Przejdź do zawartości

Hiszpanija i Afryka/Hiszpanija/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hiszpanija
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leon Rogalski
Tytuł orygin. Impressions de voyage : de Paris à Cadix
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


HISZPANIJA
I
AFRYKA.
PRZEZ
ALEKSANDRA DUMAS.
Z FRANCUZKIEGO TŁUMACZYŁ.
L. R.

TOM I.

w Warszawie.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. GLÜCKSBERGA.
Księgarza Szkół Publicznych w Król. Pols.

1848.


HISZPANIJA I AFRYKA.

I.
Bayonna, 5 Października wieczorem
(1846 roku).
Pani!

W chwili mego odjazdu kazałaś mi pani przyrzec napisać do siebie nie jeden list, ale trzy lub cztéry tomy listów. Masz pani słuszność: znasz mię że jestem ognisty w rzeczach wielkich, zapominający się w małych, że lubię dawać, ale nie lubię dawać mało.
Przyrzekłem więc, i widzisz pani, że stanąwszy w Bayonnie, zaczynam wywiązywać się z danéj obietnicy.
Nie udaję skromnego, i nie ukrywam przed sobą, że listy które piszę do ciebie pani, będą drukowane. Przyznaję się nawet, z rubaszną prostodusznością, która, stosownie Do charakteru tych co są w zażyłości ze mną, czyni jednych dobremi przyjaciółmi, a drugich nieprzyjaciółmi zawziętemi; przyznaje się nawet, powiadam, że pisałem je w tém przekonaniu; ale, bądź pani spokojna, przekonanie to w niczém nie zmieni formy moich listów. Publiczność, z którą przed laty piętnastu po raz pierwszy wszedłem w stosunki, raczyła towarzyszyć mi łaskawie na różnych ścieżkach, które przebiegłem, a niekiedy utorowałem, śród rozległego labiryntu literatury, zawsze jałowéj pustyni dla jednych, zawsze dziewiczego lasu dla drugich. Tą razą jeszcze, spodziewam się że towarzyszyć mi będzie ze zwykłą sobie uprzejmością, na poufałéj i kapryśnéj drodze, gdzie zapraszam żeby szła za mną, i na którą po raz pierwszy wstępuję.
Zresztą, publiczność nic na tém nie straci: podróż taka jak ta którą przedsiębiorę, bez żadnéj marszruty przepisanéj, bez żadnego planu stałego, podróż uległa w Hiszpanii, woli dróg, w Algeryi, kaprysowi wiatrów, podróż podobna wybornie da się zastosować do swobody listowéj, swobody prawie bez granic, która pozwala zniżać się do szczegółów najpospolitszych, i dosięgać najwznioślejszych przedmiotów.
Nareszcie, chociażby była sama tylko ponęta do rzucenia myśli mojéj w nową formę, do przetopienia stylu mojego w nowym tyglu, do zabłyśnięcia nowym ogniem w tym kamieniu, który wydobywam z kopalni mojéj głowy, dyamencie lub strasie, a któremu czas, ów nieprzedajny jubiler, wyznaczy kiedyś jego wartość; chociażby była sama tylko ta ponęta, powiadam, uległbym jéj; wyobraźnia, jak wiész pani, jest u mnie córką, fantazyi, jeżeli nawet nie jest samą, fantazyą. Puszczam się więc z wiatrem, który mię pędzi w téj chwili, i piszę do ciebie, pani....
I piszę do ciebie, pani, bo posiadasz zarazem umysł poważny i wesoły, serio i krotochwilny, poprawny i kapryśny, silny i powabny; bo twoje położenie w świecie pozwala ci, nie wszystko mówić, ale wszystko słyszéć, bo obyczaje, literatura, polityka, sztuki piękne, i powiem prawie umiejętności, wszystko ci jest dobrze znane: bo wreszcie, czy chcesz pani żebym ci powiedział, a raczéj żebym powtórzył, gdyż zdaje mi się, że bardzo często już ci to mówiłem, bo wreszcie najpotrzebniejszym żywiołem, do tego zapału, jaki raczą przyznawać mi niekiedy, jest gawędka, ta dowcipna gosposia salonów naszych, którą tak rzadko spotkać można za granicami Francyi, i pisząc do ciebie pani będzie to prosta pogadanka z tobą. Prawda że publiczność będzie świadkiem naszéj rozmowy; ale rozmowa nasza nic na tém nie straci. Zawsze uważałem że więcéj wam dowcipu niż zwykle, kiedy odgadłem że któś podsłuchiwa przyłożywszy ucho do drzwi.
Jeden jeszcze punkt pozostaje; pani unikasz wszelkiéj głośności, i masz w tém słuszność, głośność za dni naszych jest często obelgą. Obelga dla mężczyzn jest tylko przygodą; obelga między mężczyznami odpycha się i mści się. Ale obelga dla kobiéty więcéj jest niżeli przygodą, jest nieszczęściem; bo, kalając tego kto jéj dopuszcza się, zawsze brudzi nieco tę przeciw któréj jest wymierzona. Im bielszą jest suknia, tém widoczniejszy jest najdrobniejszy kurz, jaki na nią spadnie.
Owoż jaką ci pani dam radę. Są w pięknych Włoszech, które tak lubisz, trzy błogosławione kobiéty, jakie wsławili trzej boscy poeci; kobiéty te nazywają się: Beatryx, Laura i Fiametta. Wybierz jedno z trzech imion, i nie lękaj się iżbym z tego powodu uwierzył że jestem Dante, Petrarch albo Bokkacyusz; możesz mieć jak Beatryx gwiazdę na czole, jak Laura gloryę około głowy, lub jak Fiametta płomień w piersiach: bądź spokojna, duma moja o to się nie opali.
Doniesiesz mi pani w bliskim swoim liście, nie prawdaż, o imieniu, pod jakiém mam pisać do ciebie?
Czy mam jeszcze co podobnego powiedziéć ci pani? Nie, nie sądzę.
A więc teraz, kiedy już skończyłem krótką moję przemowę, pozwól mi objaśnić pod jakiemi warunkami odjeżdżam, w jakim celu cię opuszczam, i z jakiemi zamiarami powrócę zapewne.
Jest gdzieś na świecie mąż wysokiego rozumu, którego umysł wytrwał śród dziesięcioletniego członkostwa Akademii, grzeczność śród piętnastoletnich sporów parlamentowych, uprzejmość śród pięciu lub sześciu portfelów ministrowskich. Mąż ten polityk był naprzód literatem, i rzecz rzadka w politykach, że nie pisząc nic innego już oprócz praw, nie stał się zazdrosnym względem tych co piszą jeszcze książki. Ilekroć która z tych rzeczy co na odwieczném drzewie sztuki, rozwinie kwiat lub da owocowi dojrzeć, przedstawiona mu jest, chwyta się jéj skwapliwie, posłuszny piérwszemu poruszeniu swemu, zupełnie w brew drugiemu politykowi, który nigdy temu posłuszny nie był, wiesz pani dla czego? Bo to poruszenie było dobre.
Owoż jednego dnia przyszła temu mężowi myśl, oglądania własnemi oczyma skwarnéj ziemi Afryki, którą tyle krwi użyźnia, tyle czynów unieśmiertelnia, tyle sprzecznych interessów uderza na nią lub jéj broni. Wyjechał pomiędzy dwiema sessyami, i za powrotem, ponieważ ma niejaki szacunek dla mnie, uderzony wielkością widowiska jakie oglądał, chciał żebym i ja oglądał toż samo co on[1].
Dla czego chciał tego? zapyta pani twój bankier.
Bo w niektórych duszach, a temi właśnie są te co czują silnie, szczerze i głęboko, istnieje nieprzezwyciężona potrzeba podziału z innemi wrażeń, jakie one odebrały; zdaje się im że byłoby egoizmem ograniczonym i gminnym chować dla siebie samego tylko owe wielkie podziwy myśli, owe wzniosłe bicia serca, jakich doświadcza każda istota wyższa na widok dzieł Boga, albo arcy-dzieł ludzi. Buckingham upuścił kosztowny dyament, w tém samém miejscu gdzie Anna Austryaczka powiedziała mu że go kocha. Chciał żeby kto drugi był szczęśliwy tam, gdzie on nim został.
Jednego ranka otrzymałem więc od ministra podróżnika, ministra akademika, ministra literata, zaprośmy na śniadanie. Blisko dwa lata jak go niewidziałem: co wynika ztąd że ma on wiele do roboty, i ja także; gdyby nie to, bez względu coby powiedzieli moi przyjaciele republikanie, liberalni, postępowi, furrieryści i humanitaryusze, oświadczam że częściej bym go odwiedzał.
Jakem domyślał się, zaprosiny były tylko pozorem, środkiem schadzki u stołu, który nie jest biórem. Co się tycze celu, była to propozycyą dwóch rzeczy: piérwsza abym się znajdował na weselu księcia Montpensier w Hiszpanii; druga, abym zwiedził Algeryę.
Przyjąłbym z wdzięcznością jednę z tych rzeczy, a tym bardziéj dwie razem.
Przyjąłem więc. — Była to, zawsze powie ci pani twój bankier, bardzo nierozsądna spekulacya, bo porzucałem Balsamo w trzeciéj części wydrukowanego[2], a mój teatr prawie już wybudowany.
Cóż pani chcesz, tak już jestem stworzony, i bardzo trudno przyszłoby bankierowi twemu mnie poprawić. Zaprawdę ja sam wydaję na świat ideę, która wykluła się w mojéj głowie; ale zaledwo się ona wykluła, ta dumna córka mojéj myśli, zamiast wydostać się ztąd jak Minerwa, owszem rozgoszczą się tam, osiedla się, wpija się, ogarnia mój umysł, moje serce, moję duszę, całą moję nakoniec osobę, i z pokornéj niewolnicy, którą bydźby powinna, zostawszy panią samowładną, każe mi popełnić niejakie z tych pięknych niedorzeczności, które mądrzy ganią, którym szaleńcy poklaskują, i które kobiéty wynagradzają niekiedy.
Postanowiłem więc porzucić Balsamo, i opuścić, przynajmniéj na chwilę, mój teatr.
Nie bez zamiaru, jak pani pomyślisz, położyłem przed rzeczownikiem teatr zaimek dzierżawczy mój.
Podług logiki powinienbym powiedzieć nasz teatr. Wiem dobrze; — ale cóż pani chcesz, jestem nakształt prostaczków ojców, którzy odzwyczaić się nie mogą powtarzać mój syn, chociaż dziecko wykarmiła mamka, a wychował nauczyciel.
Ale, pozwól mi pani zrobić lekki ustęp z powodu tego biédnego teatru, o którym tyle już powiedziano niedorzeczności, co wszakże, spodziewam się, nie zaszkodzi tym, jakie powiedziéć jeszcze mają.
To co ci pani mam powiedziéć, nikt tego dobrze nigdy nie wiedział — to jest sekret — jego urodzenia, tajemnicę wcielenia jego. Każde rodzenie jest ciekawém. Posłuchaj mię więc pani przez kilka chwil; wrócimy do Bayonny potém, i przyrzekam ci, dziś wieczorem niezawodnie, chybaby powóz pocztowy złamał się, wyjedziemy do Madrytu.
Czy przypominasz, pani, pierwsze przedstawienie Muszkieterów, nie Muszkieterów Królowéj, która nigdy muszkieterów nie miała, ale muszkieterów króla?... Działo się to w teatrze Ambigu, i książę Montpensier znajdował się na pierwszém przedstawieniu.
Zupełnie wbrew moim spółbraciom autorom dramatycznym, którzy w stanowczéj chwili, pozwalają sądzić siebie zaocznie, ukrywając się za kulissami lub za tylną kortyną, ośmielając się wyjrzéć trochę kiedy oklask ich wywabia, lub gwiźnięcie niepokoi; ja zupełnie wbrew temu, wystawiam się w sali na oklaski lub gwizdanie, i to nie powiem z obojętnością, ale ze spokojnością tak doskonałą, że trafiło mi się, kiedym dał włoży mojéj gościnność jakiemu nieznanemu podróżnikowi, zbłąkanemu w korytarzach, opuścić nieznanego podróżnika, przy końcu widowiska, raczej bydź od niego opuszczonym, a on ani się domyślał że przepędził wieczór z samymże autorem sztuki, któréj poklaskiwał lub gwizdał.
Siedziałem więc w loży naprzeciw księcia, z którym nigdy nie miałem honoru rozmawiać, i bawiłem się, co dozwolone jest autorowi, jak zgodzą się zapewne, śledzeniem na młodéj twarzy, jeszcze podległéj pierwotnym wrażeniom młodości, rozmaitych wzruszeń dobrych lub złych, które wywoływały uśmiech na jego usta, lub chmurką powlekły jego czoło.
Czy zdarzyło ci się pani kiedy, zająwszy się jednym przedmiotem, z wyłączeniem innych otaczających przedmiotów, pogrążyć się w dumanie takie że twoje oczy przestały widziéć, a uszy słyszéć, do tego stopnia że wszystko, wyjąwszy ten przedmiot uprzywilejowany twoich oczu, znikało koło ciebie? Tak! nieprawdaż, to ci się pani trafiało, i nie są to chwile w których mniéj żyłaś, ale chwile w których zdawało się że już nie żyjesz.
