, i wiem jego przeszłe życie, tak prawie jak swoje.....
— A! to musi być ciekawa historja! — przerwał stając Samuel — boć żeby się człowiek stał tem, czem on jest, nie przez lada koleje przejść musiał.
— Nikt też nas tu nie podsłucha, bo i Rotmistrz widzę póty nam towarzystwa dotrzymywał póki krupnik był w kominku — doty Lach mutyw, doki ne naiwsia[19]; mogę więc ci powtórzyć co o nim wiem[20] odezwał się dziadunio podniecając ogień. — Ale możebyś Asindziej zasnął?
— Gdzie mnie tam sen w głowie! — odpowiedział stary — zwykle nie rano zasypiam, a co dziś to i do białego dnia pewnie mi się powieki nie zamkną.
— A ja na to, jak na lato, byle gadać — śmiejąc się dodał dziadunio — choć to Brechniu świt perejdesz, ale sia nazad ne wernesz[21]. No, ale łgać nie myślę. Słuchajże Asindziej. Musisz to już wiedzieć, że nasz pan Stanisław wychował się można powiedzieć na królewskim dworze, bo młodziusieńko się tam dostał przez protekcję Wojewodzicowej Mścisławskiej. A był to dwór ciekawy, i miasto nie lada i społeczność osobliwsza. Dzieliliśmy się wówczas w istocie nie na te drobne stronnictwa, o których prawią ludzie i pisze historja, ale na dwie tylko wielkie i przeciwne partje. Jedna część kraju, wierna tradycji dziadów, religii, obyczajowi i przeszłości, chwytała je, rozpaczliwie broniąc i czując, że w nich było życie; druga, omamiona nowemi żywioły, które przynosił wiatr z zachodu, szalała dziwnym bezrozumem zwierzęcym, za ponętną niby reformą wszystkiego, począwszy od wiary aż do obyczaju, który wprost z niej wypływa, choć dla ślepych nie bardzo to widoczne. I tak to zawsze bywa, że kto małpuje ten przesadza, co nie płynęło z nas samych a przychodziło nam od obcych, u nas się jeszcze wykrzywiało cudaczniej. Chciano przesadzić w reformach tych co je poczęli. Wszyscy starali się co najprędzej, ni mniej ni więcej, wywrócić, zupełnie to co było, wybierając się potem dopiero kiedyś pomyśleć, co na miejscu zburzonego postawić wypadnie. Nigdy ludzkość nie budowała tak ochoczo, jak naówczas wywracała i niszczyła; nie było nawet tego ferworu, przy budowie wieży Babel. Dobre szality koły prystupaje[22]; szalało też co żyło, a nieszczęściem i król się wybrał, bo doskonale wiek swój przedstawiając, był jeśli nie słowem, to czynem i przykładem przewódzcą gubiącej nas reformy. Drwiono z wiary wszelakiej po francusku, filozofowano z niemiecka, z angielska przerabiano się na materjalistów i ludzi praktycznych, a po włosku rozpustowano.... stare cnoty swojskie poszły w kąt i pochowały się po szlacheckich dworkach pod słomiane strzechy.
Durnomu i Boh prostyt![23] mówią, ale nie wiem, czy tym co szaleli owego czasu Bóg zechce przebaczyć, bo rozumu im nie brakło, ale statku. A filozofować kieliszkiem, umizgami i dowcipnym językiem, rzecz łatwa i wesoła! Tandem, i szalono właśnie najzamaszyściej, gdy nasz Kasztelanic dostał się na dwór królewski. W korpusie paziów wygodne było stanowisko do wyuczenia się wszystkiego złego. Za krzesłem królewskiem stojąc na dowcipnych czwartkach, na świetnych wieczorach, przysłuchiwali się biskupom co szydzili z zakonników, zapominając, że wady, z których się urągali, były powszechne ludzkie, a cnoty na które nie patrzyli, właściwemi instytucji powierzonej ich opiece. Za królem Jegomością jeździli paziowie do kochanic i faworyt pańskich, napatrywali się miłostek łatwych, zdrad codziennych, zaparcia wszelkiego uczucia i wstydu; uczyli się grać niepoczciwie zarobionem złotem, pić jak generałowie królewskiego dworu, a drwić pod pozorem przesądu jak drwili obcy i swoi ze wszystkiego, począwszy od ubioru krajowego aż do ludu i modlitwy.
Jakij monastyr taka miłostyna[24]. Czegóż się tam mieli dobrego nauczyć? Za młodu więc skorupka nawrzała wszystkiem co z niej przez resztę życia cuchnąć miało. Ostatecznym wypadkiem całej owej, zbieranej po kątach zaśmieconych, filozofji ówczesnej było: sobie i dla siebie. I było to logicznem bo ta pseudo-filozofja stawała przeciwko chrześcjaństwu, które mówiło ofiarą, poświęceniem dla bliźnich.
Jak dudy nastroit, tak dudy hrajut[25]; nastroili więc Kasztelanica do swego tonu i gdy wyszedł z korpusu, już całe życie następne niósł z sobą w zarodku. Zasmakowało mu to, trzymał się więc Warszawy i towarzystwa, którego upodobania i sposób myślenia podzielał. Piękny, młody, nie głupi, z tytulikiem po ojcu, faworyt króla, który go lubił dla dowcipu nic nie oszczędzającego, u magnatów dobrze widziany, że w karty grywał ochoczo i śmiało, przez karty w stosunkach z niemi wiódł sobie byt do zazdrości, gdyby innego nie było! gdyby takie życie nie wiodło, do czego zawsze prowadzi zapomnienie o duszy.
We dnie spało się, wywczasowało po nocnych hulankach; przebudziwszy, ziewnąwszy, wyszarmantowawszy pieszczone ciałko, ruszał fircyk pokazać ząbki w mieście, odwiedzić znajomych, błysnąć mundurem na królewskich pokojach, jeśli do nich miał przystęp. W tym przelocie łapało się czasem zaproszenia na objady, wieczorki, wieczerze i tańce, chwytało ploteczki miejskie, kto kogo porzucił, kto do kogo przystał, kto się z kim u zielonego stolika przemówił, lub dla pięknych oczek rąbał i t. d.
Następował objad, często z pijatyką przedłużający się do nocy, lub ustępujący miejsca innemu zebraniu. Dopieroż nadchodząca noc, której my prostaczkowie używamy na spoczynek, ich budziła do szatańskich szałów. Rzekłbyś, że djabli piekło ze stolicy sobie zrobili, tak wrzała hałasem namiętności. Kasztelanic długi czas w żadne nie wdawał się miłostki, przebiegał od jednej do drugiej, do żadnej nie przywiązał stalej — karty go zajmowały najwięcej; czas trawił po domach gdzie najszalenniej grywano. A miał ten talent, że się nigdy ociąć nie dawał i zawsze prawie na końcu wstawał wygrany.
Z kobietami grzeczny ale chłodny, sądził i brał jak wszyscy naówczas — lekko ceniąc i widząc w nich zabawkę bez konsekwencji. Nie można powiedzieć, żeby Stanisławowskiego dworu kobiety nie dały powodu do takiego sądu: bo nigdy i nigdzie więcej nie było zgorszenia, rozwodów ohydnych, związków bezwstydnie jawnych, źwierzęco chwilowych. Panie latały od jednego do drugiego, zamężne mieniały się kochankami, puszczały na rozpustę, przypominającą Messaliny i Julje. Było w tem i winy mężczyzn, ale było i ich własnej. Przyszły też do takiego poniżenia, że je w ostatku ceniono tylko jak chwilowej rozrywki narzędzia.
Kasztelanic nie miał kochanki jak wszyscy, rozrywał się przypadkowemi umizgami i awanturkami miłosnemi, ale do nikogo sercem się nie przywiązał. Trwało to dosyć długo. Nareszcie licho mu nadało zobaczyć gdzieś z bliska ówczesnego teatru aktorkę, którą naówczas nazywano Księżną, może z powodu, że synowiec królewski pierwszy był w jej łaskach. Było to śliczne dziewczę, ale w czasach kiedy u góry zepsucie się rozszerzało jak gangrena, miarkuj Asińdziej, co się musiało dziać w dole, gdzie działał przykład a wstyd nie wstrzymywał. Owa Księżna była to łotrzyca jakiej świat nie widział, bez czci i wiary, bez sumienia i wstydu. A spojrzawszy na nią, rzekłbyś, że tylko co wyszła z za kraty klasztornej, taką to uczciwą miała minkę. Pozór skromny, oczki w dół, rumieniec gdyby u dziecka na zawołanie, łzy co chwila na powiekach, byle potrzeba — świeżutka, młodziutka, caceczko, a hultaj ostatni.
Naszemu Kasztelanicowi na biedę potrzeba było, żeby zobaczywszy ją zakochał się w niej jak szalony. Uczuł dla niej taką namiętność, że na czas porzuciwszy nawet karty, nie wstydząc się, nie oglądając na ludzi, latał za Księżną tą od rana do nocy. W całej Warszawie nie mówiono tylko o tem, bo był sławny ze swej obojętności, a popadł teraz w takie ręce, z których cało nie łatwo się było wydobyć. Jejmościanka na to jak na lato, podsycała ogień jeszcze; Kasztelanic, że miał do zwalczenia magnatów, co tam koło niej skakali, pnetsia jak żaba do husiaty.[26] Co wygrał w karty, to poszło na Księżnę. A tak go zaraz umiała oplątać, że zupełnie głowę stracił, gdyby dzieciak. Na czas jakiś poodsadzał od niej i książąt i panów i dawniejszych jej ulubieńców, stracił się do grosza, zadłużył, naraził na drwiny, a gdy już myślał że sam panuje w sercu i w domu, usłużni przyjaciele dowiedli mu czarno na białem, że ze czterema przynajmniej z nich powinien się był pojedynkować.
Kurowali go tak jak mogli z tej choroby, ale darmo. Pierwsza miłość, z poczciwem uczuciem dla czystej istoty, często ulegnie potem rzeczywistości, która rozwiewa ideały, ale taki szał wiedzie do niesłychanych namiętności wybuchów. Słowem tak się oplątał nasz Kasztelanic, że pomimo oczywistej zdrady, mimo szyderstwa ludzi, nie wytrwał bez księżnej tygodnia. Dziewczyna znała swoją siłę, i śmiała się z oszukiwanego a zakochanego do rozpuku, bo nie pojmowała innego przywiązania, nad to chwilowe którem frymarczyła. Namiętność pana Stanisława, co miała ostygnąć z czasem, to jeszcze drażniona wzrastała bez końca, tak, że gdyby była chciała byłby się z nią ożenił.... Ledwie nie ledwie przyjaciele go odwiedli. Chcieli go też leczyć swoim sposobem, dowodząc że ne odeń pes hrywko[27], wyszukując nowych amorów, ale Kasztelanic powracał cichaczem do swojej Leokadji.
Te miłostki przeciągnęły się przez cały czas pobytu jego w Warszawie, a księżna taką miała nad nim władzę, powiadają, że byłby dla niej w ogień skoczył. Dość powiedzieć, że dla tej łotrzycy miał siedm pojedynków i kilkakroć sto tysięcy wygranych na nią stracił. Musiał grać, boby nie miał czem dogodzić nieustannym jej dziwactwom. Bywało pod dobry humor garściami dukaty wyrzucała na ulicę, bawiąc się i śmiejąc, że się o nie bili ulicznicy i żebractwo. Kasztelanic tyle tylko przy kartach siedział, ile musiał, a co mu czasu zbyło, u Leokadji ciągle. Chodził za nią do teatru, woził się z nią po spacerach, szpiegował ją, kłócił się co dzień, i było czego, a w końcu zawsze, jak mu zaczęła płakać, narzekać, krzyczeć, odegrywać komedje, grozić że go porzuci, tak w oczach go zdradzając, zawsze kończyła na tem że u nóg jej leżąc przepraszał.
Passja szalona Kasztelanica dla tego drapichrusta uczyniła go w końcu śmiesznym i dobrze mu kieszeni naddarła, a co zdrowia i spokojności kosztowała go księżna, to Bóg wie jeden. W tem zamieszało się w kraju i stolicy, wybuchły wypadki niespodziane dla tych, co w swojem się kółku tylko rozglądali! mnóstwo osób poczęło uciekać. Nasz Kasztelanic trzymał się jeszcze i byłby może dopytał biedy, gdyby jego ulubienica z jakimś zagranicznym dyplomatą nie drapnęła w czułej parze. Nie długo myśląc, pan Stanisław, sprzedawszy co miał na prędce, zebrawszy trochę grosza, pogonił za nią w świat choć dobrze nie wiedział gdzie jej szukać. Puścił się tak na azard.
Z rozpaczy nie mogąc nietylko wyszukać, ale nawet dowiedzieć się o pannie Leokadji, która jak w wodę wpadła, Kasztelanic rzucił się znowu do gry szalonej. Grał ciągle, ogromnie, i tak ze stolicy do stolicy, od wód do wód przejeżdżał, bohaterując na zielonych stolikach, pod imieniem kawalera de Wola... Tak się bowiem nazwał od wioski którą Zawilscy mieli dawniej w Poznańskiem. Że był bardzo układny, prezencji pięknej, przytomny, dworak, poszło mu jak z płatka, i gdy my tu po nim płakali, myśląc że propaw jak pes w jarmarok[28], on tam coraz świetniejszej dobijał się karjery. Przewędrował tak za swoją Dulcyneą całą Europę, w najpierwszych grywając towarzystwach, sypiąc tysiącami dukatów i tysiącami ich zgarniając. Była to chwila w Europie, w której dobrze się działo politurowanym awanturnikom, jak Cagliostro, St. Germain, i tylu innych; przyjmowano cudzoziemców niedopytując kto byli, a jeźli pokazywali się honeste, sypali złotem i mieli maniery wielkiego świata, zapraszano ich na królewskie dwory. Tak się też powiodło naszemu kawalerowi de Wola, który na złość swemu strapieniu, pocieszać się musiał wygraną, a Bóg wie czego nie wygrywał. Bywały wypadki, że krom pieniędzy, konie, powozy, brylanty, precjozy, domy i posiadłości stawiali mu na kartę młodzi panicze i przegrywali. To też i w miarę jak się kieszeń ładowała, wszystko co otaczało Kasztelanica, przybierało odpowiednią jego bogactwu powierzchowność. Miał dwór, sługi, powozy, liberją, a w miastach w których bawił, dom otwarty na wielką stopę. Przyjaciół było rojem.
Nie wiem którego tam roku tej wędrówki, Leokadja się zjawiła — znać dowąchała się, że Kasztelanic pobogaciał, i bezwstydnie powróciła do niego, a on z najzimniejszą krwią ją przyjął. Potrafiła mu się tak wytłómaczyć, tak uniewinnić, że omal nad jej dolą nie płakał. Ale we dwa miesiące zabrawszy mu co kosztowniejsze brylanty i grosz, który pochwycić mogła, uciekła z jego służącym, młodym chłopakiem, francuzem — Kasztelanic uczuł to mocno, chorował nawet niebezpiecznie, ale wyszedłszy z gniewu i słabości, życie dalej wiódł po swojemu.
Wiele mospanie tajemnic jest na świecie, ba! kolib to ślipyj oczy maw![29] wiele by się rzeczy zrozumiało, których po naszemu ani sposobu. Ot i w tem życiu Kasztelanica, jest ciekawa historja jednej twarzy tej szalonej Leokadji. Wasindziej nieraz musiałeś uważać, że twarze ludzkie są jak magnesy; niektóre pociągają ku sobie, inne odpychają... są i takie których sile niepojętej oprzeć się niepodobna.
Często uśmiech człowieka spotkanego przypadkowo, chwilowie, tkwi nam w oczach życie całe; często tęsknimy jak za przyjacielem, za kimś co raz mignął przed nami.... Bywa że jedno wejrzenie wzrusza, rodzi namiętność i stwarza nieprzezwyciężony pociąg. Taką musiała być dla Kasztelanica ta przeklęta Leokadja; bo w Niemczech słyszę, zakochał się był w jakiejś córce szewca, dlatego tylko że kubek w kubek do tamtej była podobna. Niemka uboga, skromna, ale śliczna, już miała wyjść za naszego kawalera, bo ją do tego cała rodzina zmuszała, widząc jak los sobie i im zrobi, gdy się pokazało że tam jakiś czeladnik pana majstra, już był wybranym przez nią, nim cudzoziemiec przypłynął. Ta zdrada, gdyż doskonale przed nim tajono miłostki, których miał się stać pokrywką, napełniła goryczą serce Kasztelanica. Odwiedli go jakoś od niemki, pojechał dalej.
Odtąd może to co widział na dworze Króla, i to czego doświadczył, napoiło go niewiarą we wszelkie uczucie; wyrzekł się miłości dla miłostek łatwych i począł żyć tylko by używać. Karty były jedyną jego zabawą, zajęciem, celem i sposobem utrzymania; reszta godzin zbywających liczyła się wszelkiemi przyjemnościami, które za pieniądze nabyć można. Chleb uberaje, kto jeho maje[30]. Ale takie życie musiało wyrodzić przesycenie, zobojętnienie na wszystko i szyderstwo ze wszystkiego; najpodlejszą stronę ludzkości, skazany był ciągle oglądać Kasztelanic. Gdzież bowiem człowiek ze wszystkiemi swemi wadami, z całą swoją słabością dobitniej się maluje, jak przy kartach, przy grze, która wywleka z niego co gdzie czarnego i smrodliwego? Co godzina też bogacąc się Kasztelanic, stawał straszniejszym sceptykiem i wkrótce świat cały zaszedł mu tą barwą brudu, która zaciągnęła jego oczy. Z zupełną obojętnością przejeżdżał z miejsca na miejsce, bo go żadne nie przywiązywało; żegnał się z ludźmi bez żalu, witał bez pociechy, a w każdej stronie, w każdym człowieku szukał tylko swojej przyjemności i korzyści.
Wlokło to się dosyć długo, tak, że gdy do kraju powrócił, już pierwszą młodość styrawszy marnie, z nałogami nabytemi i pozyskanemi skarbami, ani go widok swoich poruszył, ani uczucia dobył z zastygłego serca. Na ziemi własnej ciągnął dalej poczęte gdzie indziej życie. Czasy były po temu; grano szalenie wszędzie i gry publiczne nie zostały jeszcze zakazane, a że u nas smakuje wszystko co za granicą słychać, Kasztelanic w wielką wszedł modę. Jego wczesna starość duszy i serca wabiła młodzież co go rada była naśladować, a do tyla co on czucia i wstydu pozbyć się nie umiała. Kobiety także przyciągał ku sobie zimny egoista, którego rozpłomienić było zwycięztwem; ale o twardą pierś rozbijały się najpłomienistsze wejrzenia.
Już naówczas krewniaczek nasz, młodszy tylko nieco, był moralnie tem, czem go dzisiaj widzimy, i wyrobił sobie chłód ten, dworszczyzną pokrywając szyderstwo, obojętnością znudzenie co go trawiło. Widziałeś go Asindziej, panie Samuelu w przejeździe do Kijowa, możesz coś powiedzieć.
— Widziałem ci go, i mogę poświadczyć — odpowiedział zadumany starzec — że się od tej pory nic a nic nie odmienił, przynajmniej na dobre.
Czyja dusza czesnyku ne iła, ne bude smerdyła[31] — przerwał żywo dziadunio — musiał się na takiego przerobić, wiodąc życie po temu; cudemby było inaczej. Ale Waść-że wiesz, że jeszcze mu się raz w owym Kijowie odezwała ta Leokadja przeklęta, choć miał naówczas jakąś włoszkę, którą z sobą woził.
— Włoszkę widziałem; wcale była nie szpetna....
— Nie długo się nią pocieszył — mówił dalej pan Dymitr — miał takie szczęście, że go każda zdradzić musiała. Śpiewaczkę mu zaraz w tydzień odmówił jakiś cudzoziemiec, który bardzo piękny głos lubił, gdy z pięknych ust wychodził..... Kasztelanic słyszę pokiwał tylko głową i rozśmiał się; pojedynku nie było. Ale wystaw sobie Asindziej, co to jak się człowieka jaka bieda uczepi. Bida bidu rodyt, a bidu czort[32]. Jedną tylko stronę miał słabą Kasztelanic: byle mu gdzie mignęła twarzyczka do owej Leokadji podobna, głowę tracił. W Kijowie, zaraz po ucieczce owej śpiewaczki, która go jak zazwyczaj pod jakimś pretekstem obrała z klejnocików uchodząc — zobaczył znowu coś przypominającego swoją pierwszą miłość. Była to, mówią, kubek w kubek owa Księżna, gdyby rodzona siostra, tylko młodsza; ale na ten raz.... cyganka. Cyganie owi całą bandą przywędrowali na kontrakty popisywać się z tańcami, śpiewem i frymarczyć kilką ładnemi twarzyczkami.
Była to widoczna ręka Boga w tych nieszczęsnych namiętnościach, które skazywały człowieka bez uczucia, na upodlenie i męczarnie. Niech sobie kto co chce mówi — dodał z głębokiem przekonaniem dziadunio — ja długo patrząc na świat widzę na nim, nie czekając późniejszego wymiaru sprawiedliwości, tak wszystko wyważone i wyrachowane, że każdy ma na co zasłużył. Jak ty robysz tak i chodysz[33]. Dosyć uważnie popatrzeć, żeby się o tem przekonać. W każdym uczynku już jest nasienie nagrody lub kary; w splocie niepojętym społeczności, w zetknięciach tej ogromnej machiny towarzyskiej, każde kółko cierpi co powinno i zadaje cierpienia, na które drudzy zasłużyli. Każdy z nas jest własnym katem i dobroczyńcą, bo Bóg tak obrachował, że nic nie idzie darmo, nic nie minie płazem.... Kasztelanic tedy zaplątał się znowu i nuż szaleć za cyganką.... Już ją chciał kupić u rodziców, którzy za nią nie więcej szczęściem chcieli, jak pięć tysięcy dukatów, gdy się nawinął jakiś kniaź i z przed nosa mu ją dmuchnął..... Napróżno biegał stary nasz dworak: ani przystępu, ani sposobu, w dodatku tamten ją uwiózł gdzieś w niedopytane strony. Jakkolwiek nie młody, zużyty i obojętny, Kasztelanic odchorował to trzecie spotkanie z niebezpieczną dla siebie twarzą. Miał słyszę gorączkę, w której bredząc bluźnił, aż włosy stawały na głowie. Zaledwie powstawszy z łóżka, począł gdyby odrodzony i odrętwiały, grać znowu jak przedtem. Znajomi tylko uważali, że zapalczywiej jeszcze się puszczał, a ilekroć usta otworzył, bolesne z nich leciały szyderstwa.
