Przejdź do zawartości

Strona:PL JI Kraszewski Interesa familijne.djvu/318

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z szynku, zwanego winiarnią, do domu, w towarzystwie dwóch godnych koleżków.
— Jak się masz Janie?
— A! to ty!
— Cóż to? nie poznałeś mnie.
— Ale jakżem miał poznać po nocy?
— Co ty tu robisz?
— Jak widzisz, za interesem przybyłem do miasteczka.
— Nie do mnie? — szepnął Sobocki.
— Trochę i do ciebie — odparł Jaś — ale o tem potem.
— Ba! ty widzę czując odemnie winko, myślisz żem nie trzeźwy! O! niewierna istoto! Daj ci Boże zawsze taką, jak moja przytomność! Człowiek ma najwięcej rozumu jak go trochę podleje.
— Ale to nie o to chodzi! Powiedz naprzód dokąd mi radzisz zajechać?
— A! do Arona! dobry dom i nie odrą jak u innych, ja tam do ciebie przyjdę się rozmówić, albo odsyłaj konie a idź do mnie.
Jaś, schwytany tak, wcale nie był rad wypadkowi; chciał on naprzód sam postarać się o najpotrzebniejszych mu zastępców Anieli i Termińskiego, a potem dopiero zobaczyć się z Sobockim; ale projekt był złamany, bo szwagier odstąpić nie chciał, trzeba było zmienić plany.
Odesłał więc konie do owego Arona, a sam pieszo poszedł z Sobockim do znajomego nam dworku. W oknach jego jeszcze nie było światła i na dziedzińcu panowała cisza smętna, tylko z miasteczka dochodziły do tego kątka odgłosy wrzawy, dźwięk dzwonów i głuchy turkot wozów; przed dworkiem na dwóch kupkach cegieł niewykwintnie położonych, i brusie, który za rodzaj ławki służył, siedziała Antosia z dzieckiem na kolanach, sama jedna smutna jak ten opuszczony dworek, we łzach cała; z piersią dyszącą gniewem i rozpaczą prawie.
Sobocki już trzy dni pił bez ustanku, chwilami