Bo w rzeczy samej widok młodego Królewica, obudził we mnie cały świat wspomnień.
On żył. Niestety! już to bardzo dawno! Człowiek którego kochałem, jak się kocha zarazem i ojca i dziecię, to jest miłością najpokorniejszą i najgłębszą ze wszystkich. Jakim sposobem od piérwszego razu pozyskał on nademną tę potężną przewagę? Nie wiem. Dałbym własne życie na okup jego życia, to tylko wiem[3].
On sam trochę mnie kochał także, jestem tego pewny; bo inaczéj czyliżby mi udzielił wszystko, o co tylko prosiłem. Prawda że prosiłem go tylko o takie rzeczy, które czynią udzielającego je prawie obowiązanym temu, kto go prosi. Jeden Bóg wie ile tajemniczych i świętych jałmużn rozdałem w jego imieniu. Jest o téj godzinie, jedno serce co bije, i które by ostygło, jedne usta co modlą się, a które by oniemiały, gdybyśmy się nie spotkali z sobą na téj saméj drodze, i gdybym ja jeden nie wołał o łaskę, kiedy wszyscy inni wołali o sprawiedliwość.
Są nieszczęśliwi co w nic nie wierzą, wycieńczeni co bez ustanku powątpiewają o sile! eunuchowie sercem, co szperają przyczyny męzkich rzeczy, i spotwarzają każdą rzecz męzką, któréj pojąć nie mogą. Ci wyśledzili, jedni że ten człowiek płacił mi pensyę po tysiąc dwieście franków, drudzy że jednorazowie darował mi pięćdziesiąt tysięcy talarów! — i niech mi Bóg przebaczy, napisali gdzieś o tém, nie wiem gdzie. Co otrzymałem od niego w ciągu całego jego życia, niestety! nazbyt krótkiego! zaraz ci powiem pani: Otrzymałem posąg z bronzu wieczorem, kiedy przedstawiano Kaligulę, a nazajutrz po jego ślubie paczkę piór.
Prawda że posąg z bronzu był oryginałem Barye, a tą paczką piór napisałem Pannę de Belle-lsle.
Hamlet słusznie powiedział:
Man delights not me! Człowiek nie podoba mi się, jeżeli wszakże zasługują na imię człowieka, ci co piszą podobne bezeceństwa.
Otoż jakie wspomnienia miotały mną i trzymały wzrok mój utkwiony w książęcia. Ten drugi książę był jego bratem.
Nagle spostrzegłem że książę Montpensier cofnął się i zbladł. Szukałem przyczyny wrażenia przykrego, jakiego doświadczył; oczy moje zwróciły się od jego loży do teatru, i dosyć było spojrzéć żebym zrozumiał.
Artysta grający rolę Athosa, zamiast kropli krwi, która w chwili spadnięcia głowy Karola Igo, sączyć się miała przez podłogę rusztowania, i pokazać się na jego czole, zrobił sobie plamę krwawą, która mu zasłaniała pół twarzy.
Na taki widok książę okazał poruszenie wstrętu.
Niepodobna mi wyrazić, jak przykrego doświadczyłem uczucia na widok tego poruszenia, którego on nie mógł powściągnąć. Mniej byłbym zakłopotany> gdyby w całéj sali ozwało się gwizdanie.
Wybiegłem z mojej loży; poskoczyłem ku loży księcia. Zapytałem doktora Pasquier, który mu towarzyszył. On wyszedł. „Pasquier, rzekłem, donieś z mojéj strony księciu że jutro nie będzie obrazu rusztowania“.
Co ci powiem, pani, a raczéj co powiem ludziom, o których tylko co wspomniałem? Jest pomiędzy wybranemi organizacyami sympatyczne porozumienie się, które naciąga im cały łańcuch myśli, byleby koniec ostatniego ogniwka ich dotknął się. Książe, który nigdy nie widział mnie w Tuileries, gdzie jeden raz tylko byłem dnia 29 Lipca 1830 roku, książę przypomniał, jak bezinteressownie kochałem jego brata; zrozumiał uczucie które mię zniewoliło, na fatalnym i zawczesnym jego grobie, do skruszenia tych stosunków, jakie mogłem może zawiązać z tymi co go przeżyli; słyszał krzyk boleści i pożegnania, jaki wydałem dla niego wraz z całą Francyą; potém widział jakem się oddalił, wyrzekł się wszelkiego wpływu i wrócił, w pogotowiu na nowe walki, do królestwa sztuki, gdzie ja także mam ambicyę bydź księciem.
Życzył mnie poznać. Doktór Pasquier był pośrednikiem naszym. W tydzień potém znajdowałem się w Vincennes, rozmawiałem z księciem Montpensier, i zapomniałem po raz piérwszy, wciągu kilka minut, że książę Orleański, który był tak wzniosłym artystą, już nie żyje.
Wypadkiem téj rozmowy był przywiléj na teatr, obiecany przez hrabiego Duchâtel dla osoby którą bym ja wybrał.
Podczas repetycyj Muszkieterów, zabrałem znajomość z panem Hostein. Mogłem ocenić jego zdolności administracyjne, wiadomości literackie, a nadewszystko jego żądzę przeniesienia w pośród klass ludu literatury, która mogłaby je uczyć i wpływać na ich moralność.
Zapytałem pana Hostein czy nie zechce bydź dyrektorem nowo zbudować się mającego teatru. Zgodził się.
Reszta wiadoma ci jest, pani, widziałaś jak runął pałac Foulona, a zobaczysz wkrótce, jak podbiegłem dłótem Klagmanna, podźwignie się z tych zwalisk wytworna fasada, która w kamieniu wyrazi myśl moję niezmienną. Gmach wspiera się na sztuce starożytnéj, tragedyi i komedyi, to jest na Eschylesie i Arystofanie. Te dwa pierwotne genijusze podtrzymują Szekspira, Kornela, Moliera, Rasyna, Calderona, Goethego i Szyllera, Ofelija i Hamlet, Faust i Małgorzata, przedstawiają na środku fasady, sztukę chrześcijańską; podobnie jak dwa karyatydy u dołu przedstawiają sztukę starożytną. Geniusz umysłu Judzkiego palcem wskazuje niebo człowiekowi, którego wspaniałe oblicze, jak mowi Owidyusz, stworzone jest żeby poglądało w niebo.
Ta fasada objaśnia wszystkie nasze projekta literackie, nasz teatr, który pewne względy przyzwoitości kazały nazwać Teatrem Historycznym, słuszniéj byłby nazwany Teatrem Europejskim; bo nie tylko Francya panować tu będzie wszechwładnie, ale cała Europa, jak dawniejsi feudalni panowie, co przychodzili z hołdem do wieży Luwru, będzie musiała wchodzić tu jako hołdowniczka. W niedostatku tych wielkich mistrzów, zwanych Kornelem, Rasynem i Molierem, którzy spoczywają w królewskim swym grobowcu przy ulicy Richelieu, mieć będziemy potężne genijusze, noszące nazwisko: Szekspir, Calderon, Goethe, Szyller! A Hamlet, Othello, Ryszard III, Lekarz swojego honoru, Faust, Goetz von Berlichingen, Don Carlos i Piccolomini, pomogą nam, w towarzystwie dzieł spółczesnych, pocieszyć się z przymuszonéj nieobecności Cyda, Andromachy i Odludka.
Oto nasz prospekt z granitu; jeżeli tu kto skłamał, przynajmniej nie ja.
To wyłożywszy mimo jazdem, wracam nie jak ci powiedziałem, pani, do Bayonny, ale do Saint-Germain. Opuszczając stare gościnne miasto, gdy jechałem do mojego ministra, nie wiedziałem wczora że mam udać się w podróż. Powróciwszy, wyznaczyłem już odjazd mój na dzień jutrzejszy. Nie było czasu do stracenia. Dwadzieścia cztery godziny, w każdém położeniu, a nadewszystko w takiém, w jakiém ja znajdowałem się w obecnéj chwili, krótkim są wstępem do trzech lub cztero-miesięcznéj podróży.
Przytém spodziewałem się jechać w dobrem towarzystwie. Podróż samotna, pieszo, z kijem w ręku, przystoi niefrasobliwemu studentowi lub poecie dumającemu. Na nieszczęście, przeszedłem już ten wiek, w którym gość uniwersytetów mięsza na drodze bitéj, wesoły swój śpiew, z grubijańskiém klęciem furmanów; a jeżeli jestem poetą, jestem poetą czynnym, człowiekiem do walki i zapasów, dumającym po zwycięztwie lub klęsce, i koniec.
Zresztą, blisko przed sześcią miesiącami myśl o podróży do Hiszpanii już jako marzenie rozjaśniło jeden z wieczorów naszych. Zebrawszy się razem, Giraud, Boulanger, Maquet, syn mój i ja, na przestrzeni leżącéj w końcu mojego ogrodu, pomiędzy letnim gabinetem moim do pracy, a zimowym domkiem moich małp, zapuściliśmy naprzód wzrok nasz w ten ogromny horyzont, obejmujący od Luciennes aż do Montmorency, sześć mil francuzkich najpiękniejszego w świecie kraju; a że jest w charakterze człowieka, właśnie pożądać przeciwnych rzeczy tym jakie posiada, zaczęliśmy, zamiast téj świeżéj doliny, rzeki płynącej śród pełnych brzegów, pagórków okrytych zielonem i cienistem drzewem, zaczęliśmy pożądać Hiszpanii z jej skalistemi wąwozami, z rzekami bez wody, z piaszczystemi i jałowemi płaszczyznami. Wtedy, w chwili entuzyazmu, wykonaliśmy przysięgę, jeden za drugim, jak Horacyusze Davida, że pojedziemy do Hiszpanii wszyscy sześciu razem.
Potém, naturalnie, wypadki zupełnie inny wzięły obrót niżeliśmy się spodziewali, i zupełnie zapomniałem o przysiędze i prawie o Hiszpanii, gdy jednego ranka, we trzy miesiące po wspomnionym wieczorze, Giraud, i Desbarolles, w ubiorze podróżnym, zakołatali do drzwi moich, zapytując czy jestem gotów. Zastali mię toczącego skałę Syzyfa, która codziennie odepchnięta przezemnie, codzień spada znowu na mnie. Podniosłem na chwilę oczy, od papieru, położyłem na chwilę pióro na biórku, dałem im kilka adressów, kilka rekomendacyj, uściskałem wzdychając, zazdroszcząc téj swobody piérwszych moich dni, którą oni zachowali, a ja straciłem. Odprowadziłem ich nareszcie do drzwi, przeprowadzałem oczyma aż na zakręt ulicy, i wróciłem zamyślony, nieczuły na pieszczoty mojego psa, głuchy na krzyk mojéj papugi; przysunąłem krzesło do wiekuistego stołu, do którego jestem przykuty; wziąłem znowu pióro, znowu utkwiłem wzrok w papier; potém głowa znowu wróciła do czynnéj myśli, ręka do szybkiéj pracy, i Józef Balsamo, zaczęty przed ośmią dniami, znowu wziął się niemiłosiernie do swego dzieła odrodzenia: nie licząc że teatr wydobywszy się z ziemi, ku wielkiemu zadziwieniu ludu paryzkiego, który otrzymał nie wiem zkąd bilety zawiadamiające o jego śmierci, prawie w tymże czasie kiedy ja rozesłałem donoszące o jego urodzeniu, zaczął rość jak ogromna pieczarka, śród zwalisk pałacu Foulona, który podnosił już swoję głowę.
I otoż, dzięki jednemu z kaprysów, jakie przez całkiem sprzeczne żywioły, uczyniły z trafu bożka, równie prawie potężnego jak przeznaczenie, otoż wypadek niespodziewany oderwał mnie od mojego romansu i teatru mojego, żeby mię popchnąć ku téj Hiszpanii pożądanéj, ale którą już zaliczyłem do rzędu owych krain fantastycznych, jakie zwiedzić można, chyba nazywając się Giraud lub Gulliverem, Desbarolles lub Harun-al-Raszydem.
Znasz mię, pani, wiesz że jestem człowiek prędki w postanowieniu. Najważniejsze w życiu mojém przedsięwzięcia, nigdy nie były dla mnie przyczyną do wahania się przez dziesięć minut. Wracając do Saint-Germain, spotkałem syna, i zapytałem czy chce jechać ze mną, na co się zgodził. Przybywszy do domu, napisałem do Maquet i Boulangera z tąż samą propozycyą.
Wysłałem te dwa listy przez służącego: jeden do Chaton, drugi na ulicę Ouest. Przyznam się że przybrały one formę cyrkularza. Nie miałem czasu urozmaicać frazesów. A przytém pisane były do dwóch ludzi, którzy jednostajne zajmują miejsce w moich myślach i w mojém sercu.
Napisane były w następnych słowach, i nie przedstawiały innej różnicy nad tę, jaką czytelnik naturalnie spostrzeże, bez wskazania jej przezemnie.