Jednego wieczora gra była u Generała W..... sławnego bogacza i rozrzutnika, który już ze sześć fortun przez okno wyrzucił, przeszastał miljony, i nie mógł swego szczęścia wyczerpać. Zaledwie jeden spadek zjadł i wypił a zmarnował, drugi mu w samą porę po jakiej ciotce lub wuju przychodził i Generał znowu hulał, znów tracił. Był to człowiek prawdziwie fenomenalny, bo na jego czole nigdy troska, nigdy zmarszczek nie postał. Tak wierzył w swój los, że się nigdy nie zafrasował niczem jak drudzy, i śmiał się z tego co innych przeraża. Ta ufność dziwnie też wypadkami całego życia się usprawiedliwiała. Nie było rodzaju niebezpieczeństwa, na któreby się dobrowolnie nie naraził, z któregoby obronną ręką nie wyszedł. Szlachetnego charakteru, dobroczynny do zupełnego zapomnienia o sobie, słuchający zawsze pierwszego swego wrażenia, bez oglądania się na jego skutki, Generał W..... był typem narodowym w swoim rodzaju. Miał wady wszystkie złego wychowania i rozpieszczenia, ale przy nich coś rycerskiego, dobroduszność dziecinną i zuchwalstwo szczęśliwych. Trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, że nawet ubóstwa, do którego najmniej przywykł, wcale się nie zdawał obawiać, i na nie pracował, choć go się dorobić nie mógł. Kasztelanic, zaproszony na wieczór do Generała W..... poszedł z innymi, z tym kwaśnym humorem, z tem usposobieniem szyderskiem, które od niejakiego czasu go nieopuszczało. Gości było mnóstwo, zasiedli do stolików.
Ale jak to niesie przysłowie, i neboja wouki idiat[34], niezwyciężonego naszego gracza, który zasiadł do gry z postanowieniem nauczenia rozumu otaczających, zaczęto zaraz w początku niepomału skubać. Zdawało mu się, że to przejść powinno, nie zbywało na zimnej krwi, więc czekając lepszej szansy, powoli nie ustępował i ciągnął grę dalej. Ale coraz to mu szło gorzej. Generał W..... dla którego to było rzeczą niezwyczajną, wygrywał a wygrywał, Kasztelanic płacił a płacił. Zachmurzyło mu się czoło, kilkakroć zapragnął stawkę powiększyć, by zarazem stratę odzyskać się wstrzymywał. Dano wieczerzę; pan Stanisław kilka tysięcy dukatów przegrawszy, wstał z innemi; zaczęto z niego żartować — milczał. Po godzinie spoczynku przy butelkach, podochoceni znowu rozpoczęli grę; Kasztelanic, którego trunek może rozmarzył i szyderstwa rozdraźniły, przeciwko prawidłom i swojemu zwyczajowi, zaraz w początku stawkę powiększył..... szczęście mu nie dopisało..... Oklask powszechny i śmiechy towarzyszyły zwycięzkiej karcie Generała..... Kasztelanic coraz bardziej się przegraną rozżarzał. Wzrok jego się zapalał, usta ściskały, ręce drżeć zaczynały od tego ognia, który wyradza walka z losem rozpaczliwa. Przy nim siedział jedyny gracz spokojny, cichy, milczący, który w ciągu wieczora ani razu się nie uśmiechnął z jego niepowodzenia. Był to staruszek żółty jak cytryna, suchy, maleńki, zapięty pod szyję czarnym frakiem, na którym błyszczały jakieś zagraniczne ordery; skurczony, wlepiony w swoje i sąsiedzkie karty, zaledwie okazywał wejrzeniem, że gra ta jakiekolwiek wrażenie na nim robiła. Od czasu jednak jak Kasztelanic przegrywać zaczął, przywiązał się szczególnie do kart i z oka ich nie spuszczał. Kilka razy, nim stawka przegrała, okazywał jakby przeczucie losu, który ją spotka i z lekka zasyczał.
Pan Stanisław podwajał stawki, szalał i stawiał ostatki. Generał W..... wygrał był już przeszło pół miljona, spoważniał bardzo i choć go męczył ten zapalczywy bój, dotrzymał placu. Wszyscy rzucili poniterki, wlepiając oczy w kupę złota na stole leżącą, która rosła ogromnie; dwaj zapaśnicy zostali przeciw sobie ostatni jedni. Staruszek ów, stawiając po dukacie, a łamiący do piętnastu i trzydziestu, powoli sobie nieprzerywając, kupkę wygranych dukatów gromadził, zdając się grać na pewno, tak niechybnie każda jego stawka wygrywała. Kilka razy obejrzał się na niego Kasztelanic, mimowolnie dostrzegł jak los co mu był przeciwny sprzyjał nieznajomemu staruszkowi i gniew go już na sąsiada porywał.
Generał najogromniejsze stawki wytrzymywał z bohaterską stałością i obojętnością największą; otaczający go w głos mu radzili, żeby i zabastował i zatrzymał co mu los na znanym graczu dał zysku; ale rady te obijały się o jego uszy niedochodząc przekonania.
W przeciągu kilku godzin, wszystko co gotowemi pieniędzmi miał w domu Kasztelanic, całą swą przyszłość przegrał i odsunął Generałowi W.....; począł stawiać brylanty, pierścienie, powozy, konie i wszelkie kosztowności, których miał niezmierne mnóstwo. Generał, nie patrząc nawet w jakiej cenie były stawiane, przyjmował, choć przyjaciele sykali i wkrótce kupa dukatów, pokryła się świecidełkami, co drugie tyle warte być mogły. Szczesływomu szczastje[35] szło mu i szło.... Kasztelanic rozpaczliwie szalał, coraz pijańszy przegraną, postanowiwszy, jeśli się nie zmieni szansa, w łeb sobie strzelić wychodząc; w tem gdy już ostatnie tysiąc dukatów miał stawić, staruszek nieznacznie łokciem go trącił.
Odwrócił się przegrywający kwaśno, szukając tylko powodu do kłótni; ale gdy już ją miał rozpocząć, usłyszał kilka słów złą francuzczyzną:
— Daj mi pan słowo honoru, że odtąd grać nie będziesz?
— A to panu na co? — odparł gorzko Kasztelanic.
— Dam panu sposób odegrania się, jeśli mi dasz słowo....
Przegrany ruszył ramionami niedowierzając.... Do czego to wszystko — odparł — pan wiesz ile przegrałem?
— Liczyłem i wiem...... Staw pan tysiąc dukatów na.... ale daj mi wprzód słowo.
— Słowo tedy! nie będę grał chyba z sobą — śmiejąc się rzekł Kasztelanic. — Na jaką kartę mam stawić?
— Tysiąc dukatów na dwójkę i łam się pan au même, do ostatka... śmiało, a o słowie pamiętaj! — dodał nieznacznie grożąc staruszek.
Kasztelanic chwycił się rady jak tonący brzytwy, postawił ostatek na dwójkę; wygrała... Obejrzał się, staruszka już nie było; pospieszył, obawiając się żeby Generał nie bastował, załamać parol. Przeszedł.... W kilku kartach szczęśliwy gracz, oprzytomniawszy, i nabrawszy otuchy, odzyskał część swej fortuny.
Generał co by miał poprzestać na zyskanem, zapalił się z kolei i trzymał dalej. Kasztelanic karta po karcie wygrywał, odebrał wszystko swoje, dziesięć tysięcy dukatów chwycił u gospodarza, i dzień biały świtał, gdy rzuciwszy o podłogę poniterki, głośno wyrzekł: — Słowo honoru, że odtąd grać nie będę.
Wstając z krzesła ledwie się mógł utrzymać na nogach, tak go ta noc jedna złamała i zbiła; obrócił się szukając doradzcy swego by mu podziękować; usiłował o niego dopytać gości, ale nikt począwszy od gospodarza nie wiedział kto to był. Adjutant Feldmarszałka S..... który chwilę tylko bawił w początku wieczora, wprowadził go z sobą, ale Generał W.... w tłumie nie zapamiętał nazwiska jakie mu powiedział. Starzec nieznajomy był zupełnie, a ten co go rekomendował, wprost od wieczerzy wyjechał na Kaukaz. Nie było sposobu dopytać o staruszka, któren i w mieście był obcym.
Różnie się domyślano; niektórzy mówili że to był starszy jakiejś loży masońskiej, inni że dyplomata zagraniczny, inni że bogaty anglik podróżujący, ale mu nawet podziękować nie mógł Kasztelanic, bo go więcej nie zobaczył.
Dziwna rzecz, że odtąd słowa danego dotrzymał, przerażony zapewne przyszłością jaką mu co chwila grozić mogła przegrana, może odkrytą w sobie namiętnością, która z równą siłą rozdrażniona wybuchnąć mogła drugi raz i pozbawić tych bogactw, na których opierał rachuby swego egoizmu; więcej nie dotknął karty.
Na tych samych kontraktach, wystawione były na sprzedaż dobra Strumień, Kasztelanic kupił je za bezcen, i na wsi osiadł. Resztę wiecie lepiej może odemnie — dodał Dymitr wstając z kłódki — Ryba w wodi, ta isty hodi[36], nie ma co mówić więcej.
— Ależ bo i tego dosyć, — przerwał z uwagą słuchający Samuel — dosyć żeby się człowieka nauczyć. Co za życie! Nikogo nie kochał nigdy, nikt się do niego nie przywiązał. Jedyna namiętność, którą o trochę serca posądzić można, okazuje się w nim być prostym zwierzęcym szałem. A jaka ostrożność w całem życiu i oględność na jutro! Rzuca nawet karty, gdy się przekonał że nad sobą nie panuje mając je w ręku. Jest to uosobiony egoizm, mości panie.
— Tak! tak! — rozpościerając swoją burkę na ziemi, zawołał Dziadunio — i jemu nie ma co wzdychać z nami kołyb toj rozum na peredi, szczo potom na zadi najdetsia[37], dobrze sobie po ludzku życie obrachował; nikogo nie kochać, żeby po nikim nie płakać, nikomu nie dać, żeby trzymać przy sobie nadzieję, w nikogo nie wierzyć, żeby się nie zawieść. Szkoda że takie rachuby najczęściej ślepy traf zawodzi! Zobaczymy co dalej będzie! a tymczasem spać! Hadka za morem, smert za pleczyma[38]. Kury pieją musi być coś około północy, chocz ne pyszno, ale zatyszno?[39] Dobranoc waści, panie Samuelu.
Pan Samuel wzdychając się położył i nie wiem czy zasnął. Dziadunio, pomodliwszy się krótko a gorąco bo dłuższe swoje tercjarskie pacierze w drodze był odmówił, legł, obwinął się burką i smaczno zachrapał.
O świcie już godzinki śpiewać po cichu zaczął, ale nie chcąc pobudzić sąsiada, poszedł z niemi przed karczmę, przerwał sen Rotmistrzowi i chodząc od konia do izby, karmiąc swego przyjaciela i przygotowując śniadanie, wymodlił się dobrze. Było tam i godzinek dwoje, boć do N. Panny jedne, a do Opatrzności drugie, i litanij kilka od Loretańskiej począwszy, i koronek dosyć; a wszystko to nie usty tylko, nie z nałogu pobożnego odmawiał stary, ale z przejęciem, z namaszczeniem i myślą wzniesioną do Boga. A wybierał same dawne modlitwy, którym w oczach jego przydawały ceny wspomnienia, że temiż samemi słowy wołali do Boga w utrapieniach i dziękczynieniu ojcowie umarli.
Nareszcie obudził się i pan Samuel, i wyszedł z izby, smutny, skurczony, zestarzały, a rozweselona twarz Dziadunia, który od Boga wracał zawsze z jaśniejszem obliczem, spotkała go na progu.
— Co Waszeć taki smutny a smutny — zaśmiał się stary — odpędź Waszeć frasunek, nechaj jako czort na hłyboku nese, nad syrotoju, Boh z kalitoju![40] Ot, pomyślimy o śniadaniu. Rotmistrz już diable ziewa, i musi chcieć jeść, kazałem piwa zagrzać. Choć to może będzie, ne tylko pijwa, kilko diwa[41], ale zawsze ogrzejemy się trochę. A jakby się nam kto zaswatał do naszego śniadania, to powiemy mu także ruskiem przysłowiem: ne bywszy kuma, ne pytaj pywa[42], jest go ile ściśle potrzeba dla nas. Ale, jakżeś Waszeć przez noc postanowił, dokąd jedziesz? — dodał wchodząc do izby i wzywając za sobą gospodynię z garnuszkiem i szklankami.
— A! do miasteczka!
— No! to pozwólże sobie powiedzieć — szparko dorzucił stary — że to upór nie do rzeczy. Masz Waść rozum, a dobrowolnie wołasz utrapienia! Waści potrzeba wsi; spokoju, a dla pana Rotmistrza zajęcia; próżnowanie nic do rzeczy. Aby chotity, można najty muki na ruki[43]. U pana Piotra i cichy kąt i pracę dla syna Wasindziej znajdziesz.... ot moja rada! i dalipan dobra! trzeba słuchać.... Zresztą Liudej sia rad, a swój rozum maj[44].
Chwilę jeszcze pogawędziwszy, i widząc że nie przekona zamyślonego pana Samuela, który zbyt ciężko był w serce zraniony, żeby rychło ku swoim znowu się zwrócił, Dziadunio poszedł sobie konia zaprządz, mrucząc coś jeszcze pod nosem, a Samuel posłał także po furę.
Jakkokolwiek przybity swojem wygnaniem, a bardziej jeszcze utratą nadziei dla Rotmistrza, starzec wesołemi przypowieściami i pełną otuchy rozmową Dziadunia uczuł się nieco pokrzepionym. Ze wszystkich wyrazów pobożnego włóczęgi biła wiara głęboka w Opatrzność, i jakiś spokój, który w starości, gdy świat opuści człowieka, jedno tylko spojrzenie w niebo dać może....
Rozjechali się ścisnąwszy dłonie w milczeniu. Dziadunio siadł na swój wózek i dobywszy różańca posunął dalej w drogę, z uśmiechem smutnym spojrzawszy na Samuela i Rotmistrza, którzy swój wóz ku miasteczku skierowali.


IV.

Pan Antoni Zawilski (ojciec Pawła i Hieronima) siedział sam na sam w izdebce znajomego nam dworku, a nie mając nic do czynienia, bo jejmości nie było i spór wiekuisty, co ich życie stanowił, przerwać się musiał, turbował się o swoją Kasię, która z powrotem się opóźniała. Już nawet w niepokoju coraz wzrastającym wynajdywał powody do nowej kłótni, którą obiecywał sobie rozpocząć, byleby jejmość ukazała się na progu i układał program zawcześnie.
— To kobieta — mówił do siebie — która się uparła, żeby mnie zawsze do niecierpliwości doprowadzać, nawet kiedy jej niema, to się na nią gniewać muszę. Poszła na godzinę, bawi dwie! Uchowaj Boże choroba! przypadek! To oszaleć potrzeba! O! powiem jej! powiem, byleby powróciła! szczerą prawdę! jak się należy! niech sobie nie drwi ze mnie! O! tak! o! tak.
I już miał począć wymówki, usłyszawszy otwierające się drzwi, gdy w progu ukazał się niespodzianie Żmura, zięć pana Antoniego. Starzec rad mu był niezmiernie, bo go kochał bardzo, i brakło mu towarzystwa, a gadać lubił; Żmura zaś chętnie przyjmował jego rady gospodarskie, co też nie mało pozyskiwało mu serce teścia. Niezwyczajny jednak wyraz pomieszania jakiegoś, niespokojności na twarzy przybyłego, zaraz uderzył pana Antoniego.
— Jak się masz! jak się masz kochanku.... ale cóż ci u licha jest! — dodał czmychając — czegoś masz minę pomieszaną... co ci to?
— Ale nic, ojcze kochany — odparł dawny wojskowy — to tak z drogi, ze zmęczenia może.
— Ba! ba! ja w twarzy czytam jak w drukowanej książce, coś jest! Czyś się czasem nie dowiedział czego złego, uchowaj Boże, może co o Pawle... o Hieronimie, albo o mojej babie... albo u ciebie czy się co nie stało? gadaj bo! gadaj!
Przyciśnięty, Żmura się zmięszał, ale wypierać począł.
— Ale proszę wierzyć — rzekł — że mi nic nie jest....
— A no! jak nic, to nic! Możeś chory — zawołał pan Antoni — każę ci zrobić rumianku. Już to doświadczyłem, że niema jak poczciwy nasz rumianek, na odpędzenie wszelkiej choroby; bo niech sobie co chcą gadają, każde choróbsko pochodzi z żołądka — to gospodarz — a rumianek tam poreguluje.
Żmura niecierpliwie głowę rzucił.
— Jam zdrów, kochany ojcze...
— No! to może ci herbaty! albo kieliszek wina, z drogi...
— A! wina tobym prosił — rzekł zięć — na to zgoda.
Zawołał służącej stary, przeklinając ciągle i burcząc na żonę, która nie nadchodziła; podano butelkę nadpoczętą, ale starannie zakorkowaną, i teść przysiadł się do zięcia, w nadziei że się nagada.
Ale Żmura był, choć zwykle gadatliwy i gorączka, jakby go kto przybił, zamyślony, ponury i wzdychający.
— Coś bo waści jest — odezwał się tupiąc nogą starzec — nie w swoim jesteś sztosie.... nie kłam mi darmo i lepiej się wyspowiadaj.
Napróżno chciał się jeszcze zapierać Żmura, czuł bowiem sam, że mu się to nie uda, a natura jego nie dozwalała mu nic utaić w sobie. Był jak przeźroczysta woda, w której na dnie widać najmniejszy kamyczek, rzucony ręką swawolnego chłopięcia.
— Ot, powiem — odszpuntowując się nareszcie zawołał gorąco — póki mamy niema, że mi się dziś dziwna rzecz trafiła!
— Także mi i gadaj — przysuwając się chciwie rzekł starzec — cóż ci się trafiło? W istocie jejmości niema, ale jak powróci dobrze jej uszy naciągnę.
— Spotkałem pod miastem warjatkę.... — rzekł Żmura.
— Warjatkę! — wytrzeszczając oczy, spytał pan Antoni — alboź to co dziwnego?
— Tak.... ale to była kobieta, którą znałem w innym stanie, w najświetniejszym losie, młodą, piękną, wesołą...
— Co chcesz — odparł wzdychając pan Antoni — dziwnie się plecie, na Bożym świecie...
— O! prawda że dziwnie — podchwycił Żmura z wyrazem smutku — biedna kobieta! biedna kobieta.
— Ale któż to taki? — spytał teść smakując wino powoli i nie wiele się zajmując losem nieszczęśliwej, nad którą tak ubolewał zięć jego.
— Jestto niejaka pani Tryze...
— A! czy nie ta co tu w miasteczku mieszkała? — pochwycił żywiej nieco stary, podnosząc głowę.
— Taż sama; ale to moja dawna znajomość — rzekł zięć — jeszczem był w wojsku kiedy się z nią ożenił magnat tego nazwiska.... chociaż inni mówili, że to ożenienie było jakieś potajemne, a drudzy mu całkiem zaprzeczali. Był to dobrze już stary człowiek, a ona młoda i prześliczna!
— Ba! ba! widziałem ci ją, ale — czmychnął pan Antoni — coś nie osobliwie o niej mówiono.
— A! bo też cale życie z dziwną nieopatrznością, dawała powody do obmowy i posądzeń, swoją śmiałością, obchodzeniem się prawie zalotnem, niekiedy płochem nawet. Ale to wszystko było tylko pozornem podobno; bo ta kobieta miała w sercu wielkie przywiązanie, któremu poświęciła całe życie swoje.
— Coś ja tego całego romansu nie rozumiem dobrze — rzekł stary obojętnie — mów bo Asińdziej wyraźniej, jak to było.
— Kiedym jeszcze był w wojsku — ciągnął dalej Żmura — słyszeliśmy wiele o całym tym wypadku. Pani Tryze była bardzo dobrze i starannie wychowaną, córką jedyną doktora, który ją młodo odumarł. Została na opiece wątłej jakichś krewnych, którzy ją z litości do domu przyjęli; pokochała się słyszę w jakimś młodym człowieku, z którym stosunki mające się zawrzeć małżeństwem trwały lat kilka. Tymczasem kochanek ów zaplątał się w jakąś nieszczęśliwą sprawę i oddany został pod sąd. Jeden tylko Tryze, sławny kobieciarz, choć nie młody już człowiek, mógł go uratować. Przywiązanie jej było tak szalone, że mu siebie, sławę swoją, i całą poświęciła przyszłość — oddała się panu Tryze, obiecującemu z nią ożenić, ażeby uratować kochanka. Wybawiła go wprawdzie, ale ten ze wzgardą ją później opuścił. Nie wiem czy skutkiem doznanego zawodu, czy, że życie jej ze starcem było okrutną męczarnią przy rozpłonionem sercu i tęsknocie, stała się tak dziwaczną, tak roztrzepaną, tak szyderską i zalotną, jak gdyby pragnęła ściągnąć na siebie najzjadliwsze posądzenia. Zdawało się że każdego pragnęła rozkochać, jakby chciała miłością inną wynagrodzić sobie utraconą.... O! szaleli też za nią, latali, a ona do szałów pomagała wejrzeniem, słowem, i gdy ją doszły potwarze, które na nią rzucano potem, śmiała się do rozpuku. Jednakże w jej całem życiu, oprócz najdziwniejszej lekkości, która o najnieporządniejsze życie posądzać dozwalała, nie było nic, coby istotnie dowieść mogło że była winną.
Stary pokiwał głową.
— Adwokatujesz Asińdziej — rzekł — ale ja i teraz powiem, że tej pani Tryze nie rozumiem. W istocie, nie od dziś musiała być warjatką, i przeszłe jej życie coś na szaleństwo zakrawa. A toż wiesz że tu w miasteczku, dom jej słynął za najszkaradniejszy?.... Mówiono o niej okropności. W ostatku musiałeś słyszeć, że po odpędzeniu panny Anieli, wziął ją był Kasztelanic, brat mój, do siebie; to dosyć powiedzieć!
— Co? — porwał się Żmura — była u Kasztelanica!
— A była — rzekł zimno pan Antoni... — zawieźli ją tam słyszę... I gdzieżeś ją spotkał? musiała uciec ze Strumienia...
