Strona:PL JI Kraszewski Interesa familijne.djvu/339

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Tych słów domówiwszy rzuciła się na kanapę, zakryła oczy, zamikła, a gdy dłoń po chwili podniosła i obejrzała się, zdając nie wiedzieć co się z nią działo — oczy jej były dziwnie czerwone.
Wszystkie jej ruchy, miny, wyrazy, nagłe zmiany głosu i twarzy, były dla Jasia zagadką; ale ta istota kapryśna, dzika, niepohamowana, zrobiła jednak na nim wrażenie tak silne, że gdy pożegnawszy ją wyszli z małego domku, uczuł się jakby pijanym. Świat mu się kręcił i tańcował w koło, a z każdej strony, kątka, zdawały się nań patrzeć te czarodziejskie oczy szafirowe, z których tryskał gniew, uśmiech, miłość i smutek, jak gdyby w duszy co się niemi tłómaczyła, wszystkiego było do brzegów...
— A co, albo nie śliczna i nie miła kobieta? — spytał poklaskując Sobocki i zaglądając w oczy Jasiowi — a co? nieprawdaż?
— Śliczna to prawda — odpowiedział po chwili zapytany — ale dziwne stworzenie! Boję się o starego, żeby go kaprysami nie zamęczyła.
— Strach to próżny — rzekł Sobocki — potrafi z siebie zrobić co zechce, byle chciała! Bądź spokojny; to główne, że przyrzekła pojechać. A zatem, panie Janie, mamy już na miejsce Termińskiego doskonałego kamerdynera, na miejsce nudnej panny Anieli, ochmistrzynię i — podał wyjmując papier z kieszeni — świadectwo urzędowe, że żadnego brata nigdy panna Aniela nie miała, ani przyrodniego, ani stryjecznego nawet. Teraz możesz jechać i działać, a ja tu tymczasem — rzekł spoglądając z ukosa — wszak przygotuję testamencik?
— Tak! ty przygotuj testament! — szepnął roztargniony Jaś — a ja postaram się o resztę...
— I fortunka nasza! — krzyknął kancelista podskakując choć byli na ulicy... dopieroż zahulamy!