„Kochany przyjacielu!

„Jutro wieczorem wyjeżdżam do Hiszpanii i Algeryi, czy chcesz, czy chcecie jechać ze mną?
Jeżeli tak, zajmij się, zajmijcie się tylko swoim tłómokiem; wybierzcie jak może bydź najmniejszy. Resztę biorę na siebie.

Twój, Wasz,
Al. Dumas.

Służący mój znalazł Maqueta na wyspie Chaton; siedział na łące pana d’Aligre, i łowił ryby rządowe. Łowiąc wszakże pisał, a że w téj chwili bez wątpienia pisał jednę z tych pięknych i dobrych stronnic, które znasz, zupełnie zapomniał o trzech lub czterech narzędziach zniszczenia, jakiemi się otoczyły i zamiast tego, żeby wędki wyciągały karpi na brzeg, karpie wciągały jego wędki w wodę.
Paweł przybył w porę; — późniéj ci pani udzielę biografiję Pawła; — Paweł przybył w porę dla zatrzymania ślicznéj trzciny (arundo donax) u wędki, którą woda unosiła jak strzała, ciągniona przez karpia mającego pilne interessa do Havre.
Maquet naprawił swoję trzcinę w połowie wyciągniętą, zamknął mały portfel rybołowski, odpieczętował mój list, wielkie zrobił oczy, czytał i odczytał sześć wierszy składających go, zebrał cztery wędki i udał się drogą do Chaton, żeby czynnie zająć się wyszukaniem tłómoka żądanéj objętości. Przyjął więc propozycyę.
Ma się rozumiéć, że wprzód nim Maquet stanął na końcu wyspy, karp znajdował się już w Meulan, szedł tym prędzéj, że nie potrzebował nic brać z sobą; zjadł śniadanie, które mu przygotował Maquet, i haczek jaki sobie przywłaszczył zapewne dla strawności.
Paweł wrócił się na koléj żelazną, którą był opuścił przez chwilę dla pieszéj wycieczki, i przybył na ulicę Ouest, pod N. 16. Tu zastał Boulanger’a dumającego naprzeciw ogromnego białego płótna: był to jego obraz na wystawę roku 1847. Miał przedstawiać adoracyę Trzech Królów.
Nagle Boulanger spostrzegł czarną postać rysującą się na białém płótnie, i mniemał że jest to król Etyopski Melchior, który przez grzeczność stawił się osobiście na model.
A to był Paweł.
Ale Paweł przyniósł list odemnie, — i z równą grzecznością był przyjęty, jak gdyby hebanowa jego głowa nosiła koronę Saby Murzynki.
Boulanger położył paletrę, na któréj dobrał był kolory, wziął w usta pędzel, co nie tknął jeszcze przyszłego arcydzieła, przyjął mój list z rąk Pawła, odpieczętował, uszczypnął siebie dla przekonania się czy nie śpi, zapytał Melchiora, przekonał się że propozycyą jest na serio, i upadł, dla namyślenia się, w krzesło, na którém wprzód położył paletrę.
W pięć minut już zrobił postanowienie, i przeglądał swoję pracownię żeby wynaleźć za którém płótnem zapomniany tłómok stosowny do okoliczności.
Nazajutrz o godzinie szóstéj punktualnie, wszyscy byli w podwórzu dyliżansów Laffitte i Caillard.
Wiesz pani jaki obraz przedstawia podwórze dyliżansów, w ogólności o godzinie szóstéj wieczorem, nieprawdaż? Desaugiers ułożył był wcale ładną piosnkę o tém, któréj pani nieznasz, bo zaledwo urodziłaś się wówczas, kiedy biédny Desaugiers umarł.
Każdy z nas miał swoje pożegnania; słychać było, jak w piérwszym okręgu piekła, o którém mówi Dante, słowa bez związku drgające w powietrzu; widać było ręce z powozu; słychać krzyki odwołujące, ilekroć na głos konduktora zawsze niecierpliwego, jeden z nas zbliżał się ku dyliżansowi. Każdy dawał polecenia, na które odpowiadano oświadczeniami i obietnicami. Śród tego zgiełku, szósta wybiła; najuporczywsze ręce rozłączyć się musiały; podwoił się płacz, pomnożyły się łkania, rozszerzyły się westchnienia. Dałem przykład rzuciwszy się w powóz, Boulanger za mną, Aleksander potém, nareszcie Maquet wsiadł ostatni, zalecając aby do niego pisano do Burgos, Madrytu, Grenady, Korduby, Sewilli i Kadyxu; na resztę zaś podróży miał wydać instrukcye późniejsze.
Co się tycze Pawła, ponieważ nie miał z nikim żegnać się, dawno już siedział obok konduktora.
W kwadrans potém, mechanika bardzo zręcznie urządzona podnosiła nasz powoz na wagon.
Wkrótce, lokomotywa dała słyszéć ostry swój oddech, poruszyła się ogromna machina; słychać było zgrzytające drganie żelaza; latarnie migały po prawéj i lewéj naszéj stronie, szybkie jak pochodnie, które duchy unoszą podczas nocy sabbatu i zostawiają długą smugę ognia na naszéj drodze, pędziliśmy do Orleanu.