Spotkałem ją na grobli przed miasteczkiem, biegnącą w jednej sukni, z rozpuszczonemi włosami, i wyraźnie pomięszaną...
— Nie zatrzymałżeś jej? nie spytałeś co się jej stało?
— Owszem! owszem! ofiarowałem się nawet odwieźć ją gdzieby chciała, alem się słowa rozsądnego dopytać nie mógł. Poczęła się śmiać, opowiadać mi o swoim pierwszym kochanku, o starym generale, licho wie o czem....
— I gdzież poszła?
— Zdaje się że miała tyle przytomności, iż do swojego domku, który tu najmuje, trafiła...
— Ale mnie Waćpan niespokoisz tem, bo się w Strumieniu coś stać musiało, kiedy ona ztamtąd uszła.... To nie bez kozery...
— Biedna kobieta — ze szczególnem uczuciem powtórzył Żmura — a taka piękna! I tak skończyć marnie.
— Najczęściej piękne marnie kończą! — odparł pan Antoni.
W tem na progu ukazała się pani Antoniowa, i stary, zapomniawszy o wszystkiem, poskoczył ku niej z gorącą wymówką.
— A to mnie jejmość chcesz żywcem umęczyć — zawołał.... — czy to się godzi! Na godzinę poszłaś Asińdźka, na godzinę! a bawisz pół dnia, ja w niespokoju, w utrapieniu, włosy z głowy drę... To nieludzko! to nieludzko!
Stanęła jejmość chwilę, wyprostowana i zmięszana nieco wybuchem gniewu niespodziewanym, ale rychło odzyskała przytomność i gotowość do walki.
— A ślicznieś Waćpan był o mnie niespokojny! — odezwała się witając Żmurę — toż mogłeś przysłać dowiedzieć się o mnie, do znajomych?... Nie było to tak trudno... Ale tobie byle się kłócić tylko.
— Jest! już wymówka! A Waćpani byle mnie zrobić na przekór!
— Panie, daj mi cierpliwość! — odezwał się ręce składając pan Antoni.
— Trzeba ci z oczów zejść — ofuknęła się żona — bo nie dojdę ładu; ale nim pójdę, muszę przecie oznajmić, choć mnie nie po mężowsku przywitałeś, coś co cię bardzo obchodzić będzie.
— Jakaś plotka miejska...
— Najpewniejsza wiadomość... umarł Kasztelanic...
— A co? nie mówiłem — zakrzyknął pan Antoni klasnąwszy w ręce... przeczuwałem! Ale to pewno?
— Najpewniej; widziałam Sobockiego, któremu Jaś dał znać, i do sądu przysłali oznajmienie.
— A to nam chwili nie tracąc jechać tam potrzeba — zrywając się chyżo dodał mąż... bo Jasiek i Sobocki licha nawarzą.... Trzeba być gdy sąd zjedzie, bo i tak okradną faworyci.... Żmuro, kochanie, — coraz goręcej począł stary — posyłaj lub lepiej sam biegnij po konie.... trzeba sztafetę pchnąć do pana Piotra i do Pobiałów, spieszyć na miejsce...
W tej chwili, przez pół otwarte drzwi pokazała się dziko, szydersko uśmiechniona a bardziej wykrzywiona twarz Sobockiego, który wchodził podsłuchując; jejmość mrugnęła na męża, tyłem do drzwi stojącego...
— Do nóg upadam — chrypiącym głosikiem odezwał się kancelista... widzę, że państwo dobrodzieje już wiedzą o smutnym wypadku...
Pan Antoni się odwrócił.
— Jak się Waćpan masz?
— Przybyłem właśnie naradzić się, co tu począć? Kasztelanic nagle umarł!
— Nagle, powiadasz?
— Z wieczora jeszcze był zupełnie zdrów, wesoło dosyć się bawił, miał się kłaść, siedział w krześle; w tem apopleksja, coś, nie wiem — upadł i skonał.
— Straszna śmierć! — odezwał się pan Antoni zamyślając... Ale możeby ratunek.
— Nim przybył doktór, ducha nie było; zapewne smutne to dla nas — westchnął Sobocki — ale żal żalem a interes interesem; potrzeba myśleć o sobie.
— Ja też niezwłocznie jadę do Strumienia — podchwycił pan Antoni — idź Waćpan kochany zięciu, po konie pocztowe, i wyprawuj sztafetę do pana Piotra... żywo tylko, żywo.
To mówiąc kręcił się już po izbie staruszek szukając czapki, i narzekał na żonę, że nigdy rzeczy jego na miejscu się nie znajdują, Sobocki stał i w duchu się uśmiechał.
— Nic słuszniejszego — dodał serjo — potrzeba oznajmić panu Piotrowi i Samuelowi, i Pobiałom; ja także, jak skoro mi moje obowiązki pozwolą przystawię się do Strumienia; mogę się przydać.
— A zapewne! zapewne! — urywano wołał stary — wszyscyśmy tam potrzebni. Żeby tylko, między nami mówiąc, Jaś tam dobrze dopilnował... Nie bardzo wierzę sługom... gotówki być musi wiele, kosztowności: mogą rozkraść.
— Opieczętowano — rzekł spokojnie Sobocki — i Puślikowski, nowy sługa, uczciwy człowiek, pewny jestem z oka nie spuści nic, można mu zaufać!
— Jednakże nie zawadzi tam dojechać! — dodał Antoni — a dobrze żeby i Paweł przybył mi w pomoc. Poślesz Waść i po Pawła, żeby przyjechał do Strumienia.
Sobocki, widząc to zaprzątnienie pana Antoniego, wciąż szydersko spozierał na niego, ale w niczem mu się nie sprzeciwiał.
— Jak Waćpan myślisz — odezwał się stary — czy też znajdziemy testament?
— Mało znałem Kasztelanica — bąknął niewyraźnie Sobocki, nieco zarumieniony — nie mogę nic mówić. Kto wie, tacy ludzie bywają porządni w najmniejszej rzeczy.
— Tak! to był bardzo porządny człowiek — odparł pan Antoni podpasując się pasem, który mu przyniosła dziewczyna — musiał zostawić ład w interesach i jakieś rozporządzenie.
— I ja tak myślę! — dodał Sobocki — ale możebym mógł w czem być pomocnym, posłać gdzie oznajmić? proszę mi dysponować.
— Jeśliś tak łaskaw — po chwili namysłu rzekł stryj — wyprawże wyręczając Żmurę, do pana Piotra i Samuela... Samuel musi być u niego.
— Pan Samuel jest tutaj!
— Gdzie? tu? w miasteczku! — krzyknął pan Antoni — a ja o tem nie wiem?
— Od dawnego dosyć czasu, bo od razu się umieścił u księży Trynitarzy.... ale tak go dotknęło widać obejście nieboszczyka, że z całą familją zerwał; Rotmistrz i on siedzą zamknięci, czasem tylko w odludną część miasteczka wychodzą na przechadzkę.
— Ja się z nim widzieć muszę! — odezwał się żywo pan Antoni — on chyba o niczem nie wie; pojedziemy razem, będzie mi użyteczny, zna dom. Gdzie stoi powiadasz? u Trynitarzy!
— Tak jest! w klasztorze, na pierwszem piętrze, w celi koło definitorskiej.
— Dziękuję za wiadomość, bardzo dziękuję; lecę do niego.
— A ja wyprawiam do pana Piotra! — żegnając się rzekł Sobocki.
Żmura pozostał z wstrzymującą go panią Antoniową, a stary podpalony wiadomością poleciał do pana Samuela. Sobocki wciąż uśmiechając się spieszył do swego dworku.
Mrok już padał, gdy do niezamkniętej furty dostał się pan Antoni, i przeszedłszy ciemne korytarze i wschody, począł szukać celi na pierwszem piętrze.
Posługacz klasztorny mu ją wskazał, ale była zamknięta; zapukał raz i drugi, nie rychło dopiero przemknęły się zwolna drzwi i smutna, posępna twarz Samuela ukazała się, oświecona ogarkiem łojowej świecy.
Bracia spojrzeli na siebie, Antoni z wymówką, Samuel z niejakim wstydem; mizantropja jego nie była jeszcze doszła do tego stopnia, w którym już całego obejmuje człowieka i żółcią się zeń wylewa. Był to raczej łagodny smutek, który się ukryć pragnął.
— A godzi się to? a godzi? — z wyrzutem zakładając ręce, odezwał się pan Antoni — żebym ja, rodzony brat twój, o bytności w mieście już nie świeżej, dowiedział się gdzieś z boku? Cóżem ja ci zawinił?
Pan Samuel skłopotany wprowadził go do środka.
Ubogie to było mieszkanie, któremu ze znaków celi brakło, wyglądało na rodzaj smętnego więzienia. Składało się z dwóch ciasnych cel, jedna za drugą, wązkiemi oknami oświeconych. W pierwszej była kanapa i stół, parę krzeseł, trochę sprzętu, który pokazywał że tu jadali i przesiadywali. W drugiej dwa wązkie tapczany, ubogo zasłane, maleńka komódka, trochę sukni. Nie było gdzie przychować i utaić gospodarstwa, które sami sobie służąc wiedli nie bez uprzykrzenia dwaj wygnańcy. Na drewnianej półce stały do góry talerze, miski, dzbanki, garnuszki, pozawiązywane woreczki, w kącie wiadro z wodą. W drugim na rogowym gierydoniku o dwóch czarnych, trzeciej białej nodze, paczka świec łojowych, kawałek cukru i brudna stolniczka, razem się zetknęły z mydłem i ręcznikiem.
Na stole przed kanapą, z której widać wstał pan Samuel, bo szczypce jeszcze miejsce gdzie był lichtarz pokazywały — leżała wielka roztwarta książka, z formy swej i druku na nabożną wyglądająca.
Głośne chrapanie dawało się słyszeć z bocznej celi.
— Daruj mi, kochany bracie — cicho a łagodnie ściskając rękę pana Antoniego, odezwał się Samuel, ze skrwawionem sercem nie chciałem iść do ludzi. Na co ich straszyć ranami których uleczyć nie mogą? Chciałem by czas je przygoił.
— Ale na Boga! to nie wymówka! — zakrzyczał Antoni — a z kimże jeśli nie z bratem się podzielić goryczą? Myślałem żeś u pana Piotra.
— O! dosyć mam cudzych chlebów — tu mi spokojniej....
— Nic nie wiesz? — spytał przybyły.
— Cóż chcesz żebym tu wiedział? wiem że cierpię i że na to nie ma ratunku.
— Któż wie!
Samuel wskazał palcem izdebkę przyległą.
— Nie o siebie mi chodzi! nie! mojego wieku nie wiele i przekołatałbym go do reszty, ale on, on mnie trapi! Uchowaj Boże na mnie śmierci, jak sobie da rady? Kto się nim zaopiekuje?
— Tu nie o tem teraz mówić — przerwał gość — Waćpan widzę o bożym świecie nie wiesz; Kasztelanic pozawczoraj w nocy nagle umarł.
Samuel schwycił się za głowę.
— Co mówisz? umarł? Rotmistrzu! — zawołał — panie Wincenty, panie Wincenty!
Z drugiej stancyjki ukazał się zaspany i porozpinany Rotmistrz, zobaczył stryja i zmięszał się zatulając surdut co prędzej.
— Wiesz, Kasztelanic umarł! — powtórzył Samuel.
— Umarł nagle — dorzucił pan Antoni — jeden tam dotąd Jasiek; niewątpliwie go okradną, jeśli tam nie pospieszym zaraz. Ja nie znam ani domu, ani ludzi, konie gotowe; rachuję na brata że pojedziemy razem.
Pan Samuel spuścił głowę, odstąpił krokiem, wzruszył ramionami.
— Ja tam nie pojadę — rzekł — przysiągłem że noga moja nie postanie w Strumieniu.
— Tak! mogło to być póki należał do pana Stanisława, ale dziś to własność nasza.
— Chociażby — odparł starszy — nie pojadę; weź sobie Rotmistrza, ten ci będzie pomocniejszy, a jeśli zapotrzebujesz obrony lub odparcia napaści, usłuży ci dzielnie.
— Jakto? doprawdy jechać nie myślisz?
— Nie pojadę — spieszcie sami i pamiętajcie o losie Rotmistrza proszę; ja dla siebie nic nie potrzebuję. Ale jakże ten biedak umarł? — zapytał Samuel.
Pan Antoni o ile wiedział opisywał śmierć Kasztelanica; spojrzał na zegarek, pożegnał brata i zabrawszy z sobą Rotmistrza, siadł zaraz przed bramą klasztorną na bryczkę, której pomimo nocy pędzić kazał do Strumienia.


V.

W Horoszkach u państwa Pawłów, był wieczorek właśnie, i bawiono się przewybornie — duszą zabawy była panna Hiacyntha, której że o jej wpływie na dom wiedziano, służyli adoratorowie Petry. Nie brakło bowiem wielbicieli dumnej i kwaśnej córce państwa Pawłów; jej jedynactwo, nadzieje spadku, w najgorszym razie piękna część Horoszek, wabiły młodzież sąsiednią. Dwór jaśniał rzęsisto, salon wywoskowany i z pyłów otarty, przy świecach wcale się pokaźno wydawał... zdobiły go nowiuteńkie firanki z frędzlą roboty panny Hiacynthy i wielkie jesiennych kwiatów bukiety, które dowcipną inwencją zdobiły we dwóch miejscach nieco odrapaną z tynku i nie foremnie polepioną ścianę.
Na głównej kanapie majestatycznie rozsiadła się gospodyni domu, wodząc oczyma za córką, z wyrazem niechęci dobrego tonu przebiegającą salon, który zdawał się niegodzien ją zamykać, tak z góry nań poglądała.
Piękna Julja, wysznurowana tak, że broda jej spoczywała wygodnie na podniesionym biuście, przymrużała oczki, probując jeszcze ażali nie zwabi melancholicznym wyrazem jakiego młodzika, pragnącego duszy coby go zrozumieć potrafiła. Kilka matek, mających synów na ożenieniu, otaczały ją kołem grzeczności i szczebiotliwą rozmową. Pan Paweł w granatowym fraku, z cygarem, które przechodząc przez salon ukrywał starannie, kręcił się upocony, dysponując i doglądając wszystkiego.
Panna Hiacyntha gry sentymentalne i tańce odwieczne wymyślała, rozweselona, roztrzpiotana prawie sznurując ustka zwiędłe i sypiąc wymownemi wyrazy. Petra potrząsała głową ulokowaną i nie raczyła nawet tłumu swych wielbicieli obdarzyć uśmiechem. Ten tłum składał się, w tej chwili mianowicie, ze trzech młodzików, posiadaczy cząstek w okolicznych wioskach i jednego podżyłego wdowca, który cały dobry folwark, acz odłużony nieco, miał o mil kilka od Horoszek.
Resztę towarzystwa składały siostry tych panów, kuzynka tego pana, matki, jeden ojciec w surducie szaraczkowym, i jedna ciotka w przedwiecznej mantylce mienionej.
Właśnie zabierano się do mazura, którego cztery pary ułożono, zaprosiwszy gospodynię domu przez najmłodszego z tancerzy, co urządziła przezorna panna Hiacyntha, gdy pan Paweł wpadł, ale jak oparzony.
Po minie jego sądzić było można, że albo się zapaliło w kominie, albo się Ignaś kucharz upił, albo puszka od herbaty ze szkła czeskiego, faworyta pani, bo wyprawna, rozbitą została przez mazgajowatego Jurka, co terminował przy kredensie.
Włos najeżony, oczy roztwarte, ręce rozczepierzone okropnie, usta zaciśnięte, frak porozpinany i pogięty, oznajmowały, że się coś stało. Stanął wyraziście naprzeciw żony, i sycząc dawać jej począł tysiączne znaki, że z nią pomówić potrzebował.
Nie zaraz to Julja spostrzegła, a że taniec zaledwie się poczynał, a partner tylko co miał czas westchnąć, w kilku słowach wyrażając swe uczucia, nie rada była przerywać mazura, sądząc, że pan Paweł da sobie i sam rady.
Zniepokoiło ją jednak naleganie męża, który coraz gorzej się wykrzywiając, ruszając ramionami, tupiąc, zaczynał niedość powolną Julję do niecierpliwości doprowadzać. Wreszcie, mina pana Pawła stała się tak śmieszną wyrazem pilnego jakiegoś żądania, że Julja musiała na chwilę rzucić tancerza i przybiegła ku niemu, myśląc go dobrze rozumu wyuczyć.
— Co ci jest, Pawle — zawołała — oszalałeś czy co? oczy wszystkich zwróciłeś na siebie.... Nie możesz-że się i chwili obejść bezemnie?
— Ale to nie przelewki tu trzeba radzić!
— Cóż się stało?
— Odebrałem posłańca... Kasztelanic umarł!
Te słowa ogromny wpływ wywarły na panią Pawłowę. — Co ty mówisz? — zawołała zbliżając się do niego żywo. Ale jako ostrożna kobieta, zaraz zmiarkowawszy, że lepiej gdy się ta wiadomość nie rozszerzy, pogroziła mu na nosie, szepcząc:
— Żadnych min, ani słowa! nikt o tem wiedzieć nie powinien. Idź do swego pokoju, skończę figurę i przybiegnę. Naradzim się, ale na wszystko zaklinam, nie pokazuj po sobie, żeś jakąkolwiek wiadomość odebrał.
To rzekłszy, wróciła do mazura a panna Hiacyntha, która z oka nie spuściła całej tej sceny, wywnioskowała, że się Ignaś upił tylko. Mniejsza o to — pomyślała, niech też sobie pan Paweł choć raz sam radę da... ja się dziś bawię.
I porwała swego tancerza, lekko rzucając się do tańca, z zapałem wygłodzonej a namiętnej piętnastoletniej panienki. Nieszczęśliwy co się na ofiarę jej spóźnionym szałom poświęcił, ledwie mógł zdążyć za tym czterdziestoletnim motylem, którego szarfa niebieska ucierała nosy ludziom i świecom.
Julja z dyplomatyczną powolnością, choć ją wewnątrz srodze piekło, przetańcowawszy, chwyciła się za bok, mówiła coś ze swoim kawalerem po cichu, wyręczyła się ciocią w mienionej mantylce, a sama poszła zasiąść na kanapie, skarżąc się na dolegające uczucie bólu, którego w tańcu doznała.
Wszystkie mamy najskuteczniejsze jęły jej raić lekarstwa — ale ona smętnie potrząsłszy parę razy głową, zwlekła się z kanapy i noga za nogą wyszła do bocznego pokoju. Tu dopiero odzyskawszy siły, rzuciła się szparko do kancelarji mężowskiej i gdyby nie muzyka, słychaćby było stuknienie drzwiami, którem wejście swe oznajmiła. Pan Paweł przy stoczku, bo wszystkie lichtarze były na służbie, czytał z uwagą list odebrany, żona wyrwała mu go bez ceremonii i poczęła podniósłszy stoczek przebiegać.
— No, a cóż duszko? — spytał pan Paweł — co tu robić?
— Naturalnie jechać do Strumienia co najprędzej; Hieronim im się później dowie tem lepiej. A więc cicho! Póki się goście nie rozjadą, musisz dosiedzieć z niemi, a rano ruszysz. Ja tylko myślę, czy nie byłaby to pora z Hieronimem się o jego schedę w spadku ułożyć? — dodała Julja powtórnie.
— Jakbyś mi z ust wyjęta — zawołał Paweł — słowo w słowo, ja to samo zaraz pomyślałem.... ale któż wie, a nuż jest testament??
— Właśnie i ja rozmyślałam jakby to zrobić? chyba warunkowo? Ale jakże tu do niego przystąpić? Domyśli się ta sroczka Hieronimowa, że Kasztelanic nie żyje.... Jednakże jakeśmy rachowali kiedyś, wypadało nam w najgorszym razie po kilkakroć.... Horoszki nie warte jak sto, może sto dwadzieścia.... gdybyśmy mu odstąpili ich a wzięli jego schedę?
— A nuż scheda i stukilkudziesięciu nie wyniesie? — spytał rachując pan Paweł.
— To prawda! — mówiła dalej Julja — ale gdyby się udało podchwycić tak Żmurów, kiedy mówicie, że i oni do spadku należeć będą, złapać Hieronima, dopierobyśmy byli bogaci. Czekajże Waćpan — dorzuciła po namyśle — jedź nic nie mówiąc, jeśli się tam co okaże, przybywaj, a ja tu na wszelki przypadek do nich się trochę przybliżę. Szkoda, żeśmy ich dzisiaj na wieczór nie prosili.
— Szkoda! ale kto to mógł przewidzieć! — westchnął pan Paweł.
— Teraz do pokoju i cicho! nawet Hjacyncie nic; odprawić zaraz posłańca, żeby nie paplał — konie zadysponować, niby po doktora dla mnie, na rano; o świcie w drogę.
— Dobrze kochanie — rzekł zabierając się do wyjścia pan Paweł — niema jak twoja rada! moje serce.
— Spodziewam się! — cicho a dumnie kiwając główką, odezwała się kobieta — do pokoju!
Posłuszny pobiegł gospodarz, ale żeśmy to wszyscy podobno nie tak do udawania zręczni, wyniósł z sobą na twarzy niepokój i zaprzątnienie.... Widać je było przez przybrany uśmiech i zawieszoną na sposób firanki obojętność. Chodził i co chwila bił się o drzwi, dysponował gościom zamiast służącym, żeby świece objaśniali, witał się z Jurasiem najczulej, żeby mu nie chybić, rozlał gorącą wodę z samowara i cygaro żarzącym się końcem włożył w usta. Panna Hiacyntha, która nikogo z oka nie spuszczała, wiele czyniła domysłów na mocy tego roztargnienia, wszakże nie potrafiła sięgnąć dalej odważną wyobraźnią nad stłuczenie puszki od herbaty.
Julja powróciła do salonu zawsze trochę się na bok uskarżając i trzeba jej przyznać, że reszty wieczora dobyła, jak gdyby na jej ramionach nie spoczywała nadzieja niepewnej a miljonowej sukcesji.
Wieczorek jak na złość się przedłużał: panna Hiacyntha była w najróżowszym humorze. Petra nawet roztańcowała trochę swoich kwasów, i pół-uśmiechem obdarzyła pięknego sąsiada, co niesłychanie zmartwiło wdowca, płomieniste ku niej rzucającego wejrzenia z pod brwi godnych Jowisza. Mazur następował po mazurze, walc po polce, galopada po kontredansie — ani widać końca. Północ zastała młodzież w najżywszych skokach... Dano wieczerzę. Nieśmiejąc się rozpytywać a usiłując zgadnąć, co za wypadek fermentował w panu Pawle, wzięła się do jedzenia panna Hiacyntha, chcąc dojść czy Ignaś był trzeźwym, i przekonała się, że go musiano dostatecznie pilnować. Ujrzała także ową czeską puszkę od herbaty i już nie wiedziała co myśleć. Ciekawość byłaby ją do indagacji pobudziła, ale ta na szczęście ustąpiła apetytowi i rozmowie z młodym tancerzem, który jej nie odstępował, zamierzając starać się o Petrę, przez plenipotencję daną jej guwernantce.