II.
Bayonna, 5 Października 1846

Tyle o sobie mówiłem w ostatnim liście, że zaledwo szczupłe w nim miejsce udzielić mogłem dla moich towarzyszy. Pozwól mi, pani, powiedziéć o nich parę słów. Giraud da ci ich poznać pod względem fizycznym, do mnie należy strona moralna.
Ludwik Boulanger jest malarz dumający, którego pani znasz, zawsze przystępny dla piękności, pod jakimkolwiek kształtem ona przedstawia się, podziwiający prawie w równym stopniu, formę z Rafaelem, koloryt z Rubensem, fantazyę z Goya. Dla niego każda rzecz wielka jest wielką, i wbrew miałkim umysłom, których jałową pracą jest poniżać ustawicznie, on daje się pokonać bez bitwy, korzy się przed dziełem człowieka, pada na kolana przed dziełem Boga, uwielbia lub modli się. Człowiek oddany nauce, wychowany w swojéj pracowni, przepędziwszy życie na usługach sztuki, nie ma żadnych nałogów gwałtownych potrzebnych podróżnemu. Nigdy nie dosiadł konia, nigdy nie dotknął się broni palnéj; a przecież, jestem tego pewny, zobaczysz go pani, jeżeli sposobność zdarzy się w ciągu podróży, dosiądzie konia jak picator i da ognia jak escopetero.
Co się tycze Maquet, mego przyjaciela i spółpracownika, tego mniéj znasz, pani, ponieważ Maquet będąc po mnie, człowiekiem który najwięcéj może pracuje w świecie, wychodzi mało, pokazuje się mało, mówi mało: jest to zarazem umysł poważny i malowniczy, któremu znajomość języków starożytnych przysporzyła nauki, nie szkodząc oryginalności. W nim, wola jest najwyższą i wszelkie instynktowe poruszenia jego osoby, objawiwszy się przez pierwszy wybuch, powracają, prawie wstydząc się tego co on uważa za słabość niegodną człowieka, do więzienia jego serca, jak te biedne dzieci, które nauczyciel zdybie na włóczędze i niemiłosiernie powracać im każe do szkoły, z dyscypliną w ręku. Taki stoicyzm nadaje mu pewny rodzaj sztywności moralnéj i fizycznéj, która, przy wygórowanych wyobrażeniach o prawości charakteru, stanowi dwie jedyne wady, jakie w nim znam. Zresztą, oswojony ze wszelkiemi ćwiczeniami ciała i zdolny do wszystkich rzeczy, do których potrzeba wytrwałości, zimnéj krwi i odwagi.
Cóż powiem o moim synu, którego pani psujesz z takim uporem, że gdyby cię nie nazywał swoją siostrą, nazywał by matką. Przyszedł on na świat o téj dwuznacznéj godzinie, kiedy już nie ma dnia i kiedy niema jeszcze nocy; ztąd też pochodzi zbiór sprzeczności stanowiących dziwne jego: ja jest on mięszaniną światła i cienia; leniwy i czynny, łakotniś i wstrzemięźliwy, hojny i oszczędny, niedowierzający i łatwowierny, przesycony i niewinny, niedbały i poświęcający się, zimne ma słowo i rękę skorą, żartuje ze mnie całym swoim dowcipem i kocha mnie całém swojém sercem. Nakoniec, gotów zawsze sprzątnąć moję szkatułkę jak Walery, lub bić się za mnie jak Cyd.
Przytém posiada zapał najswawolniejszy, najbardziej ujmujący, najuporczywszy, jaki kiedy widziałem objawiający się na ustach młodzieńca w dwudziestym pierwszym roku, i który, podobny do ognia źle zamkniętego, przebija się ustawicznie tak w marzeniach jak w ruchu, tak w spokojności jak w niebezpieczeństwie, tak w uśmiechu jak w płaczu.
Zresztą, śmiało dosiada konia, dobrze włada pałaszem, strzelbą, pistoletem, i tańczy niepospolicie wszystkie tańce charakterystyczne, jakie wprowadzono do Francyi od czasu śmierci angleza i konania gawota.
Kiedy niekiedy kłócimy się z sobą, i, jak syn marnotrawny, bierze on swoję część i opuszcza dom rodzicielski: tego dnia kupuję ciołka i tuczę, pewnym będąc iż nim miesiąc upłynie, powróci spożyć swoję porcyę.
Prawda że złe języki mówią, że dla ciołka on powraca, nie zaś dla mnie, ale ja wiem czego się mam trzymać w téj mierze.
Teraz, — przejdźmy do Pawła. Ponieważ pani chcesz nie tylko towarzyszyć nam na karcie geograficznéj, ale jeszcze widzieć nas tam gdzie będziemy i jak będziemy, oczyma wspomnień, trzeba więc żebym ci przypomniał Pawła.
Paweł jest istotą oddzielnego gatunku, i zasługuje na szczególną wzmiankę. Naprzód, Paweł nie nazywa się Paweł, nazywa się Piotr; mylę się nie nazywa się Piotr, nazywa się Eau de Benjoin (Woda Benzoesowa); potrójne to nazwisko oznacza jednę osobę, czarny jest ze skóry, Abissyńczyk z urodzenia, kosmopolita z powołania.
Jak ta perfuma zakwitła na pochyłościach gór Samen, między brzegami jeziora Dembea, a źrzódłami rzeki Błękitnéj? to bardzo trudno przyszłoby jemu samemu powiedziéć, a zatém i ja tego nie powiem. Dowiész się tylko pani, że pewnego dnia gentleman-traveller, jadąc z Indyów przez odnogę Aden, i ciągnąc w górę rzeki Anaso, przejeżdżał przez Emfras i Goudar, spostrzegł młodego Eau de Benjoin w tém ostatniém mieście, zapragnął go miéć, i kupił za butelkę rumu.
Eau de Benjoin udał się więc z nim, płakał trzy dni po swoim ojcu, matce i domu; potem rozmaitość przedmiotów sprowadziła roztargnienie, roztargnienie niepamięć, i po ośmiu dniach, to jest przybywszy do źrzódeł rzeki Rahad, zupełnie prawie pocieszył się.
Anglik płynął rzeką Rahad od Abu-Harad, gdzie wpada w rzekę Błękitną, do Halfay, gdzie rzeka Błękitna wpada w Bahr-el-Abiad; we dwa miesiące późniéj znajdowali się w Kairze.
Eau de Benjoin sześć lat towarzyszył swemu gentleman-traveller; w ciągu tych sześciu lat przebiegł Włochy i nauczył się trochę po włosku; Francyę, i nauczył się trochę po francuzku; Hiszpaniję, i nauczył się trochę po hiszpańsku; Angliję, i nauczył się trochę po angielsku. Tułackie to życie bardzo podobało się Eau de Benjoin, które mu przypominało życie jego przodków, królów -pasterzy. Dla tego nigdy by nie porzucił swego Anglika, ale właśnie Anglik porzucił go. Nieborak widział wszystko, Europę, Azyę, Afrykę, Amerykę, nawet Nową Zelandyę; nic już nie miał do widzenia na tym świecie, postanowił więc zwiedzić tamten. Jednego dnia, kiedy nie zadzwonił o zwyczajnéj godzinie, Eau de Benjoin wszedł do jego pokoju: Anglik powiesił się na sznurze od dzwonka. Dla tego też nie dzwonił.
Eau de Benjoin mógł był zebrać pieniądze służąc u swego Anglika, bo jego Anglik był szczodry. Ale Eau de Benjoin nie jest oszczędny. — Jako prawdziwy syn Równika, lubił wszystko co świeci na słońcu. — Strass lub dyament, szkło albo szmaragd, miedź albo złoto, mało na to uważał. — Kupował więc dopóty, dopóki miał pieniądze, przeplatając swoje kuple popijaniem rumu; bo Eau de Benjoin bardzo lubi rum, i jeżeli kiedy powróci do podnóża gór Samen, na brzegi jeziora Dembea, blisko źrzódeł rzeki Błękitnéj, gotów jest sprzedać syna swojego za tęż samą cenę, za jaką jego ojciec sprzedał swego.
Kiedy Eau de Benjoin rozstał się z ostatnim swoim talarem, zrozumiał że przyszła pora szukać nowego obowiązku. — Szukał; a ponieważ oko ma bystre, uśmiech szczery i zęby białe, nie długo więc zostawał na bruku.
Nowym jego panem był półkownik francuzki, który wziął go z sobą do Algieru; tu Eau de Benjoin znalazł się jakby pośród familii. Arabowie Afrykańscy, których językiem mówi z całą czystością szczepów pierwotnych, uważali go za brata, trochę tylko ciemniejszego koloru, i koniec. I Eau de Benjoin przepędził w Algierze pięć lat szczęśliwych, podczas których ochrzcił się i przybrał imię Piotra, żeby zachować sobie zapewne łatwość trzykrotnego zaprzania się Boga, jak to uczynił święty jego patron.
Nieszczęściem dla Eau de Benjoin, półkownik otrzymał dymissyę. Powrócił do Francyi skarżyć się na tę decyzyę; bez względu na skargi, decyzya utrzymana została. Półkownik przeszedł zatem na półżołdu. Jakie zmniejszenie dochodu, pociągnęło za sobą zmniejszenie służby, i Paweł znowu pozostał na bruku.
Ma się rozumiéć że nie był oszczędniejszy przy półkowniku, jak przy swoim Angliku.
Ale zrobił piękną znajomość. Tą znajomością był Chevet. Chevet zarekomendował mi go na doskonałego lokaja: mówił czterma językami, nie licząc własnego, dobry na piechotę, dobry na koniu, i jednę tylko miał wadę, że gubił wszystko, cokolwiek mu powierzono — otoż wszystko.
Nie trzeba mu było tylko nic powierzać, a wtedy była to perła lokajów. Co się tycze jawnéj jego skłonności do rumu, Chevet nie powiedział mi ani słowa, zgadując bez wątpienia, że ja sam to postrzegę.