Po wieczerzy, że każdy miał do domu odjeżdżać, chwilkę tylko wypoczęto, i goście powoli wynosić się zaczęli. Poobwijano mamy, ciocie i siostry; kawalerowie pozapalali fajki i cygara, i wszyscy nareszcie opuścili Horoszki, z wielką Julji pociechą. Pan Paweł pobiegł do swojego pokoju, Petra rzuciła się na sofę ziewając, a Julja już szła na radę, gdy Hiacyntha zwijając loki wstrzymała ją z uśmiechem.
— Co to panu? — spytała.
— Pawłowi? ale nic! — odpowiedziała zimno gospodyni — alboż co?
— Pani nie zwróciła na to swego badawczego oczka?
— Cóż to takiego?
— Uważałam, była chwila jakaś stanowcza.... — wyszedł zimny i przytomny, powrócił zmieniony, rozpaczliwy, stargany jakiemś wewnętrznem strapieniem... Myślałam przez chwilę, że albo Ignaś nas zdradził, lub w domu co się stało grożącego...
— Ja tego nie zważałam; wierz mi, że to ci się przywidziało.
— Mnie! — z uśmiechem spytała guwernantka okazując się tak pewną, tak niezmieszaną, że Julja zrozpaczywszy by przed nią ważną wiadomość ukryć mogła, niewiedząc jak potem wytłómaczyłaby się ze swego niedowiarstwa, musiała, po cichuteńku wziąwszy na stronę, wszystkiego się jej zwierzyć.
Narady trwały prawie noc całą, a rano o świcie pan Paweł, dobrze nadziany informacjami, siadł na bryczkę i ruszył do Strumienia.
Cicho i smutno było we dworku Hieronimostwa, do których żadna wieść o śmierci nie doszła; tam płynęły godziny jednostajnie, nieznacznie, jak płynąć musi to życie, by się stało znośnem, życie będące podróżą do innego celu. Z dniem każdym powiększał się smutek po Zosi, po chłopakach; i milczenie domku, ożywionego wesołą gromadką, stawało się coraz nieznośniejszem dla rodziców. Pozostałe dziewczę, acz dobre, przywiązane, i ukochane jak inne, nie mogło zastąpić oddalonych, a czuło się osierocone bez nich. Często wyglądając listu z Żytkowa od synów, oboje liczyli dnie i godziny, a gdy przyszło co od Zosi, matka chowała drogą pamiątkę w książkę od nabożeństwa i codzień po cichu ją całowała. Hieronim i ona pracowali w pocie czoła zarabiając na chleb powszedni i nie lepiej się im wiodło. Zawsze prawie najpiękniejsze ich nadzieje jakaś niespodziana wywróciła burza, i przyszło już do tego, że nie śmieli nic przewidywać, przesądliwie obawiając się, by trochę pociechy nie opłacili gorzkim zawodem. Hieronimowi nie zbywało jednak na męztwie, tej cnocie nie wielu, która w zapasach długich z losem, rzadszą jest od chwilowej odwagi zapału; żonie jego miłość dla męża zastępowała wszystko; zbroiła ją w cierpliwość, osuszała łzy, dawała wejrzenie wesołe i tchnęła pocieszające wyrazy... Oboje na oddaleniu swych dzieci srodze cierpieli, a oboje nie chcieli tego pokazać po sobie; by nie dodawać męczarni, uśmiechali się, rozrywali. Ale z tych piersi poczciwych często ciche wyrwało się westchnienie, z oczu łza pociekła tajemna.
Błogosławili los i ludzi co im pomogli, ale w duszy narzekali na konieczną potrzebę straty chwil niepowróconych, których z dziećmi przepędzić nie wolno im było. Z Pawłem i jego żoną zawsze trwał rozbrat, któren trochę powodzenia uczyniło jeszcze wyraźniejszym, bo zazdrość oddaliła od nich brata. Ani Paweł, ani jego żona nie widywali się z Hieronimami; czasem raczyli po coś przysłać do nich, żądać posługi, której nigdy nie odmawiano, ale się nie czuli do żadnej wdzięczności. Paweł coraz mocniej wmawiał w siebie że był dobroczyńcą brata, że wszelkiego rodzaju czynił dla niego ofiary, że się dla niego poświęcał. Julja w bratowej nie widziała równej sobie istoty i obchodziła się z nią, gdy była zmuszona spotkać, okazując jej wyraziście wyższość swoją. Hieronimowa znosiła to z niewyczerpaną cierpliwością, z uśmiechem łagodnym, z poddaniem się losowi chrześcjańskiem. Mąż jej, który wszystko bratu przebaczał, jednego tylko poniżenia swej żony wyraźnego darować mu nie mógł; w sercu miał żal głęboki, ale nigdy go nie objawił.
Takie były stosunki dworu i dworku w Horoszkach, gdy Julja po odjeździe pana Pawła, ciągle niespokojna odebraną wiadomością, zeszła się z panną Hiacynthą, dla rozmowy, której w razach podobnych nieodbicie potrzebowała. Jak wszystkich nie przywykłych do samotnego myślenia, męczyła ją rozwaga, zrywał się wątek, jeśli go nie podbudzała rozmowa.
Usiadłszy tedy z nogami na kanapie, Julja zwróciła się do wyprostowanej Hiacynthy, która teraz starała się jej jeszcze bardziej przypodobać, i nadomyślawszy się głośno najdziwaczniejszych rzeczy, odezwała nareszcie:
— Jak ci się zdaje, mnie się widzi, że teraz pora trochę się zbliżyć do Hieronimostwa.
— Zbliżyć? — spytała nie dając znaku ani współczucia ani sprzeciwiania towarzyszka.
— Tak jest — głęboko się zamyślając, ciągnęła dalej Julja — kto wie jak się złożą interesa nasze teraz — możemy potrzebować układać się z bratem; lepiejby było zawczasu ich ukołysać, bośmy na bakier. Kto wie!
— Prawdziwie! pani masz rozum i przebiegłość Meternichowską! — zawołała Hiacyntha z uśmiechem — nigdybym nic podobnego wydumać nie zdołała! Nie mogłam nawet odgadnąć celu tego pomysłu!
— Dziś wieczór trzeba pierwszy krok zrobić; pójdziemy do nich....
— I Petra?
— Wszyscy! przynajmniej jak nas więcej pójdzie — uśmiechając się dodała Julja — będziemy mogli mówić z sobą, bo z niemi jak nie o kurach, nie o jajach, o czemże rozmowa?
— A! to są ludzie tak poziomi! tak prości!
W tych kilku słowach ważne postanowienie zbliżenia się do Hieronimostwa zamknięte zostało; reszta dnia spłynęła na spoczynku po wieczorze i niespokojnych domysłach względem testamentu. Petra nadzwyczajnie zdziwioną została, gdy jej matka oznajmiła że do Hieronimów pójść mają, i nie mogła zrozumieć tych odwiedzin po wczorajszym baliku, na który ich nie proszono. Potrzęsła głową, zrobiła minkę wzgardliwą, ale że dla niej obojętnem było pójść lub nie, zezwoliła. Około godziny piątej, trzy damy skierowały się ku skromnemu dworkowi szlacheckiemu, i już we wrota wchodziły, gdy gospodarze jeszcze oczom swoim wierzyć nie chcieli, poznawając gości.
— Wszak to pani Pawłowa! — odezwał się Hieronim...
— A! dalibóg ona! ona! Hiacyntha! i Petra! cóż to znaczy?
Hieronim uśmiechnął się gorżko.
— Prawdziwie niepojęta rzecz — rzekł powolnie — nie żyjemy z sobą wcale; wczoraj zaprosili mnóstwo osób z sąsiedztwa nas opuściwszy, a dziś przychodzą pierwsi...
— Moja duszko — szybko przerwała żona całując go w czoło — co było to było, a kiedy oni pierwsi; choć późno ku nam się garną, nie odpychajmy ich — proszę.
— Bądź spokojna — odpowiedział Hieronim — znasz mnie: wiele umiem przebaczyć, wiele zapomnieć dla świętego spokoju! Pierwszy nie chcę się do nich cisnąć, lecz pewnie drzwi przed niemi nie zamknę...
Właśnie tych słów domawiał, gdy majestatyczna Julja, z nadzwyczajnym na ustach uśmiechem i powitaniem słodyczy pełnem, ukazała się w progu.
Podała nawet rękę zdziwionej bratowej, i poczęła, nie bez rumieńca:
— Przyszliśmy dowiedzieć się, jak braterstwo się macie... czemuż to nie byli łaskawi do nas wczoraj... mieliśmy trochę gości.
Hieronimowie spojrzeli po sobie.
— Wszakże posyłałam prosić!
— Nikt nie był! — odpowiedziała Hieronimowa po cichu, nie przypuszczając kłamstwa — musiała zajść jakaś omyłka...
— Jakto? nikt nie był? — doskonale zdziwienie odgrywając zawołała pani Pawłowa... posyłałam Kasię... ale to wisus dziewczyna! Muszę też jej dobrze uszy natrzeć. I prawdziwie mi szkoda żeście u nas nie byli, bośmy się bawili wyśmienicie.
— Dziękujemy za pamięć — przerwał Hieronim — ale my nie do tych zabaw, szanowna pani — czasu na to mamy mało. Człek się spracuje we dnie, wieczorem spocząć musi.
— Właśnie to rozrywka i spoczynek razem — dodała siadając Julja, która nadzwyczaj miłą i grzeczną być chciała. — A! i nam na pracy nie zbywa — ot, Paweł ledwie miał czas się zdrzymnąć i ojciec po niego przysłał w jakimś ważnym interesie; musiał lecieć do miasteczka.
— Ojciec! byłżeby uchowaj Boże nie zdrów?
— Ale nie! Żmura tam przyjechał, nie wiem jakiejś narady potrzebowali... Żal mi było Pawełka, ale każdy ma swoje kłopoty i obowiązki.
To mówiąc westchnęła, dobrowolnie ze swej zwykłej roli Junony przechodząc na prostą ludzką kondycją.
Zaczęła się pozioma rozmowa o gospodarstwie, o dzieciach, do której tylko żywiołu poetycznego dolewała kiedy niekiedy panna Hiacyntha, zdobiąca ją w kwiaty wymowy; Petra z oczyma wlepionemi w sufit siedziała przepyszna, ukazując swą suknię materjalną, i świeżo sprawione bransolety zdumionym oczom mieszkańców ubogiego dworku.
Wszystko co Julja grzecznego i pokornego powiedziała, za dobrą wzięła monetę poczciwa gosposia, ale nie Hieronim, który już do niej zrażony od dawna, tym greckim darom jedwabnych słówek wiary nie dawał; lękając się ich więcej niżeli się cieszył niemi. Zdziwiony i niespokojny, szukał w swej głowie powodu tych przymileń, kombinował nagły wyjazd Pawła z niespodziewanemi odwiedzinami bratowej i usiłował nadaremnie odgadnąć, co to wszystko znaczyło.
Nieszczęściem dla Julji traf chciał, żeby posłaniec który miał list do Hieronima, oznajmujący mu wraz z Pawłem o śmierci Kasztelanica — dopiero w drodze opatrzył się, odprawiony szybko z Horoszek, że go nie oddał. Powrócił on zaraz nazad i że nie było nikogo w sieni, komuby się on oznajmił, a szlachecki dworek podobny do jego chaty, ośmielał, wszedł do pokoju właśnie wśród najkwiecistszego rozwoju poetycznych wyrażeń panny Hiacynthy, opisującej balik wczorajszy.
To poufałe wejście wieśniaka zmieszało nie pomału gospodarstwo oboje, i uśmiech szyderski wywołało na usta matki i córki, które ukradkiem spojrzały po sobie. Hieronim pobiegł do progu.
— Czego tu chcesz? — zapytał.
— To list do was, dobrodzieju! — odezwał się posłaniec dobywając z torby i szmatek kawałek papieru.
Julja na wpół odgadując, zaczerwieniła się, ale nie straciła przytomności, ni odwagi.
Hieronim pochwycił, rozpieczętował i głośno zawołał: — Wiecie Państwo! Kasztelanic umarł.
— Co pan mówisz! umarł! Kasztelanic umarł? — powtórzyła zdziwiona niby i przelękła bratowa.
— Ale wszak był list i do Pawła... — dodał odczytując dalej pismo Hieronim.
Julji tak łatwo nie można było zmieszać lada czem; przyzwyczajona do drobnych intryżek, które ją obdarzyły szczególną przytomnością umysłu, porwała się niby zdziwiona:
— Patrzcie! — zawołała — Paweł mi nic nie powiedział! skomponował jakiś interes — nie pokazał listu i... nic dotąd nie wiedziałam.
— To dziwna — rzekł zimno i niedowierzająco Hieronim — boć nie było się czego taić.
Hiacyntha przyszła w pomoc swej pani i przyjaciółce.
— O ja! — rzekła — doskonale pojmuję powody które pana do milczenia skłoniły.... serce jego zna czułość i draźliwość pani, wie jak każde wrażenie silniejsze działa na nią; chciał zapewne powolnie ją przygotować do tej wstrząsającej wiadomości.
— Proszę cię — po cichu zbliżając się do męża spytała gospodyni... — cóż to się stało biednemu Kasztelanicowi? Tak się zdawał zdrów! tak jeszcze był silny....
— Zdaje się że to być musiała apopleksja! — odpowiedział Hieronim — bo zmarł nie chorując, prawie nagle...
— Nieszczęśliwy! — westchnęła Hieronimowa — bez przygotowania, bez modlitwy!
Julja tymczasem, chcąc usprawiedliwić twierdzenie swej przyjaciółki i draźliwości swych nerwów, powoli przybierała się do mdłości, źle się jej już robiło; musiano posłać po konie, dobyto kolońskiej wódki, a Hieronimowa uwierzywszy święcie tej komedji, krzątała się niezmiernie niespokojna.
— Pan jedziesz? — spytała mdlejąca, nie zapominając jednak badać....
— Ja? a ja tam po co? — obojętnie rzekł Hieronim — ojcu potrzebny nie jestem, kiedy już Paweł, do interesów odemnie wprawniejszy, pojechał; sam nadziei na tym spadku nie mam żadnej, mało mnie to obchodzi; po co darmo mam się kłopotać, niewiedzieć czego!
Te wyrazy wyrzeczone zimno, wlały otuchę nową w serce pani Julji; zapewniały ją bowiem coraz bardziej, że Hieronim w razie potrzeby do wszelkiej roboty będzie łatwy, nie wiele sobie ważąc ten spadek.
Wtem żona posłyszawszy z drugiej izdebki co mówił Hieronim, spytała go żywo:
— Jakto? Hieronimie, ty nawet jechać nie myślisz?
— Nie myślę, kochanie moje, i nie pojadę — po co? do czego? Jeśli nam co przyjdzie to z ojca; niech on rozporządzi jak mu się podoba. Co do mnie, nie wierzę w to, żeby się nam co po Kasztelanicu dostało! Nie naszem to szczęściem! Chyba — dodał uśmiechając się — pociągnie i nas z sobą dola pana Pawła.
— A! pan myślisz — odezwała się Julja — żeśmy tak bardzo szczęśliwi! Mylisz się, mylisz.
— Niech pani wierzy, że jakkolwiek mi się los Pawła wydaje, więcej mu jeszcze dobrego życzę niżeli ma, i bynajmniej nie zazdroszczę. Ale to pewna, żem pracował, żem dobrowolnie nie tracił, żeśmy mieli równo, że ja dziś mam ledwie piątą część tego co on....
Julja zamilkła, mdłości ciągłe uwalniały ją poniekąd od odpowiedzi; konie właśnie przybyły ze dworu i cała gromadka gości, pod pozorem osłabienia pani Pawłowej, wyruszyła nie czekając herbaty.
Sami zostawszy po odjeździe gości, Hieronimostwo usiedli przy kominku, Frania postawiła swój kołowrotek przy nich i cicha, przerywana poczęła się rozmowa.
Mniej niż gdziekolwiek robiła tu wrażenia nadzieja — tyle ich zawiodło! tyle uleciało, zostawując po sobie tylko opalonych skrzydeł szczątki. Hieronim już w powodzenie nie wierzył i uzbroił się na życie niedostatku, przygotował do nieustannej walki, którą mu pożycie z jego Kostusią słodziło. Ona czepiała się jeszcze często słodkich nadziei, ale się także nie przyznawała do tej słabości. Rozmawiali po cichu o Kasztelanicu, o sobie, a Hieronim gorżko się w końcu uśmiechnął.
— Wiesz serce — rzekł do żony.... — Julja chciała nas oszukać, ale się jej nie udało.... Pan Bóg ją skarał i list szyki pomieszał.
— Co ty mówisz? w czem oszukać? — naiwnie spytała go żona — tyś zbyt podejrzliwy.
— Ale to jasne jak na dłoni... Paweł w nocy poleciał; nic jużby jej nie powiedział po co i dokąd! kiedy, jak wiesz, swojej woli nie ma za trzy grosze. Ona ukryła się z wiadomością, i chcąc się niby bez interesu do nas zbliżyć, tu przyszła.
— Serce moje, posądzasz!
— Nie podejrzewam, ale widzę! to oczewiste!
— Cóżby mieli za interes nas sobie jednać teraz?
— Oczewiście, spodziewają się spadku, chcą zapewne frymarczyć zaraz i nabywać; nie wypada im będąc źle z nami, dopiero dla interesu przybyć, ułożyli więc zręcznie....
— Może ty to lepiej wiesz, mój drogi — łagodnie odpowiedziała Hieronimowa — ale co ja to ich za tak złych i przewrotnych nie mam. Są tylko trochę dumni.... I przyznam ci się — dodała po cichu — gdyby tak nam za ten spadek dali całe Horoszki! a! toby było wielkie szczęście! Ja przynajmniej tak do tego kątka przywykłam, tak mi on miły, żebym go na pałace nie zamieniła! Wystaw sobie, żebyśmy byli panami całej wioski! na miejscu gdzie nasz dworek...
— Kostusiu! Kostusiu! — przerwał jej mąż — na co te sny! na co te marzenia, z których ci się obudzić przykrzej będzie jeszcze. O! i ja nie raz sobie w duchu myślałem, gdyby mi ta wioseczka tylko, więcejbym od Boga nie żądał.... ale co to marzyć!... I mnie serce wiąże do tej chatki, do tego cichego kątka. Z całego świata Bożego wybrałbym go pewnie; posiałem go potem i pracą daremną i wspomnieniami chwil nieopłaconych naszego szczęścia.
— Mój drogi! Jam tu była szczęśliwą — odezwała się kobieta — ale ty! ty! nie! tyś się poczciwie dla mnie poświęcił. Gdyby nie ja com ci przyniosła kłopot, konieczność ciężkiej pracy, żyłbyś swobodny, bo ci dla ciebie nie wiele potrzeba. Zawsze też ubolewam — dodała wzdychając — żem posłuchała serca i nie miała odwagi ci odmówić. Ty byś był bezemnie szczęśliwy!
— Kostusiu! Kostusio moja! — porwał się popędliwie pan Hieronim — nie bluźń że proszę! Tyś mi otworzyła życie.... gdyby nie ty, jabym szczęścia nie znał! Co ty mówisz? A na cóźby mi ta swoboda sierocie, samotnikowi, i jakież to szczęście jednemu?
Mówił i szczere łzy miał w oczach, a w głosie tyle było uczucia, że Hieronimowa, której już także łzy polały się z oczów, pochwyciła zamuloną jego rękę i do ust ją przycisnęła. Pan Hieronim uścisnął ją, w czoło pocałował.
— Niechże ci, moja duszo — rzekł siadając — nigdy te myśli nie przychodzą. Uczyłem cię nieraz życie pojmować jak ja, a w tem jednem, mój kotku, nie umiesz się zastosować do mnie. Wszyscy błądzą co szukają szczęścia wielką bryłą całkowitą, jedyne szczęście na ziemi składa się z czystych a krótkich chwil, jak dzisiejsza — ze wzruszeń poczciwych, z uczuć szlachetnych, ze łzy co wytryśnie z serca, z uśmiechu, który zrodzi przelotny błysk radości, z uścisku dłoni.... a wreszcie, z tych wejrzeń na świat, dzieło Boże, którego piękności zachwycają duszę.... Ci, co szukają większego szczęścia, skarbiąc sobie zapasy grosza, aby je kupować, nie obrachowali się że tylko to, co Bóg dał wszystkim darmo, szczęście istotne stanowi. Doprawdy, ja pojąwszy tak życie, ani pragnę wiele, ani się skarzę na los. Niema tak nędznego bytu, na któryby, jak rosy na poziome trawki, nie zlewał Bóg chwilę szczęścia.... trzeba je tylko umieć przyjąć. A są rośliny co nie biorą rosy i ludzie nie zdolni do szczęścia. Oni chcą się kąpać w tem co zlatuje z niebios kropelką i padają w kałużę.
— O mój Boże, jak ty to ślicznie powiedziałeś — odezwała się przejęta Konstancja. — Czemuż to tego ktoś inny nie słyszy, tylko ja jedna, com tego nie warta? Obwiniaj mnie jak chcesz, alem zawsze dla ciebie, Bóg widzi! nie sobie więcej pragnęła. Tyś wart być wyżej...
— A co to wyżej? — spytał powolnie Hieronim, wszyscyśmy ludźmi, wszyscy pod okiem Bożem; to co świat zowie wyższością, jest, po chrześcjańsku, prawdziwie, tylko ciężarem i pętami. Wyższość nie daje praw więcej do szczęścia, pomnaża tylko obowiązki. Jużem ci powiedział co u mnie szczęściem, to właśnie, czego nie daje żadne położenie wyłącznie, czego kupić nie można, co jest dla wszystkich. Stojący wyżej, odpowiedzialni są straszniej przed Bogiem, sobą i ludźmi, a cóż zyskują?
— A, mój drogi — odpowiedziała szybko kobieta — pomyśl tylko? zyskują to, że więcej uczynić mogą!