Chevet omylił się. Widziałem kiedy niekiedy jak Eau de Benjoin przewracał dużemi oczyma, które zamiast białych były żółte. Postrzegałem że dobitniéj przyciskał mały swój palec do szwu u spodni; słyszatom jak mięszał bez ładu języki, angielski, francuzki, hiszpański i włoski; ale wiem że murzyni są bardzo żółciowego temperamentu: ta postawa wojskowa zdawała mi się ostatnim hołdem dla jego półkownika; rozumiałem wreszcie że gdy się mówi czterema językami, nie licząc własnego, wolno jest powiedzieć yes zamiast si i no zamiast non, i nie powierzałem Eau de Benjoin nic innego prócz klucza od piwnicy, którego w brew swemu zwyczajowi, nigdy nie gubił.
Pewnego atoli dnia, kiedy wyjechałem na polowanie, gdzie miałem bawić cały tydzień, a zkąd powróciłem nazajutrz, wszedłem nieoczekiwany, i według zwyczaju kiedym przychodził, zawołałem Pawła.
Ah! trzeba ci powiedziéć, pani, ponieważ wiesz już jakim sposobem Eau de Benjoin nazwał się Piotrem, trzeba pi powiedziéć teraz, jakim sposobem Piotr nazwał się Pawłem.
Miałem już u siebie ogrodnika imieniem Piotr, który uważał się za obrażonego że murzyn nosi takie samo imię jak on. Radziłem mu aby nazwał się inaczéj, ofiarując w zamian jego imienia syllaby najbardziej eufoniczne z kalendarza. Ale niezgadzał się uporczywie, powołując się na swoje starszeństwo w domu, i wyższość jaką mu naturalnie dawać powinien, nad nowym przybyszem tytuł człowieka białego. Przedstawiłem więc rzecz tę Pawłowi, który odpowiedział, że odmieniwszy raz już imię, niewiele go obchodzi zmienić po drugi raz; tylko życzył nie bydź poniżonym, i prosił mię o wyszukanie w hierarchii niebieskiéj, patrona równie znakomitego jak ten, którego sam sobie wybrał. Nie widziałem równego apostołowi jak tylko drugiego apostoła, miecz coby wart był klucza, świętego Pawła, który nie jest niższym od świętego Piotra. Radziłem więc Eau de Benjoin nazwać się Pawłem i Eau de Benjoin poszedł za tą radą.
Skutkiem téj powolności, pokój przywrócony został między Piotrem a Pawłem.
Powróciwszy z polowania, zawołałem więc Pawła.
Paweł nie odpowiadał.
Otworzyłem drzwi od jego pokoju, lękając się czy nie powiesił się jak dawny jego pan.
Prędko się uspokoiłem. Paweł przybrał położenie nie prostopadłe, ale horyzontalne.
Leżał na łóżku, tak sztywny i tak nieruchomy jak belka. Sądziłem zrazu że umarł, nie przez samobójstwo, ale naturalną śmiercią, wołałem, nie odpowiadał; potrząsłem nim, nie ruszał się. Wziąłem go za barki, jak Pierrot podnosi Arlekina: żadne ścięgno nie skurczyło się; postawiłem go na nogach, nogi zachwiały się; oparłem o ścianę, stał.
Wszelako, podczas téj ostatniéj ewolucyi uważałem że Paweł wysilał się chcąc mówić; to mnie uspokoiło. W rzeczy saméj, powoli otworzył duże oczy osłupiałe, poruszył ustami i rzekł:
— Dla czego mnie podnoszą?
Podtrzymując Pawła, zawołałem Piotra.
Piotr wszedł.
— Ah! Paweł zwaryował? zapytałem.
— Nie, panie, Paweł upił się.
I wyszedł.
Wiedziałem że Piotr miał urazę do Pawła, od tej nieszczęsnéj propozycyi o zmianę imienia, jaką mu nierostropnie zrobiłem; rzadko przeto słuchałem częstych jego doniesień przeciwko niemu. Ale tą razą oskarżenie wydało mi się tak podobném do prawdy, że oświeciło mój umysł. Wszelako przypomniawszy że jest pewny kraj, gdzie niekarzą obwinionego bez przyznania się winowajcy, obróciłem się ku Pawłowi, i podtrzymując go ciągle palcem przy ścianie, zapytałem:
— Pawle, czy prawda że upiłeś się?
Ale Paweł już zamknął znowu usta i oczy. Paweł nie odpowiadał, zasnął.
Sen taki wydał mi się bardziéj przekonywającym niżeli zeznania całego świata. Zawołałem stangreta, kazałem położyć Pawła w łóżko, i oznajmić mi kiedy Paweł obudzi się.
We dwadzieścia cztery godziny późniéj, stangret wszedł do mego pokoju, i doniósł że Paweł otworzył oczy.
Zszedłem na dół, przybrawszy idąc po wschodach najgroźniejsze oblicze, i zapowiedziałem Pawłowi, że już nie jest w mojéj służbie.
W dziesięć minut potém, usłyszałem okropny krzyk.
Paweł, którego czułość podniosła do najwyższego stopnia ta wiadomość, Paweł miał attak nerwów, Paweł krzyczał ze wszystkich sił, że opuścił pierwszego swego pana, dla tego tylko że się powiesił, a drugiego dla tego że dostał dymissyę, że nie zna innych tylko te dwa przypadki rozwiązujące umowę, i że dopóki nie otrzymam dymissyi, albo nie powieszę się, mnie nie opuści.
Nikt prędzéj nademnie nieprzyjmuje gruntownych przyczyn; ta mi się wydała wyborną. — Paweł przyrzekł że nie będzie pił; zażądałem zwrotu klucza od piwnicy, i wszystko powróciło do zwyczajnego porządku.
Ma się rozumićé że kiedy niekiedy Paweł nie dotrzymywał obietnicy; ale ponieważ znam przyczyny jego letargu, nie bywam już niespokojny; a ponieważ nienawidzę attaku nerwów, nie ośmielam się już go odprawić.
Pojmujesz pani, że w chwili odjazdu do Afryki, uradowałem się z mojéj łaskawości. Jeżeli w tém pomięszaniu języków, jakie często postrzegałem, Paweł nie zapomniał swojego, Paweł mógł bydź dla mnie najużyteczniejszym jako tłumacz.
Otoż dla czego Paweł, z wyłączeniem innych, wybrany został do towarzyszenia nam. Już nie neofitę Pawła albo Piotra brałem z sobą, ale Araba Eau de Benjoin.
Zostawiłaś nas, pani, doświadczających piérwszych drgań żelaznéj drogi, dnia 3 Października o pół do siódmej wieczorem, właśnie w téj chwili kiedy nasi kwatermistrze Giraud i Desbarolles, wyjechawszy przed trzema miesiącami, przebiegłszy już Kataloniję, La Mauche, Andaluzyę, kołatają podług wszelkiego prawdopodobieństwa, znużeni trudem i zadyszani od upałów, do drzwi jakiejś venty w Staréj Kastylii, których wcale otworzyć im nie chcą.
Kiedy znajdujemy się na żelaznéj drodze bardzo miłéj, kiedy noc głęboka, kiedy ta noc jest sierotą po księżycu, i w żałobie po gwiazdach, kiedy zagrażają pięć innych nocy w dyliżansie, najlepiéj wtedy będzie zasnąć. A zatém usnęliśmy.
Nagle brak wszelkiego ruchu przebudził nas.
Kiedy pociąg idący po szynach drogi żelaznéj przestaje toczyć się, dwie tylko rzeczy przypuścić można: że pociąg przybył już do stacyi, lub że przygoda trafiła się pociągowi. Wysunęliśmy cztéry głowy nasze przez dwoje drzwiczek; nie było stacyi ani na prawo, ani na lewo. Wnosiliśmy więc że trafiła się przygoda.
W każdym razie była to przygoda wcale nieszkodliwa, bo niesłychać żadnego krzyku, nie czuć żadnego poruszenia; słychać tylko otwieranie powozów, zaczynano widziéć mnóstwo cieni, snujących się śród ciemności.
Cieniami temi nie były cienie podróżnych, jak to zdarzyć się mogło na dolinie Fleury, lub w Fampoux, ale samiż podróżni, którzy korzystali z téj błogosławionej przygody, żeby nogi sobie wyprostować po obu stronach kolei.
Wysiedliśmy także i wypytywaliśmy się o miejscu gdzie jesteśmy, i o przyczynach tego przestanku, o którym zapomniał programmat.
Znajdowaliśmy się nieco daléj za Beaugency; zrobiła się szpara w kotle, woda zagasiła ogień, lokomotywa umarła z wodnéj puchliny.
Trzeba było czekać na tę, jaką nadesłać nam musiano z Blois, skoro spostrzegą w Blois że nieprzybywamy.
Czekaliśmy blisko dwóch godzin; po upływie tego czasu, postrzegliśmy punkcik czerwonawy, który posuwał się płomienisty jak oko Cyklopa, i rozszerzał się posuwając się. Wkrótce usłyszeliśmy zaziajany oddech potworu. Widzieliśmy brózdę ognia, jaką zostawiał po drodze; przeleciał koło nas, rączy i ryczący, jako lew w Piśmie, potém zatrzymał się posłuszny i uległy u swojego wędzidła żelaznego.
Wsiedliśmy w powóz, zaczepiono z tyłu naszego pociągu umarłą lokomotywę, i znowu puściliśmy się w drogę. O godzinie szóstéj rano stanęliśmy w Tours.
Około trzeciéj popołudniu, przejeżdżaliśmy przez Châtellerault. Niech cię Bóg strzeże, pani, od Châtellerault, jeżeli nie kochasz się w scyzorykach; prawda że jeżeli kochasz się, w ciągu pięciu minut zrobić możesz najzupełniejszą kollekcyę, jaka jest na świecie. Nieszczęściem, zatrzymują się blisko kwadransa w Câtellerault. Blokowani w dyliżansie naszym przez całą ludność kobité, z których najmłodsza mogła mieć lat siedm, a najstarsza lat ośmdziesiąt, i które modliły nas na wszelkie tony gammy, o kupno ich towaru, wezwaliśmy konduktora żeby nam dopomógł wysiąśdź, spodziewając się dostać się do bram miasta przecisnąwszy się przez massę ludu. Ale, bądź że nasz plan źle był obmyślony, bądź że zuchwały ten projekt rzeczywiście nie był podobny do wykonania, zaledwośmy stąpili nogą na ziemię, zostaliśmy rozproszeni, ścigani, otoczeni, zwyciężeni! i po obronie mniéj lub więcéj bohaterskiéj, musieliśmy zdać się na łaskę. Zamiast żeby zebrać nas w massie u wyjazdu z miasta, jak to było powiedziane, dyliżans zbierał nas tu i ówdzie, jak szalupa ratująca nieszczęśliwych rozbitków: każdy niósł ze wstydu — jeden parę brzytew, drugi nóż ogrodniczy — ten nożyczki — ów bistur.