— Prawda, prawda — rzekł mąż — ale sił po temu potrzeba, a ja ich w sobie nie czuję. Nie pragnę też nic więcej, tylko spokoju w cichym naszym kątku, i doczekania się z powrotem dzieci naszych. O! pusto bo bez nich, pusto!
I westchnęli oboje, a myśli ich poleciały w te stronę, gdzie co dzień odwiedzały dzieci, spoczęły nad ich główkami i zatrzymały się nad Zosią, która w tej chwili może płakała i modliła się za rodziców, i jak oni tęskniła.
Frani także kołowrotek się zatrzymał i niedostrzeżona łza spadła na szarą nitkę....


VI.

Wiadomość o nagłej śmierci Kasztelanica wszystkich jego krewnych zelektryzowała, nie wyjmując nikogo może, prócz pana Hieronima, nieżyczącego sobie nawet pojechać do Strumienia, i Samuela, który zbyt cierpiał na swojem wygnaniu z tego miejsca, by drugi raz tam wrócił.
Każdemu mniej więcej zdawało się, że miał słuszne powody spodziewania się jeśli nie całego spadku, to przynajmniej większej jego części. Grzeczność nieboszczyka dla krewnych, dary któremi go obsypywali w ostatnich czasach, na które, choć się wściekał, odpisywał jednak w wyrazach najwyszukańszej wdzięczności, były główną podwaliną tej budowy nadziei. Nikt się do nich nie przyznawał głośno, choć wszyscy uśmiechali się po troszę z drugich, posądzając ich o myśli podobne. Jeden Samuel się nie mylił, twierdząc w duszy, że albo testamentu nie będzie, lub znajdzie się taki co ich wydziedziczy; obawiał się też instynktowo Jaśka. Inni jak pan Piotr nawet, Pobiałowie wszyscy, Antoni, rachowali na uczucie, którego w Kasztelanicu nie było nigdy.
Jasiek tymczasem pokornego i smutnego udawał, a Sobocki zacierając ręce uśmiechał się po cichu. Co najspieszniej poczęła się zjeżdżać cała familja do Strumienia, tak, że dwóch tylko wyjąwszy, nikogo nie brakło. Każdy w drodze rachował się z sobą i wynajdował powody dla których Kasztelanic nie komu innemu, jak jemu powinien był niemal wszystko zapisać.
— Jakkolwiek bądź — mówił w duszy pan Piotr — Stanisław umiał mnie ocenić; uważałem z jakiem uczuciem przyjmował moje uwagi ostatnią razą, z jaką czułością prawie na kilka listów moich odpisał. Jest w nich coś nawet, co mi niepłonną czynić może nadzieję, że zostanę głównym spadkobiercą; w takim razie będę się tylko uważał za plenipotenta nieboszczyka i rozdzielę pozostałość najsłuszniej, wedle potrzeby każdego z członków familji....
August Pobiała, wybierając się z Suchoboru myślał także o ostatniej odpowiedzi jaką odebrał od Kasztelanica, na trzy dni przed jego śmiercią, gdy mu posłał ananasy i konserwy jakieś.
— Te pewna, że we mnie poznał człowieka tego świata, tej strefy towarzyskiej do której sam należał. Nie wątpię, że musiał pamiętać o mnie! Kto wie, jeśli mi wszystko zapisał, niepospolity kłopot mnie czeka! Familja rzuci się na mnie, nie obejdzie się bez udziałów!....
Tomasz rachował na dowcip, który ocenić miał Kasztelanic, Józef na swoją gospodarność i oszczędność; oba w duchu przemyśliwali, jak sobie postąpią, jeśli nieboszczyk im zostawi swoją fortunę. Nie jedna nadzieja próżna, nie jeden daremny frasunek, przeleciały przez ich zakłopotane głowy.
Najskromniej, najciszej i najpokorniej znajdowali się Sobocki i Jasiek, i na twarzach ich tylko jakiś niepokój widzieć się dawał. Zaraz po śmierci Kasztelanica, gdy się zajęto przygotowaniami do pogrzebu, przezorny Jaś usiłował wszelkiemi sposoby wnijść do pokojów, i nieczekając testamentu, pochwycić coby się dało na schedę swoją. Stanął mu jednak na zawadzie Puślikowski, który stróżował około domu niezmordowany, i widać przestrzeżony przez Sobeckiego, a nawet Bulwa, lękający się odpowiedzialności przed resztą spadkobierców. Pomimo znajomości miejsca, posiadania klucza od pokoju tajemniczego i dwóch dni zupełnej prawie samotności w Strumieniu, Jaś nic zrobić nie mógł. Ile razy wymknął się z oficyny do dworu, znajdował tam nieodstępnego Puślikowskiego, który wartował około okien i drzwi. Próbował chłopak przez strychy dostać się do zaklętego pokoju, ale zmiarkowawszy że wdarcie się takie, zbyt widoczne zostawiłoby po sobie ślady, wyrzec się go musiał. Puślikowski, z doświadczeniem starego sługi, pozamykał co tylko było kosztowniejszego, ustanowił warty, i nawet groźbom Jasia się opierał, nie dozwalając mu nad miarę gospodarzyć. Bulwa tymczasem korzystał z pory i uwijał się na bokach, gdzie go nikt dopilnować nie mógł.
Jaś za przybyciem delegowanych od sądu, pod pozorem nowego opieczętowania, chciał chociażby wpaść tylko ko zamkniętych pokojów, ale i tu Puślikowski dając sobie radę, uparł się żeby nowe przyłożono pieczęci, nie wchodząc do środka, gdyż przejrzenie i spisanie pozostałości w tej chwili do sądu nie należało. Jaś tylko nie zapomniał opieczętowania kantorka, do którego włożył testament.
Ciało nieboszczyka, już po uczynionej sekcji, która okazała wyraźne ślady apopleksji, po nabalsamowaniu, wzniesione zostało na wspaniały katafalk. Pogrzeb naturalnie miał być przepyszny i naokoło zaproszono wszystkich księży; proboszcza tylko nie było, bo wyjechał właśnie do familji i wikary go zastąpić musiał. Trzeciego dnia już cała niemal familja zgromadziła się w Strumieniu, i w jej assystencji, przy blasku tysiąca świec, pochodni i smolnych beczek, eksportowano ciało do cmentarzowej kaplicy parafialnego kościółka.
Dziwny to był pogrzeb, na którym w jednej twarzy szczerego nie czytałeś żalu, który łzy jednej nie wycisnął. Z oczu wszystkich patrzała tylko ciekawość i niepokój.
Bulwa sam trochę się roztkliwiał, przewidując zapewne ściślejsze obrachunki, kto wie, może wygnanie z raju! Jaś silił się na łzy i wydobyć ich nie umiał, zakrywał więc oczy chustką, żeby nie pokazać, że są suche.
Z ludzi nikt nie pożegnał pana z tem uczuciem, które mimowolnie pamięć dobrodziejstw wyrywa z piersi; zimnemi, obojętnemi oczyma patrzali na świecącą trumnę i tłum spadkobierców, w których się domyślali panów nowych.
Ruszył się karawan z przed ganku dworu, jak gdyby nie niósł na sobie ostatnich szczątek tego, co był duszą miejsca, które opuszczał.... zaśpiewali księża, zajaśniały pochodnie, zahuczały powozy, a za chwilę pustką niemą stał dworzec, i na gościńcu tylko widać było sznur świateł, daleko wyciągniony ku cmentarzowi miasteczka.
Od pół drogi zawrócił się Jasiek, obawiając się szkody we dworze, bo wszystkich posądzał, i nie spokojny czuwać chciał nad tem co za swe dobro uważał wcześnie; zasiadł w oniemiałej salce, gdzie tylekroć przegrał w warcaby z Kasztelanicem, podparł się na łokciu i zadumał. Serce mu biło na myśl o testamencie. A nuż go za nieważny uznają? nuż się podrobienia domyślą? Gdyby nawet się utrzymał, jakie krzyki, jakie żale.... jaki gniew całej familji wywoła!! Może raz pierwszy w tej chwili uroczystej, Jaś instynktowo poczuł, że zrobił niegodziwie, że pieniądz nie potrafi opłacić zgryzoty. Ale ta myśl przelotna, którą anioł stróż opromienił jego czoło na chwilę, zaraz ustąpiła miejsca gorącym pragnieniom życia, co się złotemi wroty przed nim otworzyć miało. I mar tysiące, wywołanych namiętnościami, przesuwało się przed oczyma rozognionego chłopaka, aż potem zimnym oblało się spracowane czoło jego.
Głęboka cisza panowała we dworze, tylko gdzieś, puszczyk krzyczał na ogrodach i straże werda powtarzały w oddaleniu: zegar, co tyle godzin wymierzył zmarłemu, szedł zwykłym krokiem licząc mu chwile wieczności poczętej.
W tem drzwi skrzypnęły od jadalnej sali i zamyślony Jasiek porwał się przelękły: skrzywiona twarz Sobeckiego ukazała się ostrożnie.... chwiejącym się krokiem, zastanowił na środku, obejrzał, nie powitał nawet Jasia, chociaż go zobaczył.
Rysy jego malowały walkę w duszy, obawę jakąś... wzrok miał obłąkany, oczy osowiałe, a rękę gryzł do krwi jak upiór, którego grzech czy wspomnienie na świat wywołało. Nie uszedł oka Jasia ten niezwyczajny wyraz twarzy Sobeckiego, i obawa z oblicza przybyłego przeszła na rysy brata.
— Co ci jest? — zawołał zbliżając się — co ci jest? mieliżbyśmy obawiać się czego?
Sobocki zaciął usta i cicho wyszepnął:
— Testament! testament włożony?
— Włożyłem go, ale masz jaką wątpliwość? mów, możemy złamać pieczęci, wykraść go i złożyć to na ludzi... w ten sposób weźmiemy cokolwiek.
— Nie! nie! nie powinienem mieć wątpliwości.... a jednak — dodał Sobocki — nie wiem czemu, pierwszy raz w życiu własnego dzieła się boję! Wolałbym był tego nie robić.
Jaś z przestrachem spojrzał na niego.
— Myślisz, że mogą się poznać na fałszerstwie?
— A któż to wie — jakby naumyślnie dodał Sobocki. — Zdaje mi się, że wszystkie formy są zachowane, ale jedna drobna, niepostrzeżona okoliczność, może obalić wszystko. Ja nie wiem...
— Zdaje mi się, że sam dla siebie pracując nie mogłem dobrowolnie źle zrobić — uśmiechając się szatańsko zawołał Sobocki.
— Dla nas, chcesz mówić — poprawił Jaś.
Obudwom słów zabrakło, w milczeniu przeszli po sali, z chmurnemi czołami, czytając niekiedy myśli swoje w wejrzeniach przelękłych. Im bardziej zbliżała się chwila, tem okrutniej strach każdemu towarzyszący występkowi ich ogarniał. Sobocki, któremu ten stan był niezwyczajny, przypisywał go po części zbytniej swojej od rana trzeźwości i zażądał wina.
Posłano do piwnicy, przyniesiono spleśniałą butelkę i dwaj wspólnicy zasiedli przy niej za stołem, czerpiąc odwagę, której obu zabrakło, w upojeniu i szale.
Tak zszedł ten pierwszy wieczór w opustoszałym dworze, a scena w sali powtórzyła się z małemi odmianami, po wszystkich kątach Strumieniowskiej siedziby.... Na folwarku, Bulwa ponczykiem przyjmował pisarzy i ekonomów, w kredensie pocieszano się piwem i wódką. W oficynach stały flasze na stolach.
Tymczasem ciało doszło do cmentarnej kaplicy i familja nieboszczyka zanocowała w miasteczku, czekając jutrzejszego pogrzebu. Z sąsiedztwa ciekawość widzenia wspaniałego obrzędu sprowadziła także osób mnóstwo.
Natłok był ogromny, wystawność wielka, księży mnóstwo i nabożeństwo poczęło się od rana. Wielkiem jednak zadaniem były mowy, któremi należało przeprowadzić zmarłego do mogiły; cóż o nim powiedzieć i w czem go pochwalić? Musiano uciec się do ogólników i mówić o śmierci. Nareszcie, po przemowach, po śpiewach, trumna spuściła się do murowanego grobu i przytomni rzucili na nią garścią piasku, ostatnim z modlitwą podarkiem dla duszy i ciała. Przygotowano stypę w obszernym budynku, który ledwie ciekawych i głodnych mógł pomieścić, a biesiada ta wystawiała obraz najobojętniejszego ścisku. Kupkami rozdzieleni goście, rozmawiali po cichu o życiu nieboszczyka, sądzili go surowo, powtarzali o nim dziwne baśnie, które dawniej jeszcze krążyły; jedli, pili i rozjechali się jedni utrzymując że karawan nie dość był przepyszny, drudzy, że świec u katafalku postawiono oszczędnie, inni że wino którem częstowano nie było najlepsze; dziadowie pod kościołem piszczeli, że im nie dość suto dano jałmużnę.
Z południa, rodzina Kasztelanica poczęła powoli powracać do Strumienia, i nad wieczorem salonik pełen był już gości, na których twarzach występowały wszystkie uczucia niepokoju, oczekiwania i ciekawości, znamionujące podobne zebrania. Rozprawiano głośno o możności znalezienia testamentu i ogólnem zdaniem było, że Kasztelanic nie miał czasu go zrobić; każdy jednak po cichu się go spodziewał. Otwarcie pokojów i rozpieczętowanie odłożono wszakże do jutra.
Sobocki i Jasiek drżeli wyczekując chwili stanowczej, ale pierwszy nadrabiał miną jeszcze, gdy drugi zaszywał się w pokorę.
O południu nikogo w salonie nie brakowało; urzędnik przysłany dla zdjęcia pieczęci oczekiwał tylko hasła, którego nikt dać nie śmiał. Zbliżała się godzina rozwiązania wszystkich nadziei i obaw. Pan Piotr, który wiekiem i powagą przodkował, odezwał się że przystępują do rozpatrzenia pozostałości i poszukiwania testamentu. W tejże chwili Sobocki, który najwięcej mówił i krzątał się, nagle zniknął; Jaś zobaczył to, ale że użyty został za przewodnika, choć go to niepokoiło, odstąpić nie mógł.
Pierwsze drzwi do pokoju, oddzielającego salon od sypialni, zostały otworzone i biuro w którem znajdował się testament wpadło naprzód w oczy wszystkim. Złamano pieczęci.... poczęto poszukiwanie, i szufladka po szufladce rozpatrywano nagromadzone papiery, po większej części mniej ważne. Były to listy i kopje odpowiedzi, rachunki, notatki, regestra; już ostatnią kryjówkę pominąć nawet mieli, sądząc ze znalezionego, że tu nic więcej oczekiwać nie można, gdy pan Piotr wysunął się i zawołał:
— Co to jest?
— Testament! — krzyknął ktoś spojrzawszy na napis i pieczęci.
— Testament! — powtórzyło kilka głosów, między któremi pana Pawła górował...
Oczy wszystkich zwróciły się na plik, i serca zabiły, pomięszanie rozlało się po twarzach.
— Stary zrobił testament! zrobił testament! — odzywali się niektórzy wyciągając szyje i usiłując przybliżyć do biura — to rzecz dziwna!
— Nietylko że go zrobił — dodał pan Piotr z uwagą mu się przypatrując — ale że go złożył w przechodnim pokoju, w biurze widocznie przeznaczonem na skład najmniej ważnych papierzysków.
— Może właśnie — przerwał urzędnik uśmiechając się — tam gdzie wiedział, że się go najmniej spodziewać można...
— Prosimy o odczytanie! — krzyknął niecierpliwy pan Paweł, myśląc już zaraz o wyrwaniu się do domu, i traktacjach z Hieronimem, jeśliby było o co.
— Za pozwoleniem — wstrzymał pan Piotr — naprzód, obejdźmy wszystko, przekonajmy się że pieczęci nienaruszone... później przystąpimy do czytania ostatniej woli zmarłego.
Milczeniem wszyscy na to zezwolili; testament zatrzymał urzędnik, biuro zostało zamknięte, poszli dalej.
W sypialnym pokoju wszystko jeszcze przypominało niedawno ztąd odbiegłe życie, tylko zegarki nie ponakręcane stanęły; krzesło z którego spadł uderzony apopleksją Kasztelanic, jeszcze stało na środku, obok na stoliczku szklanka z lemoniadą, przyniesiona przez panią Tryze. Oczy spadkobierców chciwie się zwracały na wszystkie strony, szukając kosztowności, o których tyle prawiono, ale ich nie było wiele na wierzchu. Wzmogła się ciekawość gdy przyszli do drzwi tajemniczego pokoju, w którym po kilka godzin na dzień trawił starzec. Jaś przystąpił z kluczem; drzwi których progu nie przeszedł oddawna nikt obcy, otwarły się dla ciżby. Nic nie wyrówna zajęciu, z jakiem się tu cisnęli wszyscy...
Pokój ten widziany przez Jasia, jużeśmy powierzchownie opisali; w pośrodku był stół z fotelem i krzesłem, na którym leżały rachunki jakieś niezrozumiałe i kilka talij kart, kałamarz i ołówki. Na ścianach parę obrazów, nędznych kopij z włoskiej szkoły, wystawiały szkaradne sceny rozpusty... Niektórzy uśmiechnęli się spojrzawszy na nie, inni odwrócili oczy. Szafy i kufry pozamykane były szczelnie; dziedzice nie śmieli ich jeszcze przetrząsać, odemknięto tylko jednę i znaleziono stosy kart, flaszek, proszków, pigułek i znowu rachunki....
Każdy rad był się dowiedzieć, co się tam działo w tych okutych skrzyniach, które do koła pokój otaczały, w szkatułach i szafeczkach poustawianych po kątach; nikt nie śmiał zaproponować oglądu. Rzuciwszy więc tylko okiem po izbie do czasu zrobienia inwentarza, wysunęli się po jednemu dziedzice i znowu przyłożono pieczęci... a urzędnik zabrał klucze.
Każdemu spieszno było do testamentu, i gęstem kołem stanęli wszyscy przy urzędniku, który powoli rozpatrując stan koperty, nienaruszoność pieczęci rozpostarł arkusz.
Na nim było tylko kilka wierszy.
Jaś drżał jak liść; cisza głęboka panowała w sali...., oczekiwanie wyrażało się posępnem, głuchem milczeniem. Ostatnia wola zmarłego, zamkniętą była w kilku słowach, zapisywał cały swój majątek dorobkowy Antoninie córce Józefa Zawilskiego i mężowi jej Sobockiemu, oddając wszystko pod zarząd męża, a Jasiowi i Michałowi Zawilskim, zostawując po 50.000 złotych; resztę familji usuwał zupełnie.
Jaś jakby piorunem rażony, zbladł, usta zaciął i gdyby nie to, że był oparty o stół, upadłby może, tak silnie uczuł cios, który go raził. Wszyscy zdziwieni, osłupieli prawie, spojrzeli po sobie, nie rozumiejąc ani powodu, ani znaczenia tak dziwnego testamentu.
— Cóż to jest? — zawołał nareszcie pan Piotr biorąc do ręki papier, na którym znalazł podpisy świadków zmarłych i datę dwuletnią. — Co to jest? co to znaczy, dlaczego zmarły zapisał wszystko jej jednej?
Na to zapytanie naiwnie rzucone, nikt nie odpowiedział, bo wszyscy je właśnie zdumieni sobie samym zadawali, nie umiejąc rozwiązać. W twarzach przytomnych malował się zawód doznany, boleść, niepokój, niepewność; z kolei brali do rąk testament, rozpatrywali go i nie wiedzieli co począć. Sobockiego jeszcze nie było.... Wszedł właśnie niezgrabnie udając obojętność, gdy pan Antoni włożywszy na nos okulary, po raz trzeci odczytywał wolę zmarłego, kiwając głową i czmychając nad każdym wyrazem.
— Winszuję państwu — odezwał się poważnie do przybyłego pan Piotr, wskazując ręką na kartę — żona i pan jesteście spadkobiercami zmarłego wyłącznemi. Pan Jan i Michał biorą tylko po pięćdziesiąt tysięcy. Nie pojmuje z nas nikt tego rozporządzenia, to pewna, ale je szanować będziemy....
Sobocki, zapomniawszy odegrać zdziwienia i radości, jak wypadało, podniósł głowę na obietnicę szanowania woli nieboszczyka z uśmiechem prawie szyderskim, mogącym znaczyć: — Chcielibyście ukąsić, ale nie potraficie.
Kilku uważniejszych uderzeni zostali wyrazem jego twarzy, dziwnie z okolicznościami niezgodnym.... Sobocki ukośnie spojrzał na Jasia, którego okiem szukał, i zadrżał czytając w nim złość, jaką wyrażały rozpalone oczy, chmurne czoło i zacięte do krwi wargi, z których kropla ciekła czerwona.
— Pan Piotr — odezwał się powolnie Antoni, wznosząc oczy ku Sobockiemu, — Pan Piotr mówi to w swojem imieniu, gdyż my, pozostali spadkobiercy nieboszczyka, nie myślimy przyjmować testamentu, dopóki go ścisły rozbiór nie okaże prawomocnym.
— Jakto? — obruszył się Kancelista. — Państwo byście śmieli mu zaprzeczyć?
— Naprzód — powolnie dodał August Pobiała z wysokości spoglądając na Sobockiego, — nic nie dowodzi, że późniejszego testamentu nie ma! Są tu formy! ale rzucony był do biurka między śmiecie, w przechodnim pokoju, datowany od lat dwóch; trochę osobliwsza i to, że świadkowie podpisani oba umarli! Prosimy o złożenie oryginału w sądzie....
Zadrżał Sobocki, widocznie zmieszał się, chciał ujść, wstrzymał, odwaga go opuszczała. Nie spodziewał się widać żadnej opozycji, i ta go nie przygotowanym schwyciła. Wzruszył ramionami, jak mógł zdobył na umiarkowanie i po chwili wybąknął:
— Anim wiedział o takiej woli zmarłego, anim się o nią starał.... zresztą, jeśli do prawa uciec się będzie potrzeba, z obowiązku męża, muszę bronić majątku żony mojej i dziecięcia.
— Ciekawym — syknął Jaś z kątka nagle, — jak opiekę Antosi i jej jedynaka powierzyć można człowiekowi, który ją zmusił do ucieczki z własnego domu?
Śmiech szyderski towarzyszył tym kilku wyrazom z pogardą wyrzeczonym. Sobocki spuścił głowę.
— Wszystko to — rzekł gniew tłumiąc — prawo rozstrzygnie; ja, jako jedyny spadkobierca proszę o zdanie mi majątku.... Ci panowie niech się procesują kiedy chcą.
— Powoli! powoli! — przerwali Pobiałowie i pan Piotr — my żądamy pieczęci, administracji i procesu!
Nikt nie zważał, jak wśród zamieszania zrodzonego tą sceną, Paweł, który nie wiedział co z sobą zrobić, a miał wyraźny rozkaz od żony przybycia dla narady natychmiast po odczytaniu testamentu, wysunął się z pokoju, dopadł swojej bryczki i poleciał do domu.
Byłby rozpaczał zaprawdę, gdyby opór pana Piotra, Antoniego i Pobiałów, nie czynił mu nadziei złamania testamentu i unieważnienia go; wszakże szalenie bolała go głowa, rzucał się zjadły, zaciskał pięści i zmieniony udręczeniem do niepoznania, wpadł do dworu w Horoszkach. Przez chwilę nikt się słowa od niego dopytać nie mógł..... Hiacyntha trzeźwiła go, żona niecierpliwiła się, córka ruszała ramionami z politowaniem.
— Cóż się stało? Był testament!
— Był! był!
— Komuż zapisał? komu zapisał?
— Antosi Sobockiej....
— Ale to nie może być! Cóż jej zapisał?
— Wszystko!
— Wszystko! — krzyknęła Julja łamiąc ręce i spoglądając na Petrę. — Rozumiem — dodała z gorżkim uśmiechem. — Pawle! Pawle, czy ci się nie śni, czyż to być może?....
— Tak jest.
— I wy na to zezwalacie!
— My, to jest Piotr, ojciec i inni, nie chcą na to pozwolić, będzie proces.... możnaby w ciągu sprawy, widząc jak to pójdzie, ponabywać pretensje.... Właśnie przyjechałem się z tobą naradzić.... ojciec postąpi jak ja go namówię.... Czy się mamy łączyć do procesu?
— Do procesu! do ostatniej koszuli! — odezwała się Julja — to się ma rozumieć! tu nie ma nad czem myśleć. Waćpan odmień konie, siadaj i jedź napowrót.... będziemy się procesować! musiemy! Całą fortunę jej jednej, to się nie utrzyma! to być nie może.
Nie dano nawet wytchnąć Pawłowi, który napojony naprędce fusami zamiast kawy, musiał wsiąść na bryczkę znowu, z poleceniem żony aby się procesowano do upadłego, i ruszył nazad do Strumienia.
Chciał on wstąpić do Hieronima i oznajmić mu o testamencie, ale Julja teraz mniej o braterstwo dbająca, powiedziała mu, że do nich z tem poszle, i czem prędzej wyprawiła napowrót.
Hieronim, wróciwszy z pola późnym wieczorem, znalazł karteczkę, odczytał ją, nie zdziwił się wcale, ruszył ramionami i do żony się tylko odezwał:
— Widzisz kochanie, otóż i po Horoszkach i po naszych nadziejach! Antosia bierze owe miljony! Cha! cha! niechże ja, to ja.... niewielem się i niedługo spodziewał; ale inni, co za zawód okrutny!.... Doprawdy żal mi ich serdecznie.
Konstancja z westchnieniem spuściła głowę: — Wola Boża — rzekła — szczęściem, że cię to nie trapi!
Bryczka pana Pawła, wpadająca na dziedziniec z jednej strony, zetknęła się prawie z drugą, od parafjalnogo miasteczka wiozącą księdza proboszcza Bakałowskiego. Z nim razem weszli do sali na dole, w której niemal całe wczorajsze zgromadzenie znajdowało się jeszcze, miano rozpoczynać spisywanie inwentarzy i ścisły przegląd papierów, gdyż wielu z familji oczekiwali w nich czegoś jeszcze....
Na progu ukazujący się proboszcz, zwabił naprzeciwko siebie pana Piotra, Antoniego i Augusta — podeszli ku niemu witając go uprzejmie.
— Darujcie mi panowie Dobrodzieje — odezwał się kapłan — alem opóźnieniu nie winien... byłem u krewnych, nie przewidywałem nigdy tak nagłej śmierci Kasztelanica....
— Któżby się był mógł spodziewać tego — odparł pan August. — Wszakże dziękujemy panu Dobrodziejowi za starania jego wikarjusza; wszystko co się tyczy pogrzebu odbyło się jak najprzyzwoiciej....
Ksiądz skłonił głową.
— Ja bo mam względem Waćpanów Dobrodziejów inny jeszcze obowiązek.
— Obowiązek? — podchwycił pan Piotr.
— A tak jest, nieboszczyk powierzył mi testament! — rzekł ksiądz Bakałowski.
Sobocki, który odepchnięty od wszystkich, stał w kącie z wyrazem wyzywu na twarzy, dosłyszał z cicha wymówione słowa, porwał się z miejsca i zdrętwiał.
— Testament! — powtórzyli wszyscy! — drugi testament! drugi testament! I odżywione na twarzach nadzieje błysnęły, a co żyło skupiło się do księdza.
— Jakto drugi? — zapytał proboszcz — alboż był jaki inny? ja wiem z pewnością, że zmarły ten jeden tylko przygotował....
Głuchem milczeniem przyjęto te wyrazy i oczy zwróciły się na Sobockiego, który zdawał się chcieć a nie módz uciekać. Stał jak obwiniony, potępiając się swoim przestrachem.
— Tak jest — kończył ksiądz Bakałowski — nieboszczyk, którego raz tylko widziałem, na krótko przed śmiercią swoją, wezwał mnie do siebie pod pozorem układu o dziesięciny. Przybyłem, ale mi nie dał mówić o nich, i począwszy się uskarżać na tych co go otaczali, nie mogąc nikomu zaufać, oddał mi swoją wolę ostatnią, wyraźnie nadmieniwszy, że to był jedyny jaki zrobił testament.
To mówiąc proboszcz wydobył kopertę starannie opieczętowaną i ukazał ją przytomnym.
— Za pozwoleniem — rzekł wymownie pan August — ponieważ charakter kapłana i osoby jego ręczy za rzetelność tego co Waćpan Dobrodziej nam powiadasz, cóż znaczy pierwszy testament? Były to więc rzeczy podrobione... Stary axiomat, is fecit cui prodest, zniewala nas naprzód upewnić się o osobie tego, którego mamy prawo uważać za szalbierza...
Obrócił się do urzędnika, wzywając go żeby Sobockiego aresztowano, gdy kancelista nagle przecisnął się przez ciżbę stojących i gnany strachem panicznym, począł uciekać. Ruszył się wprawdzie dla formy urzędnik, ale nikt nie chciał więcej łapać obwinionego, który szczęśliwie umknąć potrafił.
Teraz większa jeszcze ciekawość podbudzała do odczytania testamentu, a pan Paweł, docisnąwszy się do stolika przy którym otwarty został, uchem ciekawem chwycił następujące dobitnie odczytane wyrazy:
„Nie miałem myśli i zamiaru majątkiem moim rozporządzać, bo mi to zupełnie obojętne, kto go po mnie weźmie; dla nikogo z krewnych moich nie mam szczególnego afektu, ani wdzięczności. Ostatniemi czasy nadskakiwania jednych, zdrady drugich osób do familji należących, poddały mi myśl zawiedzenia nadziei wszystkich. Tyle mi dokuczali i ci których miałem przy sobie, i ci którzy się naciskali, obsypując grzecznościami i interesowanemi nadskakiwaniami, że powziąłem niezłamaną wolę zostawienia majątku komuś całkiem mi nieznajomemu. A że z całej familji mojej, jeden tylko pan Hieronim Zawilski nigdy u mnie nie był, nic mi nigdy nie przysłał, listów do mnie nie pisywał, i z tego wnoszę, że więcej wart od innych, których miałem szczęście poznać; przeto temuż JMP. Hieronimowi Zawilskiemu, synowi brata mojego Antoniego, przelewam, zapisuję, zostawiam, daję i darowuję, wszystko co w dniu śmierci mojej, w majątku ruchomym i nieruchomym mieć będę, nic nie wyjmując i nie ekscypując. Ażeby zaś ta wola moja najmniejszej nie ulegała wątpliwości, drugi podobnie co do słowa spisany testament, przesyłam do sądu głównego. Co własnoręcznie, przytomny na ciele i umyśle zupełnie zdrów, podpisuję.

Stanisław z Zawila Zawilski
Kasztelanic Pr.... mp.

Paweł mało nie oszalał słysząc te słowa, nastawiał uszy, usiłował zrozumieć, w głowie mu się mięszało, nie pojmował.
Pan Piotr mimowolnie się rozśmiał, a za nim pan August choć kwaśno, ale dla dobrego tonu poklasnął.
— A to pocieszna historja! — zawołał stary pan Antoni zrywając się z krzesełka — Hieronim sukceduje! Hieronim! to żarty chyba!
— Wcale nie żarty — odparł ksiądz Bakałowski — najmniejszej nie ma kwestji; testament jest jak być może najważniejszym, a jakkolwiek powody dziwne, wie podobno Bóg co robi.
Reszta współdziedziców stała, poglądając wzajemnie na kwaśne swe twarze, aż wielkim chórem wybuchło oburzenie.
— To szaleniec! — wołał pan Józef kulą stukając o podłogę — patrzcie! odpisywał ślicznie! dziękował, wdzięczył się a figla chciał splatać za nasze dobre chęci. Niech żeby był powiedział, że mu te grzeczności nie w smak, bylibyśmy się chętnie od nich uwolnili...
— Taki testament — dodał pan Paweł — w pierwszym ferworze, może być zwalony, bo w nim jest widoczny ślad pomieszania!
Inni tę myśl pochwycili za nim.
— Tak, tak! to dowód nieprzytomności! to wyraźne pomieszanie.
— Za pozwoleniem — przerwał proboszcz żywo — mówiłem z nim prawie całą godzinę, i poświadczę, że pisząc to był najzupełniej przytomny. Obowiązkiem jest moim uczynić to zeznanie, a obowiązkowi nie uchybię.
Zawstydził się trochę pan Paweł, zamilkli żwawsi, pospuszczali głowy...
— Nie! nie! — zawołał pan Piotr — nie mamy i nie możemy nic przeciwko temu testamentowi; ja pierwszy bronić go będę. — Hieronim zasłużył na tę łaskę losu; zresztą, któż z nas dorobkowym majątkiem rozporządzić prawa mu odmówi? Ktokolwiek myśli o procesie niech będzie pewien, że darmoby się nań naraził — testament się utrzyma.
— Nie ma najmniejszej wątpliwości — rzekł ksiądz.
— I ja tak myślę — dodał pan Antoni.
— To pewna! — potwierdził urzędnik.
Inni milczeniem się zgadzali. W istocie, nie było powodu oponowania; Paweł zwąchał że nie ma innej rady jak zawczasu sobie brata zaskarbić; znowu więc z pokoju się cichaczem wymknął, siadł na ledwie wyprzężoną bryczkę, i choćby konie popadać miały, poleciał nazad.
Całą noc tak tłukł się po najgorszej drodze, usiłując wyprzedzić umyślnego, którego do Hieronima z oznajmieniem wyprawić miano. Nad rankiem, niepopasając nigdzie, ochwaciwszy parę koni, stanął przed zamkniętym dworkiem, a że pilno mu było zobaczyć się z żoną, począł stukać do drzwi i budzić w najlepsze usypiających jeszcze.
Julja przelękła się spostrzegłszy go przybywającego o tak niezwykłej godzinie, a miarkując z tego jak ważne przygnać go musiały okoliczności, dostała palpitacji serca. Panna Hiacyntha wbiegła w nocnym dezabilku, przerażająca swą kościstą fizjognomią, ale tak ciekawa, że ją nawet od napadu na pokój sypialny, przytomność pana Pawła nie mogła powstrzymać.
Ocucono serdecznym śmiechem zagrożoną Julję, i Paweł, widząc jaki skutek wywarło na nią same jego przybycie, nie wiedział już czy dalej mówić czy milczeć; łatwo mu się było domyśleć, co za wrażenie zrobić może wiadomość o drugim testamencie, na korzyść Hieronima.
Wahał się jeszcze co począć, gdy Julja wpadła nań z gniewem prawie.
— Mówże, czegoś tak wleciał i mnie przeraził; co się znowu stało z tą przeklętą sukcesją?
— O prawda że przeklęta! — westchnął pan Paweł, zbolałe czując już w sobie kości od nieustannych przejażdżek — ale tu znowu całkiem nowe historje!
— Cóż nowego! co nowego?
— Oto naprzód że pierwszy testament był podrobiony i pokazał się fałszywy; pisał go widać i podrzucił Sobocki, jak? nikt nie wie. Kasztelanic zrobił wprawdzie testament, ale go powierzył do schowania księdzu Bakałowskiemu. Proboszcza nie było gdy umarł, dopiero teraz powrócił i zjechał z testamentem. Sobocki, jak się tylko dowiedział o tem, drapnął.
— Ale cóż w nowym testamencie, na miłość Boga? — krzyknęła Julja — czy go czytali?
— Czytali — dodał smutnie pan Paweł — ale i drugi nie rozumniejszy od pierwszego.
— I komuż znowu zapisał? Jasiowi?
— Gdzież tam!
— Faworytom?
— O! nigdy nie zgadniesz.... To był szalony starzec, pisze że tyle mu familja dokuczyła, iż jednemu temu zapisuje, którego w życiu na oczy nie widział, to jest Hieronimowi!
Julja krzyknęła przeraźliwie, w jednej koszuli porwała się z łóżka i poczęła biegać, wołając:
— Proces! proces! to być nie może!
— Ani sposobu zwalić testamentu! — odparł skłopotany pan Paweł — wszyscy tam nad tem myśleli, ale darmo... Teraz wszyscyśmy na łasce Hieronima.
— A! Jezu! — zawołała żona — czyż można było doczekać takiego upokorzenia! My, ubożsi od niego! my! na jego łasce! a! to umrzeć potrzeba... Słyszysz, Hiacyntho, słyszysz to! pojęta to rzecz!
— Niechże się pani uspokoi — przerwała usiłując dogodzić latającą po pokoju panna Hiacyntha. — Pani się rozchorujesz.
— Tak! a tu potrzeba radzić! — dodał Paweł, dość stoicznie znosząc fochy żony.
Julja usiadła przecie, ale strapiona, złamana, i zadumała się mocno, głęboko; westchnienie po westchnieniu burzliwie wydobywały się z jej piersi... chciała płakać i złość nie puszczała łzów.
— Co tu począć? — mruczeć zaczęła — co zrobić? upokorzenie! nieszczęście! — Czy Hieronim wie już o tem?
— Właśnie jeszcze nic dotąd nie wie, a ja mało karku nie skręciłem po nocy lecąc tu, chcąc wyprzedzić posłańców... Możemy jeszcze powtórnie się zbliżyć do niego; on nie wiele dba o miljony, kto wie, moglibyśmy piękny zrobić interes!
Julja żywo się uśmiechnęła.
— Trzeba próbować — rzekła spokojniej — pójdziesz do niego jutro rano, jak gdybyś nic o drugim testamencie nie wiedział, będziesz serdecznym... musisz się starać go sobie zjednać.
— Pójdę — odpowiedział Paweł — popróbuję, ale mnie inna myśl przychodziła...
— Otóżem ciekawa.
— Na co jemu taki majątek! — odparł mąż po cichu; trochę się wstydząc przed sobą myśli, z którą się musiał wynurzyć... On o to nie dba i zająć się taką fortuną nie potrafi. Dalibyśmy mu Horoszki, niby na niewidziane schedę jego targując... kto wie, mnie się zdaje, że za nie zrzekłby się wszystkiego...
Julja pomyślała chwilę, kiwając głową.
— A! zapewne — rzekła — pięknieby to było, ale czy się uda... Dowiedzą się ludzie, że na pewno traktowałeś... będą cię palcami wytykać za brata.
— O! moja pani! — odważył się powiedzieć pan Paweł — milionowych nie wytykają palcami...
— Upokarzająca to dla ludzkości, ale pełna rzeczywistości prawda! — powiedziała panna Hiacyntha.
— Nie! nie — szepnęła Julja... to by się utrzymać nie mogło... to niepodobna!
— Hieronim jak raz da słowo, dla milionów go nie złamie — rzekł Paweł.
— Myślisz?
— Jestem tego najpewniejszy.
— Ale tobą pogardzać będzie jak oszustem...
Uśmiechnął się pan Paweł.
— Miliony Julko, to wielka rzecz; warto coś dla nich przecierpieć, a w sumieniu będę spokojny, bo Hieronimowi to niepotrzebne — naiwnie dokończył brat.
— Róbże sobie co chcesz, kiedyś tak rozumny — odpowiedziała kładąc się w łóżku Julja — ale to już nie będzie ani moją radą, ani moją głową; coś z niego skorzystać, nie mówię; tak go podejść znowu! to się choć wynosić z kraju...
— No! to się wyniesiemy! — zawołał pan Paweł — ja z tym majątkiem znajdę wszędzie kraj i przyjaciół, i stosunki...
Julja pomiarkowała, że szlachetnego zapału męża wstrzymać nie potrafi, wolała ustąpić mu, zostawując sobie w zapasie swobodę wyrzucania mu jego postępku, jeśliby się nie udał.
Pan Paweł, jakkolwiek umęczony mocno drogą, nie położył się spać, konie kazał schować i z niecierpliwością dnia i godziny wyglądał żeby do Hieronima przystąpić. Dziwne a coraz zuchwalsze projekta przechodziły mu przez głowę — a zasadą wszystkich było oszukanie brata.
Nareszcie, niecierpliwie oczekiwany ranek zaświtał, rozedniało, pogodny zimowy dzionek, ze słońcem tak w naszej chmurnej zimie drogiem, wesołe liczko pokazał.
Później nieco można było Hieronima nie zastać, mógł nadbiedz posłaniec, potrzeba się było spieszyć i choć godzina nie ze wszystkiem się godziła do odwiedzin, pan Paweł pospieszył do dworku. A idąc dumał i dumał.
— Do czego to jemu! do czego! ani użyć, ani się tem pocieszyć nawet nie potrafi!
Sumienie gryzło trochę, usprawiedliwiał się jak mógł przed samym sobą.
— Tak! tak! — mówił — on tego ani pożałuje.... dosyć mu bardzo Horoszek.... a już mu całe oddam i ustąpię.... remanent tylko mógłbym wyekscypować.... Ale nie! powiedzą żem zbyt rachunkowy! oddam mu je z remanentem, jak są!
Przed bramą spotkali się z Hieronimem, który ze strzelbą na ramieniu, wesół i uśmiechnięty, wychodzi na polowanie.
— A! dzień dobry.
— Dzień dobry ci bracie.
— Cóż to, na polowanko?
— Jak widzisz, trochę ponowy, szadź przytem, psy dobrze pójdą, może się zajączek jaki zastrzeli. Kostusia lubi zwierzynę.
— A ja, panie Hieronimie, jak widzisz, gdyby z krzyża zdjęty; powróciłem ze Strumienia, darmo kości nabiwszy. Właśniem ci przyszedł zwiastować... wszak to....
— Ale ja wiem o wszystkiem.
— Jakto! — z przestrachem spytał Paweł.
— Sobocki tedy sukceduje; wygramy na tem, bo z kancelarji wyleci i da nam pokój. — To mówiąc rozśmiał się Hieronim i chciał iść dalej, bo mu pilno było użyć pięknego ranka; gdy Paweł, który nie bardzo rad był go puścić, wstrzymał go nieco.
— Chciałem się z bratem rozmówić trochę — rzekł — bo to jednak rzeczy nieskończone! Kto wie! będziemy się procesowali, może i co wygramy!
— A! to się sobie procesujcie i wygrywajcie — odparł obojętnie ruszając ramionami myśliwy — mnie szkoda ranka, idę do lasu...
— No! to przejdziemy się trochę razem, bo i ja chciałem użyć świeżego powietrza — dodał szybko Paweł nie chcąc wypuścić brata.
— Ale ci to nie przywykłemu może zaszkodzić? — rzekł Hieronim — ty rzadko w takiej porze się przechadzasz.
— I owszem! i owszem; ale w którąż idziesz stronę?
— Ku Zahałemu, jak widzisz!
— To dobrze; ja chcę moją sienną stertę zobaczyć to będzie po drodze... pójdziemy razem.
— Nie wiem tylko czy ty się ze mną zejdziesz?
— O! ja tak szybko chodzę! nie uwierzysz! — prędko podchwycił Paweł. — Otóż, o czem to mówiliśmy! a! o tej przeklętej sukcesji! Wystaw sobie, wszyscy są za procesem...
Hieronim powtórnie ramionami ruszył.
— Jeśli chcą, niech próbują szczęścia...
— I ojciec nawet...
— Szanuję wolę jego, nie podzielam zdania...
— A więc, ty, tobyś się gotów i zrzec coby na ciebie przypadło? — podchwycił niby śmiejąc się Paweł.
— Zrzec się, nie — rzekł Hieronim — mam dzieci, panie Pawle; ale że należeć do procesu nie mogę to pewna.... pieniędzy nie mam, głowy do niego wcale... do czegóżbym się zdał?
— Wszyscy mówią, że coś wygrać możemy!...
— Dałby to Bóg, ja w to nie wierzę!
Rozmowa toczyła się tak obojętnie, i do propozycji nie było jakoś zręczności; choć się Paweł usiłował zbliżyć do nich, szło mu oporem, język kołowaciał w ustach.... a tu strach jeszcze, by posłaniec nie nadbiegł.... Szczęściem byli w polu, gdzie ich odszukać było nie łatwo.
— Co do mnie — powoli rzekł po chwili — ja muszę ojcu do procesu dopomagać.... nawet miałem tę myśl, żeby wszystkich co o to nie bardzo dbają schedy ponabywać i samemu już parać się z panem Sobockim.
Hieronim spojrzał na niego, ale pan Paweł oczy miał spuszczone, minkę niewinną.
— A! nabywasz — uśmiechnął się Hieronim. (Teraz to rozumiem — dodał w duchu — po co ze mną ku Zahałemu poszedł). Cóżbyś naprzykład dał za moje nadzieje? jam ci je gotów bardzo odstąpić.
Paweł aż zadrżał, ale pomyślał sobie: jak mu dam od razu całe Horoszki, pomiarkuje że coś jest, będę się powoli targował — więc zaczął:
— Naprzykład, a cóżbyś ty chciał?
— Ja? — rzekł Hieronim — toby potrzeba pomyśleć co to może być warto; słuszna jest żebyś zarobił, bo cię proces i kłopotu i pieniędzy siła będzie kosztował; nie zechcesz jednak zapewne żebym znowu wiele tracił.