Nadewszystko Aleksander niósł nóż w kształcie sztyletu, z rękojeścią z konchy perłowéj i ozdobami z pozłacanéj miedzi, wzrostu olbrzymiego. Zaproszono za ten nóż luidora; sądząc że od razu zerwie targ, dawał 5 franków, i oddano nóż.
Przypomnij sobie pani ten szczegół, nie jest on obojętny, jeżeli kiedy jechać będziesz przez Châtellerault.
Co do nas, pomyśliliśmy albo że mieszkańcy Châtellerault szalone mają skłonności do handlu, albo że Opatrzność pod postacią nożowniczki, przysyła nam za nizką cenę broń, bez wątpienia przeznaczoną do spełnienia cudów podobnych tym, jakie wsławiły Joyeuse, Balisarde i Durandale.
Trudno by mi przyszło wyszczególnić to cośmy widzieli na drodze z Châtellerault do Angouléme. Wszystko co wiem jest to że wjeżdżaliśmy w nocy do ostatniego miasta, którego położenie w środku kraju kazało wybrać je na szkołę marynarki, zamiast Brest, Cherbourga lub Marsylii. Zapewne ze szkoły w Angouléme wyszedł kapitan Salamandry.
O któréj godzinie stanęliśmy w Bordeaux, nie wiem. To tylko wiem, żeśmy stracili dwie godziny w Beaugency, a dwie drugie godziny starając się je powetować, co opóźniło nas o cztéry godziny; wynikło z tego opóźnienia że ostatni powóz do Bayonny wychodził z Bordeaux przez jednę bramę, kiedyśmy wjeżdżali przez drugą.
Było więc dwadzieścia cztéry godzin zwłoki, bo już nie odchodził żaden powóz przed jutrem. Mieliśmy dziś 5go, ślub księcia wyznaczony był na dzień 10ty; do granicy jeszcze mil pięćdziesiąt: ani jednéj więc minuty do stracenia, jeżeli przybyć chcieliśmy na czas.
Kupiłem za tysiąc trzysta franków powóz podróżny, który wart był pięć, całkiem przeciwnie niż Aleksander, co kupił za pięć franków nóż wartujący dwadzieścia cztéry.
Prawda że karetnik wytłumaczył mi iż zrobiłem śliczną spekulacyę, ponieważ francuzkie powozy wielką mają wziętość w Hiszpanii, sprzedam niewątpliwie mój w Madrycie, we trójnasób ceny, jaką mi kosztował.
Małą pokładam wiarę, nie w tém co mówią panowie karetnicy, strzeż mię Boże! ale w osobistym moim geniuszu do spekulacyi. Wszelako nie można było wahać się, poczta była jedynym środkiem, który w ciągu dwódziestu czterech godzin, mógłby mię przenieść z Bordeaux do Bayonny, a stanąwszy w Bayonnie jutro rano, można było miéć nadzieję, że znajdę miejsce w dyliżansie do Madrytu.
Kazałem więc zaprzęgać i pojechaliśmy.
Była czwarta godzina wieczorem: miałem tylko jednę godzinę dnia dla przypatrzenia się zmianie krajobrazu. Hiszpanija, powiadano mi, zaczyna się po wyjeździe z Bordeaux, i w rzeczy saméj, widzieliśmy słońce zachodzące za rozległe płaszczyzny, bardzo podobne do tych płaszczyzn Manchy, o jakich mówi Cervantes w Iliadzie komicznéj, która, podobnie jak druga Iliada, nie ma sobie równej, a nosi nazwisko Don Quichotte.
W rzeczy saméj, kiedyśmy obudzili się koło Roquefort, byliśmy w kraju zupełnie nowym. Jeśliby Landes (stepy) znajdowały się nie we Francyi, ale o dwa tysiące mil od Francyi, mielibyśmy pięćdziesiąt opisów Landes, i byłyby znane podobnie jak płaszczyzny Pampas, jak dolina Nilu, jak brzegi Bosforu. Na nieszczęście Landes leżą pomiędzy Bordeaux a Mont-de-Marsan, i to jest przyczyną że przejeżdżają tędy codzień, a nie zwiedzają nigdy.
O wschodzie słońca, Landes przedstawiały widok prześliczny. Mieliśmy z prawéj i lewéj strony rozległe płaszczyzny, nakrapiane płowemi krzewami, jak skóra olbrzymiego tygrysa; na horyzoncie wschodnim wszystko się płomieniło, światłość lała się potokiem; na horyzoncie zachodnim, przeciwnie, ciemność toczyła ostatnią walkę i cofała się leniwie, wlekąc za sobą ponure fałdy swojego płaszcza, jeszcze zasiane tu i ówdzie gwiazdami.
Naprzeciwko nas, to jest na południe, widok zamykał się zębatą ścianą: były to góry Pirenejskie, które wycinały srebrzystą swoję sylwetkę na lazurze hiszpańskiego nieba.
To wszystko, piaszczysta płaszczyzna, krzaki płowe, horyzont posępny lub ognisty, to wszystko objawiało się bytowi, równie młodemu, równie pałającemu chęcią życia, jak w pierwszych dniach stworzenia. Skowronki wzlatywały prostopadle ku niebu, i śpiewały podlatując. Stada owiec szły prowadzone przez pasterzy, idących na długich szczudłach, i rozpędzały mnóstwo kuropatw czerwonych, które podleciawszy z szelestem i przelęknione, spadały o pięćset kroków od miejsca, z którego podniosły się. Nareszcie przepiórka niewidzialna i uparcie przytulona w trawie, dawała słyszeć swoję ostrą i wyraźną notę, któréj wtórowało ciągłym basem metalliczne zgrzytanie koników polnych.
Na stacyi w Roquefort, spostrzegliśmy że i zaprzęg także zmienił naturę. Po znarowionych i rżących białych koniach z Perche, po ciężkich koniach normandzkich pomięszanych z duńskimi, nastąpiły małe konie chude, z ogonem i grzywą długą, używające w zaprzęgu, do którego nie są stworzone, resztek krwi arabskiéj, jaką ich ojcowie wieli w ich żyły, kiedy Maurowie, spuściwszy się z Pireneów, przechodzili Guyennę dla zawojowania Francyi, podobnie jak zawojowali Hiszpaniję. Zyskaliśmy przy téj zmianie dziesięć minut na godzinę. Niech sobie mówią co chcą, rasę zawsze poznać można, gdziekolwiek ona jest i jakkolwiek mało jéj pozostało.
Nic powabniejszego nie widziałem nad wyjście z góry Mont-de-Marsan. Zdaje mi się że ostatnie wysokie drzewa Francyi tu się znajdują. Pożegnaj się z nimi, pani, jeżeli kiedy przejeżdżać będziesz pod ich cieniem, bo nie znajdziesz podobnych, ani w Hiszpanii, ani w Algeryi. Po obu stronach drogi, tak równéj jak sukno bilardu, łączą one swoje wierzchołki, i tworzą prześliczną zieloną altanę; po prawéj i lewéj stronie drogi, rozciągają się ogromne lasy sosnowe, których każdy pień cięty żelazem, jak drzewa zaczarowanego gaju Tassa, wypuszcza nie strumienie krwi, ale płyn srebrzysty, który jest także ich krwią; ale krwią sosen, jak pani wiész, jest żywica; i drzewo zranione, jak człowiek, umiera niekiedy z wycieńczenia sił.
Po wysokich drzewach na Mont-de-Marsan, polecam most Świętego Andrzeja w Gubsac. Powitaj także rzekę Dordogne, która w tém miejscu ma blisko pół ćwierci mili szerokości. Zobaczysz jeszcze nie mało rzek, mających kamienie, mających piasek, mających drzewa, mirty, nawet różowe laury w swojém łożysku, ale nie zobaczysz mających wodę.
Co się tycze mostów, te zobaczysz; prawda że jeżeli zechcesz pani nie wpaśdź z nimi w wodę, będziesz musiała przejechać mimo mostu.
Stanęliśmy w Bayonnie około południa. Mila podróż jaką odbyliśmy z Bordeaux, skłoniła nas, więcéj niżeli złote obietnice naszego karetnika, do dalszéj podróży pocztą. Pobiegłem więc, zaledwo wysiadłszy, do pana Leroy, naszego konsula w Bayonnie, prosząc o wizowanie naszego pasportu i pomoc wszelkiemi środkami, żebyśmy mogli wyjechać niezwłocznie. Znalazłem człowieka bardzo uprzejmego, gotowego okazać nam wszelkie posługi, ale zawiadomił mnie o dwóch rzeczach, jakie niweczyły piękny nasz projekt: piérwsza — że każdy powóz francuzki, opłaca tysiąc ośmset franków cła przy wejściu do Hiszpanii; druga — że z powodu przejazdu książąt, nigdzie nie dostaniemy koni pocztowych.
Nie można zatém już było myśleć o podobnym rodzaju jazdy. Pobiegłem na pocztę: cztéry miejsca zostawały w środku dyliżansu, który zresztą miał tylko cztéry miejsca. Zatrzymałem je, zapłaciłem i powróciłem do hotelu oznajmić towarzyszom o nowych rozporządzeniach względem podróży.
Trudność zachodziła w umieszczeniu całego naszego pakunku w powozie, przeznaczonym tylko do przewożenia listów, i w którym osoby już są przydatkiem. Fuzye i kordelasy same więcéj miały ciężaru, niżeli wolno we Francyi miéć podróżnemu. Ale na szczęście, pocztylioni hiszpańscy łatwiejszego są charakteru od pocztylionów francuzkich, i po dziesięciu minutach rozmowy, któréj towarzyszyły ożywione i wyraziste gęsta, rzecz załatwiono z zadowoleniem wszystkich stron.
Teraz trzy rzeczy zniewalają mię pożegnać panią. Piérwsza, długość mojego listu; druga, godzina odejścia poczty; trzecia, krzyki pocztyliona, który domaga się swego podróżnego.
Będę miał honor pisać do pani z miejsca piérwszego odpoczynku. Zapewne to nie nastąpi przed Burgos.