Paweł tylko pomruczał coś pod nosem:
— W najszczęśliwszym razie — dodał pierwszy, licząc spadek po Kasztelanicu do trzech milionów, na schedę ojca wypadłoby do sześciukroć, a że nas jest troje, po dwakroć na każdą głowę. Trzeba naturalnie żebyś coś zyskał. Mówił i uśmiechał się Hieronim, mając to wszystko za żarty; Paweł słuchał bardzo uważnie.
— Ho! ho! wysoko bo widzę cenisz to co jeszcze wydobyć z niczego potrzeba — rzekł serjo — ale ja, gdyby co do czego przyszło, ryzykuję.
— To też mówimy tylko aby mówić — odparł młodszy....
— No, ale gdyby się to na serjo traktowało? — począł Paweł znowu.
— Zdaje mi się, że to być nie może — odpowiedział pierwszy — bałbym się ciebie oszukać a ty mnie takżebyś nie chciał zapewne.
Gdy to mówił, wołanie jakieś za niemi słyszeć się dało; Paweł zadrżał i pobladł, Hieronim się odwrócił; ode dworku szybkim krokiem ktoś ku nim pędził. Oba poznać nie mogli kto to był taki, tylko poły starej kapoty wiatr mu podnosił, a na głowie żółciała stara lisia kapuza.
— Zaczekajmy, ktoś goni! — wstrzymał się Hieronim — choć doprawdy nie rad jestem gościowi rannemu, co mnie polowania pozbawi.
Postrzegł Paweł że nie było ratunku, i że dalsze upieranie się w traktowaniu zgubić go mogło; obawiał się żeby Hieronimowi nie powiedziano później iż był przytomny czytaniu drugiego testamentu, ruszył tedy konceptem i poznawszy iż goniący za niemi był dziadunio Dymitr, rozśmiał się serdecznie, rzucając w objęcia Hieronima, który zdumiony, nie pojmował co się tak nagle bratu stało.
— Widzisz, jakby to cię łatwo podejść i oszukać można, chciałem ci dać nauczkę!
— Co to jest?
— Nic.... tylko masz wiedzieć, że Kasztelanic cały majątek tobie zapisał!
— Dosyć żartów! — chmurno rzekł młodszy brat, co to ma znaczyć?
— Przysięgam ci, że tak jest! Cały, cały majątek!
Hieronim zupełnie nie zrozumiał, a już i dziadunio nadchodził coraz żywszym krokiem, wołając z daleka:
Szczasływomu szczastje[45] Jak się masz kochany dziedzicu! Stój! niech ci powinszuję!
— Państwoście się zmówili żeby mi głowę zawrócić! odezwał się Hieronim.
— Ale jak mi Bóg miły tak jest! tak jest! jak mówię, kochany braciszku! — krzyknął Paweł — Kasztelanic zrobił cię jedynym sukcessorem wszystkiego.
— Cóż mu się stało? za co? jak?
— Za to żeś nigdy u niego nogą nie postał! — dodał zdyszany dziadunio, nadbiegając z oczami pełnemi łez, które i mróz i rozczulenie wyciskały. Stryjna, wujna, bis ne rodyna![46] powiadają, a tobie właśnie stryjaszek się przysłużył! Oj! nie małego będziesz miał kłopotu!
I zacierał ręce i śmiał się.
— A i pan Paweł tu? — dodał obracając się ku niemu.
— Właśnie go powoli przygotowując do jego szczęścia, oznajmywałem o tem, ale nie chce wierzyć.
— To rozumiem — odparł pan Dymitr Pałucki — łatwiej biedzie niż szczęściu dać wiarę, ale tymczasem tak jest. Tiahny kobyło, chocz tia ne myło.[47] Cóż ty na to, panie Hieronimie?
Hieronim zupełnie nieprzytomny prawie, wodził ręką po czole, jakby sen jakiś dziwny chciał z niego odpędzić; zamiast radości twarz jego wyrażała zamyślenie głębokie, zawrócił się ku domowi.
— To być nie może! — powtórzył raz jeszcze — mnie zapisał! mnie! którego nie znał?
— Właśnie dlatego żeś mu się nie naprzykrzał, śmiejąc się dodał dziadunio. Lubię go teraz! szalony dziad, ale mu Pan Bóg raz w życiu rozum dał! Ale taki zawsze po przysłowiu prawda, że swyj koły ne ukusyt’, to uszczypne[48], bo testament nie słodki! Het! nas wszystkich obrzydził!
— Ale jakże to było? to sen chyba! — rzekł Hieronim — jeszcze nic nie rozumiem.
— Ot jak było — rzekł Dymitr — o Sobockim Waść wiesz, że próbował testamencik sobie sporządzić, może z Jasiem na współkę. Płut na płutie jediet i płutom pohaniujut[49] Tymczasem prawdziwy testament był u księdza Bakałowskiego; nadjechał z nim kiedyśmy jeszcze byli tam wszyscy, i z wielkiem podziwieniem wyczytaliśmy co słyszysz. Wyraźnie pisze, że dlatego i za to ci zapisał, iż u niego ani razu nie byłeś!
— Jakto? wszystko a wszystko! — wykrzyknął Hieronim.
— Co do grosza! witam cię milionowy chłopie — dodał dziadunio. — A co? tiażko nesty a żal pokinuty?[50] — rozśmiał się staruszek.
Odurzonego tym wypadkiem pana Hieronima wiedli tak do dworu, pan Paweł uśmiechający się gorżko i wesoły dziadunio, a już naprzeciw niego szła Konstancja żywo, obawiając się nie bez przyczyny wrażenia, jakie wiadomość nagła mogła sprawić na mężu.
Milcząc spotkali się małżonkowie.
— Słyszałaś? — spytał Hieronim.
— Wiem! wiem! Bóg nad miarę na nas łaskaw! a! serce mi pęka! dzieci nasze będą szczęśliwe!
Hieronim dziwnie się uśmiechnął.
— Kobieto — rzekł — alboż to pieniądz daje szczęście?
— Daj ci Boże zdrowie, żeś to miał siłę w takiej chwili powiedzieć! wykrzyknął dziadunio — nie oszalejesz od bogactwa!
Paweł to się uśmiechał, to krzywił i nie wiedział co począć z sobą, a odejść nie chciał, czując potrzebę zasługiwania się bratu.
— Potrzeba żebyś zaraz jechał do Strumienia — szepnął dziadunio — cała familja mnie tu po ciebie przysłała, czekając tam jegomości.
— Pozwólcie mi myśli zebrać, opamiętać się, rozmyślić, wytrzeźwić — odparł zbogacony — przyjść jeszcze do siebie nie mogę. Boję się żeby te skarby głowy mi nie zawróciły.
— Panie Pawle — cicho szepnął Dymitr — dajmy im trochę pokój, niech się z sobą poradzą i pocieszą, bo wielka radość jest jak wielkie strapienie, nie bardzo zdrowa. Ja do Waści na śniadanie.
Jakkolwiek Pawłowi nie chciało się odchodzić, gdy go pod rękę ujął dziadunio, musiał z nim ruszyć do dworu. Hieronim usiadł na ławce z żoną i głęboko się zadumał.
W większym dworze tymczasem oczekiwano niecierpliwie powrotu pana Pawła, a Julja powtarzała, chodząc z panną Hiacynthą po pokoju: — Na co to tym ludziom! do czego to tej sroczce! prawdziwie, zawszem myślała, że los głupi, ale nie myślałam żeby do tego stopnia się omylił!
Po twarzy pana Pawła poznać było łatwo, że nic nie zrobił; nos miał czerwony od przymrozku i spuszczony na kwintę, ale przy dziaduniu opowiedzieć nic nie mógł. Westchnął tylko.
— Jakże to Hieronim przyjął? — spytała Julja.
— Zachciałaś Asińdźka — odparł stary — to dziwny człowiek — dosyt z Lacha kurki[51], jemu to nie tyle radości co kłopotu narobiło!
— Zawsze się dostanie takiemu co nawet się nie ucieszy! — szepnęła Julja.
— Ale że użyć potrafi poczciwie — to ręczę — rzekł Dymitr.
Rozmawiano długo i żywo, a było bo o czem! Tak nagła zmiana położeń, to niespodziane wzniesienie się Hieronima, konieczność przypochlebienia się tym, któremi się gardziło, w głowie obojga państwa Pawłów pomieścić się nie mogły; chmurno poglądali, wzdychali i gdyby nie staruszek, mieli wielką ochotę jedno drugiemu wymawiać niepowodzenie, którego doznali.
W parę godzin, dawszy Hieronimowi wypocząć po wrażeniu, dziadunio ruszył do niego; ale pan Paweł nie puścił go samego, pociągnął także za nim.
Zastali oboje Hieronimostwo w pierwszej izdebce, zupełnie spokojnych i rozmawiających swobodnie; czoło miljonowego spadkobiercy już się było wypogodziło, znać tylko na powiece żony jeszcze nie zaschłą łzę jakąś. Dziadunio pilnie obejrzał twarze i wyraz ich go ucieszył.
— No! kochany Hieronimie — rzekł — Czas na czasu ne stoit[52], potrzeba ci do Strumienia jechać bo tam czekają na ciebie.
— Już kazałem zaprzęgać! — odpowiedział powolnie gospodarz.
— A i mnie weźmiesz z sobą; moja szkapa zmęczona — dodał Dymitr — pojadę z Waszmością.
— Dobrze, z całego serca.
— Ja także za bratem pospieszę — odezwał się Paweł — ale czy nie lepiejby było koczem mojej żony... pojechalibyśmy razem.
— A mnie kocz na co? — ze śmiechem zapytał Hieronim.
— Juściż tak wózkiem zajechać?
— Cóż to szkodzi?
— Śmiać się będą.
— Niech się śmieją!
Paweł poleciał wydać rozkazy zaprzęgania swojej najtyczanki; dziadunio sam został z obojgiem Hieronimostwem, ale o nic ich nie spytał, nic im nie radził. Hieronim też o spadku nie zagadał, chodził po izdebce zamyślony. Żona jego krzątała się około wyboru do drogi.


VII.

Wszystkich oczy zwrócone były na drzwi, gdy Hieronim wszedł do sali w Strumieniu. Jego prosty wiejski ubiór, gdyż dziedzic milionów Kasztelanica, nie zmienił zwyczajnego swego stroju z szarego sukna, twarz ogorzała, czoło zorane pracą i niedostatkiem, dziwnie odbiły się wśród wytworniejszych ubiorów i białych lic familji, z nadskakującą witającej go grzecznością.
On tu raz pierwszy w życiu był główną figurą, ogniskiem. Niektórzy spojrzeli po sobie i widać było myśl przelatującą po twarzach. Do czego to jemu? co on z tem zrobi?
Każdy jednak pospieszył uścisnąć zamuloną dłoń wieśniaka, i starał się już pozyskać go sobie, wyrazem oczu, ust lub słówkiem słodyczy pełnem. Jakoś gorżko to przyjmował Hieronim, którego dusza oburzała się może na te hołdy i cześć oddawane bożkowi grosza.
Pomimo prostoty ubioru, rubasznych ruchów i wieśniaczego układu, oko postrzegacza byłoby zawsze wyróżniło tę postać, na której malował się nawet bogactwy nie zatruty spokój, szlachetność i wesele poczciwej duszy. Nikt z przytomnych nie miał tego pogodnego spojrzenia, tej siły w sobie co on. Nie zmieszali go ludzie, nie wbiły w dumę pokłony, nie upoiła woń kadzideł, — pozostał czem był.
Pierwszy pan Piotr, — przystąpił do niego.
— Hieronimie, — rzekł, — szczerze ci powiadam, że się cieszę twojem szczęściem; tyś na nie zasłużył... Daj Boże, żebyś użyć umiał na dobre tego, co ci los daje.
W milczeniu dłoń poczciwą uścisnął przybyły; za Piotrem zbliżać się poczęli wszyscy i witać i winszować i kłaniać. Szmer głuchy panował w salce.
— Patrzcie, — mówił pan August Pobiała do Tomasza, — jakto czarodziejski ten pieniądz ludzi formuje... ten Jegomość tak już pewien siebie, tak śmiały, jakby się nieustannie o ludzi ocierał, a jednak ledwie pierwszy raz wylazł ze swojej skorupki.
— Ale wszyscy się zgadzają na to, że bardzo uczciwy człowiek!
— Wszyscy co biorą i mają miliony, są nadzwyczaj uczciwi ludzie, — z uśmiechem dowcipnym, dodał pan August.
— I czy to potrafi utrzymać, zarządzić, gospodarować, — przerwał kulawy Józef, — wątpię, wątpię!
Stary ojciec z rozrzewnieniem przystąpił do syna.
— Widzisz Hieronimku, rzekł ze łzami, — ja zawsze ci prorokowałem, że się to złe, na któreście boleli, odmienić musi. Chwała Bogu, winszuję, błogosławię ci! Nie wątpię że użyjesz dobrze i o familji, nie zapomnisz...
Rotmistrz, że to nie był wcale gadatliwy człowiek, a serce miał dobre, przyszedł tylko do Hieronima i pocałował go z obu stron w twarz, ale słowa nie rzekł.
— Nikt ci spadku nie zaprzecza — dodał po namyśle pan Piotr; prawo za tobą — a zatem chcieliśmy ci tylko powinszować...
Hieronim wciąż stał milczący.
— Za pozwoleniem — odezwał się po chwili — wiem co jest moim obowiązkiem — chciejcie mnie posłuchać.
Cisza głęboka przeleciała salę i szmer tylko cisnących się krewnych do koła Hieronima niekiedy ją przerywał. On spojrzał na dziadunia, i odezwał się śmielej:
— Nigdym w życiu nie pragnął majątku, ani posiadania jego cenił wysoko; byłem ubogi i nauczyłem się, że ubóstwo nie jest tak wielkiem złem. W spadku, który mi testament nieboszczyka przekazuje, widzę tylko zlecenie zmarłego; — powierzył mi majątek, nie mogąc go sam podzielić. Oświadczam więc, że nie chcę dziedzictwa wyłącznego, nie przyjmuję go, i do podziału równego, przypuszczam całą moją rodzinę!
Trudno odmalować wrażenie, jakie słowa te zrobiły na wszystkich. Paweł pochwycił się za głowę, ojciec Hieronima syknął i wstrząsł się tylko; inni oklaskiem i wykrzykiem zapału, powitali oświadczenie Hieronima; Piotr tylko chwytając go za rękę zawołał:
— To nie słuszna — rzekł — powinieneś i musisz mieć więcej od innych, choćby dlatego, żeś więcej cierpiał i okazał gotowość do ofiary, na którą, śmiało rzec mogę, nikt z nas zdobyćby się nie potrafił.
— Co pan Piotr mówi! co to jest! na co psuć dobry uczynek! — odezwały się głosy zewsząd. Kiedy nie chce, pocóż mu zadawać gwałt!
Hieronim aż się uśmiechnął.
— To co na mnie wypadnie — rzekł powolnie — będzie dla mnie bardzo dostatecznem.
— Zostaw sobie Strumień przynajmniej — przerwał pan Piotr — dość będzie reszty dla nas.
— Ja zostanę w Horoszkach! — odpowiedział cicho Hieronim.
— Ja ci odstąpię Horoszek za małą cenę! — pospiesznie dorzucił Paweł — to prawda, że lubię naszą wioseczkę bardzo, bo to i dobra i mi miła siedzibka, ale dla brata uczynię wszystko — oddam tanio.
— Bardzo dobrze, potem o tem! — rzekł Hieronim.
— To jakiś Cyncynnatus! — szydersko dodał Pobiała — filozof! patrzcie! co za wspaniałość!....
— Ślicznie się spisał, niema co mówić! — z radością powtarzali inni. — Co to za człowiek! I poszli go szukać koleją, chcąc podziękowaniem przypieczętować ofiarę.
Wszakże pomimo uwielbień powszechnych, przysłuchujący się baczniej, byłby w nich nie jeden charakterystyczny znalazł wykrzyknik. Wielu powtarzali po cichu: — Pstro w głowie! dobra dusza, ale mając czworo dzieci i zrzekać się majątku, to coś niewidzianego!
Dziadunio zbliżył się z kolei, rozczulony, wesół:
A szczo? zbuw sia Tato łycha, wse żyto zmołotyw[53]. Dobrześ Wasan zrobił, ślicznie, pięknie i sprawiedliwie, pozwól niech cię uścisnę. — Ja tam nic nie potrzebuję, ale mi aż miło posłyszeć, że przecież znalazł się człowiek, co umiał swe żądania umiarkować i nie oszaleć od pieniędzy! Pozwól sobie jednak na niezabudź kochany Hieronimie, podarować jedno wyśmienite ruskie przysłowie; jesteś może do zbytku dobry, ono ci nie zaszkodzi, gdy je pamiętać będziesz: Nie bud’ sołodkij, bo tia rozłyżut nie bud’ hirkij, bo rozpłujut’[54]. O rozplucie się nie boję, ale o rozlizanie bardzo!
Teraz winniśmy jeszcze cierpliwym czytelnikom naszym zakończenie, a z tak liczną familją jak Zawilskich, to nie mała robota; trzebać przecię o losie ich choć kilką słowy wspomnieć. Dopełnim tego cierpliwie i nudnie.
Naprzód, dla poznania jak się piszą nekrologi, i ile w nich bywa prawdy, mieścim tu całkowitą biografją Kasztelanica, ułożoną przez pana Augusta Pobiałę, i drukowaną w gazetach.
„W tych dniach prowincja nasza, bolesną poniosła stratę; śmierć porwała nam jednego z rzadkich ludzi, co był świadkiem najważniejszych w kraju wypadków i w ciszy wiejskiej dożywał spokojnie ostatka dni, poczętych na świetnym dworze Stanisława Augusta. Bieżącego roku, dnia... umarł w dobrach swoich Strumieniu, Stanisław syn Jana (niegdyś Kasztelana Pr...) Zawilski, były Paź a później Szambelan dworu Stanisława Poniatowskiego. Śmierć jego, wielką pustką pozostawiła znany z gościnności i dostatku, zawsze dla wszystkich otwarty, stary dwór w Strumieniu, a przeraziła nas tem bardziej, że stan zdrowia nieboszczyka, jego wstrzemięźliwość i dziwnie regularne życie, długie mu jeszcze dni rokować się zdawały. Uderzenie krwi do głowy, przecięło pasmo pięknego życia jego.
Urodzony z Pałuckiej, Stanisław Zawilski zawczasu oddany został na dwór królewski, gdzie wkrótce dowcip jego, piękna postawa, miły charakter, uczyniły go ulubieńcem wszystkich. Później mianowany Szambelanem, był ozdobą towarzystw, które się oń ubiegały. Smutne wypadki krajowe tej pełnej uczucia duszy, nie dozwoliły być świadkiem klęsk, na które zaradzić nie mogła; długa podróż za granicą, do reszty wykształciła go i nadała mu dojrzałość, wytworność obyczajów, doświadczenie, jakiemi świetniał dla nas po powrocie. Boleśnie czując ciągle każde wstrząśnienie krajowe, Kasztelanic usunął się na wieś, oddając samotności, rozmyślaniu i skupiając słodyczą charakteru i dowcipem niezrównanym wszystkich co mieli szczęście być do jego towarzystwa przypuszczeni. Zgon jego życiu społecznemu okolicy zadał cios nie nagrodzony. Zgasły Kasztelanic Zawilski, zostawia znaczne dobra i kapitały, które testamentem zapisał najukochańszemu z krewnych, panu Hieronimowi Zawilskiemu, ale ten dziedzic zmarłego, odziedziczył po nim wspaniałomyślność rzadką i niechcąc sam z daru korzystać, do działu całą liczną rodzinę przypuścił. Jest to piękny i rzadki przykład bezinteresowności“.
Co do samego interesu, zaraz po oświadczeniu Hieronima, którego nic kosztować nie zdawało się, porządny zrobiono inwentarz pozostałości po Kasztelanicu. To co znaleziono w pokoju zaklętym i w sypialni, po różnych kątach, w remanentach, srebrach, klejnotach i wszelkiego rodzaju kosztownościach, przechodziło ze Strumieniem, po najskromniejszem ocenieniu ziemi, trzy miljony kilka kroć sto tysięcy. Owe skrzynie i szafy tajemnicze, w istocie pełne były pieniędzy: a szkatułki pierścieni i klejnotów, zapewne kiedyś w karty powygrywanych.
Z regestrów w szafach i na stoliku leżących okazało się, po baczniejszem ich rozpatrzeniu, że Kasztelanic dawszy słowo, iż z nikim grać nie będzie, a nie mogąc go dotrzymać, grywał codziennie z samym sobą, w godzinach przez ciąg których w swoim pokoju się zamykał. Rachunki gry tej od kilkunastu lat najporządniej były utrzymane, i Kasztelanic zwał się w nich Kasztelanicem, a przeciwnik jego Djabłem. Tak tedy z djabłem grając, po ogólnem obrachowaniu, przegrał mu pięć tysięcy dukatów, które oddano na kościół. Hieronima zmusił pan Piotr i Antoni, że oprócz dwukroć kilkudziesiąt tysięcy wypadających na jego schedę, zatrzymał dla córek srebra i kosztowności niektóre, i wszystkie remanenta gospodarskie ze Strumienia. W skutek układu z panem Pawłem, który był zawsze gotów do nabywań i układów, bo na każdym coś zarobić musiał, Horoszki w całości dostały się Hieronimowi, a do nich dokupił jeszcze wieś drugą przyległą, posagi córkom skromne zostawując w gotowiźnie.
Pan Samuel, z razu dowiedziawszy się od przybyłego Rotmistrza o wszystkich wypadkach zaszłych w Strumieniu, i zrzeczeniu się Hieronima, wierzyć nie chciał takiej bezinteresowności; nareszcie upewniwszy się, że tak było w istocie, zakrzyknął: że piechotą warto pójść takiego człowieka zobaczyć. Na uspokojenie jego starości trzeba było, żeby Rotmistrz, jedynak, wziąwszy całą schedę do sześciukroć wynoszącą, znalazł sobie z półtorakroć posagu, bardzo miłą i przyzwoitą panienkę, która za niego wyjść przyrzekła. Samuel w obawie śmierci, zajął się zaraz wyuczaniem przyszłej żony, jak ma nieznacznie pana Wincentego prowadzić i nim kierować. Trzeba też wyznać, że pieniądz nie zaszkodził Rotmistrzowi, któremu nawet usta otworzył nieco i język rozwiązał.
Pobiałowie także wzięli po dwakroć każdy, gdyż siostra ich swojego się zrzekła; pan August z wielką pociechą żony, dokupił zaraz wioskę za swoje i Tomasza pieniądze, od których tylko procent płacić się zobowiązał. Józef, że gotówkę swoją odebrał, a ziemię bardzo ostrożnie chciał nabywać i trzymał w kuferku grosz, wielkiej sobie biedy napytał, bo go dniem i nocą męczył ten skarb, o któren się niesłychanie obawiał. Przyszło do tego nareszcie, że go zmienił na bilety bankowe, a że się gdzieś przytrafiło, iż podobne myszy pojadły, a drugie się spaliły, ognia i myszów znowu począł się lękać niesłychanie. Troskliwość przesadzona o ten nabytek, ażeby go nie utracić, doprowadziła go niemal do choroby; pospieszył się z kupnem ziemi i przepłacił ją trochę, co znowu nabawiło go zgryzoty, tak, że w końcu sukcessję życiem przypłacił. Bracia odziedziczyli jego majętność.
Nic się zresztą nie zmieniło w familji Pobiałów, bo pan Tomasz się nie ożenił, a piękna Domicella, za mąż pójść nie chciała. Przebąkiwano, że to postanowienie obojga spowodowane było przywiązaniem, jakiego przykład mieliśmy w historji Oświęcimów: to pewna, że wielkie były podobieństwa.
Co się tyczy dzieci Józefa, a naprzód Jaśka, który nie był szczęściem posądzony o wspólnictwo z Sobockim, bo oszukaństwo jego zakryło winę chłopca, której się nie domyślano, pan Piotr zaopiekował się nim w początku. Później gdy nie było sposobu nic już z niego zrobić, musiano pełnoletniego wypuścić na wolę. Źle jej użył Jasiek, rozpasawszy się na wszelką rozpustę i marnie zmarł, prawie wszystko wprzód straciwszy w karty lub na najniegodniejsze istoty.
Michał, brat jego, umarł w szpitalu na Bessarabii z mołdawskiej febry, którą skomplikowały stare grzechy.
Sobeckiego długo słychać nie było, gdyż obawiając się kryminalnego procesu, choć go nie wnoszono, drapnął daleko, ledwie mając czas jakiś temu nadać pozór. Antosia żona jego, która ukrywała się dotąd w miasteczku, objęła naprzód swoją, potem resztki sched braci, i dosyć smutne wiodła życie. Jedyną jej pociechą była dziecina, do której namiętnie się przywiązała. W lat kilka, z dalekich stron, powrócił odarty, zestarzały, wyniszczony Sobocki, ale po cichu; wstąpił on znowu w służbę i odezwał się do żony, która odkupując się od niego, pensyjkę mu tylko wyznaczyła. Małżonkowie nie widywali się, choć upokorzony kilka razy próbował zakołatać do serca Antosi, serce to nieskore było do przebaczenia i zbyt ciężko zranione, by darować miało.
Pan Samuel raz zamieszkawszy w klasztorze, już się potem z niego wynosić nie chciał, oddając się coraz bardziej nabożeństwu, a Rotmistrza poleciwszy jego żonie, kilka razy w rok tylko, na imieniny i święta, przyjeżdżał do Borszczówki, do pana Wincentego, żeby się jego szczęściem pocieszyć i znowu do miasteczka powracał.
Pan Antoni w początku chciał koniecznie pomagać w gospodarstwie to Pawłowi, to Hieronimowi; wyniósł się był nawet na wieś w tym celu, ale sprzykrzył sobie, że, jak powiadał, najlepsze jego rozporządzenia zawsze przeciwne okoliczności najgorzej obracały. Z pensyjką więc swoją, powrócił znowu do znajomego nam dworku, a że i pan Samuel mieszkał w miasteczku, bracia żyli ciągle z sobą. Samuel stołował się nawet u pana Antoniego, i codziennie będąc świadkiem scen małżeńskich między bratem i bratową, napróżno starał się ich godzić. Najczęściej wysiliwszy się na daremną wymowę, zatuliwszy uszy czapką, uciekał i z wielkiem podziwieniem swojem, gdy nazajutrz przyszedł na objad, spodziewając się zastać bój od wczoraj przeciągniony i gniewy niepohamowane, znajdował albo czułości lub spory z nowej już beczki zaczęte. Przywykł nareszcie do tej stopy wojennej, ale niemniej w każdej wrzawie brał udział pojednawczy, nigdy się tego nie domyśliwszy, że jego najlepsze chęci, cale przeciwny robiły skutek, podsycając wojnę.
Wielki to był tryumf dla pana Antoniego, że rodzina jego zbogaciła się z ojca głowy, co trapiło niezmiernie znowu z domu Judzkę, która się żadnego spadku doczekać nie mogła. W tych walkach i cierpieniach zakończyła ona życie, a nikt jej pewnie szczerzej nie żałował nad męża, co kilkadziesiąt lat się z nią nieustannie kłócił.
Od jej śmierci pan Antoni widocznie podupadł umysłowo i cieleśnie, posmutniał, stał się milczący, i nie mogąc znieść mieszkania w dworku, który mu nieboszczkę zbyt żywo przypominał, przeniósł się do klasztoru, zajmując celkę obok Samuela. Bracia byli odtąd nierozdzielni, a że powoli pan Samuel przekonał się, iż gniewy Antoniego były mu koniecznie potrzebne, pozwolił mu się nawet z sobą kłócić, pewien, że ta zabawka nic za sobą nie pociągnie.
Hieronim u jednych swoim postępkiem pozyskał szacunek, u drugich uchodził za dziwaka; byli tacy co go wyśmiewali, skorzystawszy z jego poczciwości. W ogólności, obcy poglądali na niego z jakimś podziwem, jak się patrzy na karła, potwora lub dziwne z daleka przywiezione zwierzę. Na to się jednak wszyscy godzili, że poczciwszego człowieka trudno znaleźć było.
Obok starego dworku w Horoszkach, w którym lat tyle przecierpieli niedostatek Hieronimostwo, wymurował Hieronim dwór porządny, na staroszlachecką formę, ale jak relikwii nie tknął tej małej chałupki, do której z żoną na starość chciał się przenieść; podparli ją, wyrestaurowali, i codzień modlić się tam chodziła Konstancja. Teraz już wychowanie dzieci nie było dla nich ciężkiem; Zosia powróciła do domu, wesoła, szczęśliwa, piękniejsza jeszcze jeśli być mogła. Znowu jej szczebiotanie ozwało się po kątkach, znów brzęk jej kluczyków i szmer jej modlitwy rozweselił stęsknionych. Kiedy przybyła do Horoszek, co było ludu, sług, znajomych ze wsi się zbiegło, powitać swoją panienkę.... i ściskali ją ze łzami, czując że przybycie jej było jakby zlecenie anioła Bożego, bo się z nią zrobiło jaśniej, weselej, spokojniej.
Hieronim bynajmniej trybu swojego życia nie zmienił, pozostał sobą, dając wielki przykład niezawisłości od pieniędzy. Swobodniejszy co do czasu, więcej tylko myślał, czytał i patrzał na ten świat, w którym duszą wznioślejszą upatrywał cuda piękności i mądrości Bożej. Poważany powszechnie, chwytany gdzie tylko o osądzenie pośrednicze chodziło, stał się wkrótce wyrocznią powierników i jednym z tych ludzi, bez których żadna się sprawa nie kończy, w których wierzą ci nawet, co w nic więcej wiary nie mają.
Biednej pani Hieronimowej, czy zbytek szczęścia, jak ona go nazywała, czy inne jakie przyczyny, wątłe odjęły zdrowie. Jedynem strapieniem w domu było jej cierpienie; którego jednak domyślać się musiano, bo się z niem kryła, twarzą się uśmiechając do swoich drogich, usty nigdy nie przyznając do boleści.
Potrzebaż dodać, że Staś, powróciwszy z zagranicy, ledwie dwa dni zabawił w Zrębach i do Horoszek poleciał? Ani pan Piotr ani matka nie sprzeciwiali mu się; poznanie bliższe poczciwej i ślicznej Zosi wybrało ją za synowę oddawna; jedno pokrewieństwo stawało na przeszkodzie i młodość Stasia, chociaż na to dziadunio powtarzał panu Piotrowi przysłowie: Nebojsia rano wstaty, mołodo ożenyty, kupyty chatu ukrytu, a sukniu uszytu[55].
Wstrzymano trochę to ożenienie, ale nareszcie pobłogosławiono. Zosia, jakkolwiek szalenie przywiązana do męża, rodziców opuścić nie chciała; musiano z jej posagu i pieniędzy pana Piotra kupić wioskę niedaleko Horoszek, a Stasiostwo więcej u rodziców niż u siebie bawili.
Na cóż głębiej zaglądać mamy, co się później stało? Później zawsze straszne, zawsze grozi mogiłami; nie zwracajmy na nie oczu.
Chłopcy Hieronima poszli dobrze; serce matki, rozum ojca, przykład obojga ich prowadził i rośli na ludzi użytecznych, bo zawczasu powiedział im Hieronim:
— Musicie na chleb pracować i mieć go w rękach, majątek zawczasu dany rozleniwia i psuje: każdy się powinien dorabiać, choćby dlatego żeby praca siły w nim duszy rozwinęła....
Pan Paweł wyniósł się z Horoszek bez żalu i wziął część z klucza Strumieńskiego, a nawet główne fundum. Zamieszkali więc państwo w owym dworze Kasztelanicowskim i niepomału w dumę się tem podnieśli. Julja się roztyła, Petra do reszty skwaśniała, a panna Hiacyntha próżno coś wyglądająca żeby jej posag dano, wymownie uskarżała się na skamieniałość serc ludzkich.
W dworcu starym, z powodu Petry, którą za mąż wydać chciano, bojąc się, żeby do reszty nie straciła humoru, bawiono się ciągle a szumno. Choć panna jedynaczka wcale piękny miała posążek, nikt się po nią bardzo nie kwapił. Julja nie mogła znów przebaczyć Hieronimostwu, że Zosię wydali za Stasia, i Piotrowi, że raczej ich córki za synowę nie wybrał. Na zabawy do Strumienia zjeżdżało się osób mnóstwo, ale już tych, których przyjmowano w Horoszkach, nie bardzo zapraszano tutaj. Innego chciano towarzystwa, innych związków, a to czego pragnęli nie przybywało. W ostatku, jakiś hrabia z Ukrainy zjawił się w zapusty, paradnym ekwipażem, począł bywać, niesłychanie się podobał, nawet pannie Hiacyncie, której talenta głośno uwielbiał, i dosyć chyżo się oświadczył. Naturalnie przyjęto go chciwie, ślub został o ile możności przyśpieszony, a Petra ani patrzeć na ludzi nie chciała, zostawszy hrabiną.
Nieszczęściem, pokazało się nieco później, że majętności wielkie tego przybylca zdaleka, zbliska obrachowane kończyły się na sześciu chłopkach, po dwóch we trzech wioskach rozłożonych. Były to resztki jakiejś pokrytej kusym fartuszkiem eksdywizji. Hrabstwo także należało do owych, co to się niesłychanie rozmnożyły w ostatnich czasach z łaski fabrykantów guzików i powozów. Dziad pana Puciatowicza, był pewnie murgrabią u Ogińskich, ale niezawodnie nie hrabią.
W podziale między spadkobierców, Hieronim nikogo, tem mniej siostry pominąć nie mógł. Żmura wziął swoją część, wycałował szwagra, zaprzysiągł się na wszystko co mu na myśl przyszło, że gotów bić się i strzelać za niego, i pojechał polować i rządzić się na Rohoży. Radzono mu kupić majątek wołyński, ale polesiuk przywykły do tego kąta, uwięził swój kapitał w drugiej wiosce okolicznej, na której pnie smolne najwięcej rachował, i począł na wielką skalę wyrabianie smoły, reszty belek i potażu. Trafił na lata dobrej ceny i nie źle mu się ta spekulacja powiodła, odebrał bowiem połowę kapitału i chodził odtąd od jednego do drugiego ze znajomych, dowodząc im, że nie ma jak Polesie.
W Zrębach, u pana Piotra, także spadek po Kasztelanicu wiele się przyczynił do dalszych losów familji; Marja wydała nareszcie najstarszą córkę Józefę za zamożnego obywatela, a jak to najczęściej bywa, kiedy jednę kto weźmie i drugie idą za nią, starających się o Marję i Hortenzją napłynęło zaraz podostatkięm. Było więc w czem wybierać i matka o ten wybór teraz modliła się tylko. Pan Piotr napróżno starał się jej dowieść, że do zbytku posuwa macierzyńską swą troskliwość, turbując się o mężów, gdy ich nie było, turbując o starających, gdy ich Pan Bóg dał do syta, martwiąc nareszcie przedwcześnie już o wnuczki, których jeszcze nie miała. Są takie serca jak pani Piotrowej, którym frasunek o drugich jest konieczną potrzebą, jak panu Antoniemu kłótnia z żoną, którą kochał.
Na to nigdy nie pomoże cudza rada, przestroga i cudze myśli, które dla zwyciężenia się. z siebie wyczerpnąć potrzeba.
Dziadunio najwięcej zawsze bawił u Hieronimów, których dzieci nawet przysłowiów ruskich powyuczał; nie mógł jednak usiedzieć stale na miejscu i co kilka tygodni, choć mu w Horoszkach dobrze było jak u Boga za piecem, zaprzęgał konika i ruszał na wędrówkę, z której nigdy nie powracał bez gościńców dla dzieci i zapasu dobrego humoru. Jakoś pod koniec pierwszego roku zaraz szkapa jego, pomimo największych starań o nią, zachorowała, a że krwi w porę nie puszczono, zdechła. Było to wielkie strapienie dla Dziadunia, który pochowawszy poczciwe stworzenie z honorami, to jest ze skórą i podkowami, stracił humor zupełnie, dowodząc, że nigdy już sobie drugiego takiego konia dobrać nie potrafi. Pan Hieronim kazał mu zaraz najeżdżać spokojnego siwosza, i przyzwyczajono go do wózka pana Dymitra, ale stary powtarzał:
— Ej nie to co było! Fedot ale nie tot’[56] i już mi się mój towarzysz nie wróci, co mój głos rozumiał i wszystkie moje drogi wiedział. Poczem zawsze dodawał z westchnieniem: Rosty psu trawa, koły mojeho konia nema[57]. Wszakże siwosz woził go jeszcze i coraz lepiej lat kilka. Jakoś zimą przywlókł się stary do Horoszek z zaziębieniem i widocznie nie zdrów.
— Źle panie Hieronimie — rzekł na wstępie do niego — nie chciałbym wam przyczynić kłopotu, ale mi widzę czas. Czuję się bardzo czegoś nie dobrze.... Skaczy wraże, jak pan każe[58], nie ma tu co w bawełnę obwijać: do góry wołają.
— Ale zmiłuj się dziaduniu kochany!.... nie przypuszczaj tej myśli.
— Ot, Waść poszlij po księdza, a sam przyjdź do mnie zaraz, bo to nie żarty — odezwał się stary kładąc się na łóżko — Radab dusza do raju, ta hrychi ne puskajut![59] Na to nie ma rady, panie Hieronimie. Kruty ne werty, treba umerty![60] Posyłaj po księdza, a sam do mnie przychodź.
Wielki się stał rozruch w domu; po proboszcza wysłano konie natychmiast, gospodarz przybiegł z żoną do łóżka starego.
Pop ludej chowaje, schowajut i popa![61] — rzekł wstając trochę stary, którego wesołość nie opuszczała — wielum ja przeżył, ale przyszła i na mnie godzina. Co wy myślicie, dziewięćdziesiąt osiem! dziewięćdziesiąt osiem! Ale naprzód o interesie, panie Hieronimie.
— Jakiż interes zechcesz nam polecić?
— Oto żebyście nie wzgardzili moją chudą prostacką pozostałostką, którą dla waszych dzieci zostawię. Czem chata maje, tom i prynimaje![62]. W dębowej szkatułce, która zawsze ze mną jeździła, znajdziecie tam tę odrobinę, tylko słowo twoje panie Hieronimie, że się już dzielić nie będziesz! Kostusiu! — zawołał do rozpłakanej Hieronimowej — niech mi da słowo!
— Ale po cóż to wszystko? — zawołali oboje.
— Ot, po to żebym umarł spokojnie; chcesz mi zatruć ostatnią godzinę! to się nie godzi! Daj Waść rękę.
Hieronim musiał rękę wyciągnąć.
W hurti i kasza zjstsia![63] — dodał padając na łóżko stary — czworo dzieci, nie zaszkodzi i ten grosz co przybędzie; testament mój za rękami i w sądzie, biedy żadnej mieć nie będziecie... Ot zaraz, żeby później kto z zamętu nie korzystał, szkatułkę mi odnieść do pana Hieronima. Mensze na dwori, łeksze hołowi![64] — dodał przymusiwszy do posłuszeństwa. Ruszajcie sobie, bo mnie czas z Panem Bogiem się rozmówić, nim ksiądz przyjedzie, do najstarszego Pana, trzeba duszę ubrać w co stanie najlepszego!
Nadjechał ksiądz; wyspowiadał się pan Dymitr, zdawało się nawet że mu jest lepiej, spać się położył, wszystkich pożegnawszy i dzieci pobłogosławiwszy, i w nocy, spokojniuteńko życie zakończył. Wszyscy, licząc w to oględnego pana Pawła, rachowali zawsze dziadunia na jakie kilkadziesiąt, najwyżej pięćdziesiąt tysięcy; testament jego i szkatułka, wskazywały w depozytach po klasztorach, w gotówce przeszło półtorakroć oszczędnością nagromadzonych. Pawłowie, którzy usilnie o pozyskanie sobie staruszka starali się, znowu o mało się nie pokłócili z zazdrości, wymawiając jedno drugiemu, że byli powodem niełaski dziadunia. Julji mąż choć delikatnie zarzucał dumę, ona Pawłowi zbyt oczywistą chciwość; kwestja została nierozwiązaną, a panna Hiacyntha zręcznie dziwactwu starca tylko, niepojętej ludzkiej głupocie i uprzedzeniu dla pana Hieronima, przypisała wypadek tak niespodziewany.
Pani Tryze wkrótce potem skończyła życie w domu obłąkanych. Jeden Żmura kosztem ją swoim utrzymywał, a ludzie mówili nawet po cichu, że przez pamięć dawnej jakiejś a bliskiej z nią znajomości, ale zdaje się że to były potwarze. Panna Aniela wyszła za mąż do Ołoneckiej gubernji; Termiński skończył o torbie i kiju, a Puślikowski, cudem odzyskawszy zapis swój, wynagrodzony przez Hieronima i spadkobierców, gospodaruje na małej cząstce w Polesiu.
Na tem się kończy długa, pospolita powieść nasza, pospolita jak życie, jak ono nauczająca i jak wszelki przykład zapewne na nie nieprzydatna. Przykłady to mają do siebie, że się z nich ludzie budują dopiero po czasie.

KONIEC TOMU CZWARTEGO I OSTATNIEGO.




  1. Nie chce się kozie, a na targ ją wiodą.
  2. Choć by gorzej a inaczej.
  3. Głupi aż się kręci.
  4. Stójcie nie rznijce.
  5. Gdzie pańska zgraja, tam i suczka moja.
  6. Baraszkowali.
  7. Nie spuszczaj się Hryciu na darmochy.
  8. Tyle zysku, co w pysku.
  9. Syty głodnego nie rozumie.
  10. Byle chcieć, można znaleźć mąki na ręce.
  11. Wie Bóg co robi.
  12. Czasem z kwasem, niekiedy z wodą.
  13. Zawarjował.
  14. Niema rodu bez wyrodu.
  15. Czekał dziad na obiad, poszedł spać nie jadłszy.
  16. Do gotowej kłody, dobrze ognia przykładać.
  17. Siedem piątków w tygodniu.
  18. Cierp ciało; masz coś chciało.
  19. Póty Lach szumiał, aż się najadł.
  20. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak znaku przestankowego.
  21. Plotką świat przejdziesz, ale nie powrócisz.
  22. Dobrze szaleć, gdy ochota bierze.
  23. Głupiemu i Bóg przebaczy.
  24. Jaki klasztor taka jałmużna.
  25. Jak dudy nastroisz, tak grają.
  26. Piął się jak żaba do gąsięcia.
  27. Nie jeden pies Gryfko.
  28. Przepadł jak pies na jarmarku.
  29. Ba! żeby to ślepy miał oczy.
  30. Chleb ubiera, kto go ma.
  31. Czyja dusza czosnku nie jadła, śmierdzieć nie będzie.
  32. Bieda rodzi biedę, a ją szatan!
  33. Jak pracujesz, tak chodzisz.
  34. I niebojącego się jedzą wilcy.
  35. Szczęśliwemu szczęście.
  36. Ryba w wodzie, dosyć jeść.
  37. Gdyby ten rozum z przodu, co się znajdzie z tyłu.
  38. Gadka za morzem, a śmierć za plecami.
  39. Choć nie pyszno, to zaciszno.
  40. Niech go licho niesie na głębinę, nad sierotą Bóg z mieszkiem.
  41. Nie tyle piwa, co dziwa.
  42. Kiedyś nie kuma, nie domawiaj się o piwo.
  43. Aby chcieć znajdzie się mąka na ręce.
  44. Ludzi się radź, a swój rozum miej.
  45. Szczęśliwemu szczęście.
  46. Stryj — wuj — szatan nie krewny.
  47. Ciągnij kobyło, choć ci nie miło.
  48. Swój jak nie ukąsi — to uszczypnie.
  49. Łotr na łotrze jedzie, łotrem poganiają.
  50. Ciężko nieść, a żal porzucić.
  51. Dosyć z Lacha kurki.
  52. Czas na czasie nie stoi.
  53. A co? zbył cię ojciec licha, wszystko żyto zmłócił.
  54. Nie bądź słodki, bo cię rozliżą, a gorżki, bo rozplują.
  55. Nie obawiaj się rano wstać, młodo się ożenić, kupić chatę pokrytą, i suknię uszytą.
  56. Teodozy, ale nie ten.
  57. Rośnij psu trawa, kiedy mojego konia nie ma.
  58. Skacz wraże, jak pan każe.
  59. Radaby dusza do raju, grzechy nie puszczają.
  60. Kręć się, wierć, przyjdzie śmierć.
  61. Chowa ksiądz ludzi, schowają i księdza.
  62. Czem chata bogata tem rada.
  63. W hurcie i kasza się zje.
  64. Mniej na dworze, lżej głowie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.