III.
Madryt, 9 Października 1846.

Opuszczając Burgos, przypuściwszy że pani opuszczać będziesz kiedyś Burgos, przejedziesz most, nie powiem na jakiéj rzece, bo nie widząc rzeki, nie mogłem pytać się o jéj nazwisko; przejedziesz pani most, i to tylko powiedziéć mogę.
Na środku mostu, obróć się pani, i rzuć ostatnie spojrzenie na królowę Staréj Kastylii; wtedy miéć będziesz przed sobą najpiękniejszą bramę, pomnik odrodzenia sztuki, wzniesiony na cześć Karola V, i który przedstawi ci posągi Nuno-Rasura, Lain-Calvo, Fernanda Gonzales, Karola Igo, Cyda i Diego Percel.
Potém na prawo, ujrzysz pani wznoszące się jak dwie kamienne strzały dzwonnice przecudownéj katedry, która zdaje się bydź umieszczoną na drodze podróżnego, dla tego żeby go oswoić z cudami, jakie ma widziéć.
Nareszcie, ogarniesz pani jednym rzutem oka miasto leżące w kształcie amfiteatru, a zanurzając ostatnie spojrzenia w polach i dolinach zieleniejących się, które przebyłaś, jak się zmusza swoje wspomnienie do zapuszczenia się w uśmiechającą się przeszłość, pożegnasz pani źrzódła szumiące, cieniste zarośle, malownicze góry Guipuscoi, bo masz do przebycia czerwone piaski, szare krzaki i bez końca horyzont Staréj Kastylii, gdzie wykrzykniesz z radości i zadziwienia spostrzegłszy dąb karłowaty lub wiąz pokrzywiony, które napotkasz przypadkiem.
Pierwszą na uwagę zasługującą rzeczą, jaką znaleźliśmy na drodze naszéj, był zamek Lerma, gdzie umarł na wygnaniu znany książę tegoż nazwiska, sławny względami jakich doświadczał od króla Filipa III, i ciężką niełaską co po nich nastąpiła. Dobra, a tém samém zamek, jaki widać z drogi, i który należał do dóbr, zabrane zostały po jego śmierci, za summę milion cztery-kroć sto-tysięcy talarów. Nikt odtąd nie zaprzątał się tym gmachem, który powoli upadał w ruinę. Dzisiaj, zawalony sufit leży na ziemi, i przez okno bez szkła, widać niebo.
Jeden z podróżnych naszych, pan Faure, który przyjął na siebie obowiązek naszego tłumacza i naszego cicerone, udzielił nam tych wszystkich szczegółów, dodając, że przed pięcią laty, w tém właśnie miejscu gdzie znajdowaliśmy się, przytrzymany został przez rozbójników, którzy nie szanując pamiątek przywiązanych do starego zamku Lerma, założyli tu swoje siedlisko.
W miarę tego jakeśmy jechali, widzieliśmy, omyleni optyczném złudzeniem, zbliżające się ku nam błękitnawe szczyty gór Somma-Sierra, drugie przejście niemniej straszne dawniéj dla podróżnych, jak Lerma, gdzie nasz przyjaciel Faure przytrzymany został. Była piąta godzina wieczorem, kiedy zaczęliśmy wjeżdżać na pierwsze jéj pochyłości.
Jednę z gór wznoszących się po lewéj stronie drogi, wiodącéj z Aramla do Madrytu, zdobyła, w oczach Napoleona, jazda polska. Góra ta przedstawia spadzistość zwyczajnego dachu.
Żeby ją przebydź, pomnożono nasz zaprzęg do dwónastu mułów.
Rano, przebudziwszy się, spostrzegliśmy na horyzoncie obszernéj pustyni, kilka punkcików białych odrywających się śród mgły fioletowéj: to był Madryt.
W godzinę późniéj, wjeżdżaliśmy do stolicy hiszpańskiej przez bramę Alcala, najpiękniejszą z jéj bram, i wysiedliśmy z powozu w dziedzińcu domu pocztowego.
Nie dosyć było przyjechać, trzeba było znaleźć mieszkanie; mieszkanie zaś w takiéj epoce, w podobnych okolicznościach, nie jest rzeczą łatwą.
Ale, powié twój bankier pani, trzeba było to przewidziéć, pisać zawczasu, kazać nająć mieszkanie w hotelu.
— Naprzód, pani będziesz łaskawa odpowiedziéć swojemu bankierowi, że wyjechaliśmy z jednego dnia na drugi, a zatem nie mieliśmy czasu zająć się środkami ostrożności.
Potém pani dodasz, a on przypomni tę okoliczność, bo z jéj powodu, papiery spadły o trzy franki; dodasz że gazety ogłaszały że w całéj Hiszpanii wybuchnęła rewolucya, że drogi pełne są geryllasów, że biją się na ulicach Madrytu... Owoż jakeśmy rozumowali w tjé mierze. Jeżeli biją się na ulicach Madrytu, znajdziemy pewnie miejsce w domach tych co się biją, bo nie można jednocześnie bić się na ulicy, i pozostawać w domu. Bynajmniéj, Hiszpanija kosztowała najgłębszego pokoju, ujechaliśmy sto pięćdziesiąt mil drogi, z Bayonny do Madrytu, najmniejszego geryllasa, najmniejszego ladrona, najmniejszego ratero; owoż nareszcie znaleźliśmy ulice Madrytu w samotności porannéj, i okryte teatrami jarmarkowemi, wystawionemi zawczasu na uroczystości, w których mieliśmy wziąć udział: pozostawało więc nam chyba mieszkać w teatrze.
To było tak wspaniałe, że aż do rozpaczy przyprowadzało.
Wyszliśmy na żebraninę, zostawiwszy rzeczy nasze w biórze pocztowém; kołataliśmy do wszystkich hotelów Madryckich, zwiedziliśmy wszystkie mieszkania do najęcia z meblami, wszystkie casa Pupillos: ani jednego pokoju, ani jednéj izdebki, ani jednego alkierza, gdzieby pomieścić grooma, kobolta, karła.
Po każdém nowém niepowodzeniu wychodziliśmy na ulicę. Wypytywaliśmy się oczyma, potém z uszami coraz niżej spuszczonemi, ciągnęliśmy daléj swoje poszukiwania.
Wszystkośmy zwiedzili, straciliśmy aż tę ostatnią nadzieję, jaka się traci w ostatniéj chwili, kiedy przypadkiem podniosłem głowę i przeczytałem te słowa nadedrzwiami jeszcze zamkniętemi:
— Monnier, księgarz francuzki.
Krzyknąłem z radości, nie podobna żeby ziomek odmówił nam gościnności u siebie, lub nie dopomógł całym swoim wpływem do znalezienia jéj gdzieindziéj.
Szukałem drugich drzwi niżeli do księgarni, i znalazłem drzwi do korytarza, nad któremi były napisane te trzy słowa: Casa de Bannos.
Był to cud szczęścia. Po mieszkaniu, najwięcéj potrzebne nam były teraz łazienki.
Popchnąłem drzwiczki przezroczyste, i dzwonek zbarzęczał. Wszedłem. Przez długi korytarz, wyszedłem na dziedziniec oszklony. Do koła dziedzińca znajdowały się wnijścia do łazienek; nad łazienkami był mały antresol.
Dwie kobiéty i pięciu kotów grzało się przy brasero.
Zapytałem o pana Monnier; ale bez wątpienia moja fizyognomija niepodobała się domownikom, bo kobiéty pomrukiwać zaczęły, a koty miauczeć.
Na ten podwójny hałas, otworzyło się okno w antresolu; głowa chustką związana, i szyja okryta koszulą, pokazały się w oknie.
— Co takiego? zapytała głowa.
Pośpieszam ci powiedziéć, pani, że ta głowa, któréj rozpoznać fizyognomiję było dla mnie bardzo ważną rzeczą w téj chwili, pośpieszam powiedzieć że ta głowa nosiła wyraz bardzo ujmujący.
Jest to, kochany mój panie Monnier — odpowiedziałem — że ja i moi towarzysze żebrzemy pomieszkania, żebrzemy od godziny drugiéj rano, i jeżeli nam nie dasz pomieszkania, przymuszeni będziemy kupić namiot od jakiego dymissyonowanego generała karlistów i obozować na placu Alcala.
Pan Monnier słuchał mnie otworzywszy ogromne oczy; widać było że starał się mnie przypomniéć.
— Przepraszam, — rzekł — ale pan mię nazwałeś swoim kochanym panem Monnier. Musimy więc znać się?
— Bez wątpienia, ponieważ nazwałem cię panie po nazwisku.
— Oh! nic w tém nie masz dziwnego, moje nazwisko znajduje się na moich drzwiach.
— I moje także.
— Jak to, nazwisko pańskie na moich drzwiach?
— Ba! ja czytałem.
— Jakże się więc pan nazywasz?
— Aleksander Dumas.
Pan Monnier krzyknął, uderzył głową o ramy okna, i zniknął cofając się w tył.
W chwilę potém, pokazał się na pół ubrany w jednych drzwiach małego dziedzińca, zamienionego w parlatorium.
— Jak to? Aleksander Dumas, nasz? nasz Aleksander Dumas? rzekł.
— Bez wątpienia, jednego tylko znam, i za to ręczę panu, że jest na twe usługi.
I podałem mu rękę.
— Ha! — rzekł ściskając ją serdecznie, — owoż szczęśliwy dzień dla mnie, i powiadasz pan że przychodzisz żądać odemnie, czegóż?
— Gościnności.
— Mój dostojny panie, dom jest na rozkazy twoje.
— Przepraszam, kochany panie Monnier, ale ja nie jestem jeden.
— Ah! pan masz...
— Syna.
— No, kiedy jest miejsce dla jednego, jest i dla dwóch.
— Ale że nas więcéj jest niż dwóch.
— Ah! ah! Masz pan przyjaciela?
Skinąłem głową.
— Do licha! — rzekł pan Monnier, skrobiąc sobie ucho. — No! postaramy się znaleźć miejsce dla twojego przyjaciel.
— Ale że...
— Cóż jeszcze?
— Mój przyjaciel... ma przyjaciela.
— A więc jest was cztérech!
— I lokaj.
P. Monnier upadł w krzesło;
— W takim razie, nie wiem co poradzić, rzekł.
— No, zobaczmy, czy pan nie masz pokoju, gdzie by można postawić dwa łóżka?
— Już tam stoją dwa.
— Przez kogo zajęte?
— Przez dwóch Francuzów.
— Jak się nazywają?
— PP. Blanchard i Girardet.
— Są to dwaj przyjaciele, łatwo więc przystaną na wszystko.
— Ale ich pokój materyalnie jest zbyt ciasny, zaledwo sami umieścić się mogą.
— Czy tylko ten jeden pokój pan masz?
— Jest jeszcze duży obok niego.
— Duży, bardzo duży?
— Oh! ogromny; tu pomieścilibyście się wszyscy cztéréj, a nawet wszyscy sześciu.
— Bravo!
— Tak, ale to ich pracownia malarska.
— No! to będzie nasza pracownia, i koniec. Nie koniecznie potrzeba nazywać się Correggio, żeby powiedzieć: I ja jestem malarzem! No! cóż pan jeszcze masz?
— Ba! poddasza, strych, mysie nóry.
— Bravo! będziemy tam jak w serze hollenderskim! Obejrzyjmy miejscowość!
Wróciłem do drzwi, gdzie reszta gromady oczekiwała w największéj niespokojności.
— Proszę panów, rzekłem, znaleźliśmy pałac.
Poszli za mną, wykrzykując hurra.
— Cicho! panowie, cicho! proszę was; dom jest przyzwoity; niechże nas nie wypchną za drzwi wprzód nim wejdziemy.
Aleksander wszedł kłaniając się jak kawaler Callota, Boulanger za nim, Maquet potém.
Paweł szedł na ostatku, przyciskając palce do szwów spodni, co oznaczało zawsze że go stracono z oka przez chwilę, i że korzystał z téj chwili ażeby zgwałcić prawa dawnej swojéj religii.
Spojrzałem na niego z ukosa; uśmiechnął się jak mógł najprzyjemniéj. Paweł ma wino wyborne i rum przecudowny.
P. Monnier wszedł naprzód, zastaliśmy Blancharda i Girardeta w pracowni, już przy robocie.
Oba wysłani byli urzędownie, z trzecim towarzyszem panem Gismain, dla odmalowania głównych scen wielkiego wypadku, jaki miał nastąpić.
Podniosły się krzyki radości, gdy ujrzano mnie wchodzącego. Podwoiły się te krzyki, kiedy ujrzano za mną Boulanger, mego syna i Maquet.
— Widzisz pan! rzekłem do pana Monnier obracając się.
Wniosek podany przezemnie na dole, ponowiony został na piérwszem piętrze i przyjęty z zapałem. Blanchard i Girardet wzięli kawał kredy, i przeciągnęli liniję odpowiadającą trzeciéj części pracowni.
Trzecia część pracowni, miała bydź dla nich przeznaczona; drzwi od ich pokoju, wychodziły na tę część, jak widzimy było to bardzo wygodnie.
Dwie drugie części nam przeznaczono.
W tejże chwili odbyły się przenosiny.
Duży stół z czerwonéj jodły, i dwa krzesła, przeniesione za liniję białą, stały się w téjże chwili własnością dawnych lokatorów.
Pan Monnier obiecał nam dwa stoły i cztéry krzesła podobne do tych, jakie wzięto z naszéj części.
Wielka kanapa słomą wypchana i komoda z drzewa orzechowego, stały się własnością spólną. Ułożyliśmy się że używać ich będziemy, bądź razem, bądź pojedynczo, ale zawsze w dobréj zgodzie.
Po skończeniu pierwszych przenosin, przeszliśmy z apartamentu ogólnego do pokojów oddzielnych, poleciwszy Eau de Benjoin iśdź po tłómoki i pudła, i przenieść do pracowni przedmioty dla niéj przeznaczone, które łącznie z dwóma stołami jodłowemi i i dwóma wypchanemi słomą krzesłami przyobiecanemi, zdobić ją miały.
W kwadrans odbył się przegląd i installacya nasza. Maquet i ja odkryliśmy pod stopniem szerokości bardzo bliskiéj apartamentu spólnego, jeden pokoik. Boulanger i syn mój, pod południkiem odleglejszym wynaleźli drugi.
Pokoje te, ozdobione jedynie cztérma ścianami pobielanemi, miały za staraniem pana Monnier, przed upływem dwóch godzin, otrzymać łóżko, stół i cztery krzesła.
Podczas tych rozporządzeń, radość jaśniała na twarzy zacnego naszego gospodarza: Francuz, szczęśliwy był że otrzymał całą koloniję francuzką; — i jakąż koloniję! malarzy urzędowych i zaproszonego na wesele królewskie.
Tak się rozporządziwszy, rozpoznawszy różne korytarze i różne drzwi prowadzące do spólnego środka, przypomnieliśmy o napisie nadedrzwiami wchodowemi: Casa do Banos, i rzuciliśmy się ku temu małemu atrium, gdzie odbyła się piérwsza część sceny, jaką ci pani opowiedziałem.
Wyborna rzecz kąpiel, kiedy zrobimy drogi sześćdziesiąt mil koleją żelazną, sto czterdzieści mil dyliżansem i dwieście mil extra-pocztą, i kiedy przez czworo drzwi cztérech izb otwartych, cieszyć się razem można pomyślnością i odpoczynkiem.
Chcieliśmy zatrzymać pana Monnier, żeby odpowiadał na tysiączne pytania, które paliły nam język. Ale P. Monnier zniknął; biegał do tapicerów madryckich. Musieliśmy zatem poprzestać na własnéj naszéj rozmowie, która, powiedziéć trzeba, nie była dla tego mniéj ożywiona.
W rzeczy saméj, wszystko było nowém dla nas. Ta ludność poważna i milcząca, która poglądała na nas z bezwładnością orszaku cieni, te kobiéty piękne w odartéj odzieży, ci mężczyźni dumni w swoich łachmanach, te dzieci osłaniające się już szmatami opadłemi z płaszcza ojcowskiego: to Wszystko wskazywało nam nie tylko inny lud, ale inny wiek.
Boulanger był zachwycony: zacząwszy od Bąyonny, spotykał na każdym kroku modele, co się przedstawiały gratis. Była to zarazem oszczędność i czasu i pieniędzy: czasu, ponieważ nie trzeba ich szukać: pieniędzy, ponieważ nic im nie płacono.
P. Monnier powrócił, kiedyśmy wychodzili z kąpieli.
— Wszystko gotowe, rzekł zacierając sobie ręce.
— Jak to, wszystko gotowe?
— Tak, możecie wnijść, panowie. Stoły stoją przynajmniej na trzech nogach, łóżka zasłane, lub przynajmniej cóś podobnego, a krzesła wasze wytrzymają, jeżeli miéć będziecie ostrożność siadać pojedynczo na każdém z nich.
— Wielki z ciebie mąż, panie Monnier.
P. Monnier ukłonił się skromnie.
Weszliśmy. Piérwsze, spojrzenie rzuciliśmy na pracownię; rzecz zadziwiająca! Eau de Benjoin sam krzątał się pilnie. Otwierał pudła i wydobywał fuzye, ręce mi opadły.
— Zostaw tak, rzekłem; zajmij się tłómokami.
— Tłómoki są w pokoju tych panów.
— Dobrze, daj mi klucze.
— Już pootwierane.
Nie mogłem przyjśdź do siebie widząc taką czynność. Czynność ta zawsze mię niepokoiła w Pawle; kiedy wpadał w ten zbytek przysług, musiał dopuścić się jakiéj winy.
Domyślałem się że musiało czegoś brakować z pakunku, i że w zamiarze ukrycia zguby czegoś, Paweł porozrzucał tłómoki, worki podróżne, mantelzaki i pudła.
Miałem regestr. Paweł spostrzegł że sięgnąłem do kieszeni i wydobyłem regestr; podwoił czynność, przybliżając się wszelako, chociaż zajęty robotą, ku drzwiom korytarza.
— Pawle, rzekłem. — Wiadomo, nie prawdaż, pani, że nazywam Piotra już Pawłem, już Eau de Benjoin.
— Pawle — rzekłem — zrobimy inwentarz rzeczy.
Paweł, podług wyrażeń sztuki malarskiéj, ma trojaki wcale odmienny koloryt; zwyczajny jego koloryt jest tuszu chińskiego; ale, stosownie do wypadków, rumieni się on lub blednieje; kiedy rumieni się, przechodzi w bronz florencki, kiedy blednieje, wpada w kolor popielaty.
Eau de Benjoin wpadł w kolor popielaty, zkąd wnosiłem że zguba musi bydź ważna.
Była to jedna więcéj przyczyna do zrobienia inwentarza. Upornie więc tego trzymałem się, chociaż Paweł ile mógł starał się mnie odprowadzić od tego.
Brakło pudła z ładunkami.
Rzecz ważna. Mieliśmy ogółem siedm fuzyj, w tej liczbie jednę dubeltówkę; dwie tylko podług systematu zwyczajnego; cztery zaś były fuzye Le-faucheux, to jest nabijane ładunkami i z tyłu.
Pozostało tylko sześćdziesiąt ładunków przypadkiem w próżnych miejscach pudła, gdzie była broń; arsenał nasz całkiem ogołocony został.
Prawda że nam powiedziano iż bardzo mało znajduje się rozbójników w Hiszpanii, pięciudziesiąt lub sześciudziesiąt, i koniec.
Szczęśliwy kraj, który wie liczbę swoich rozbójników.
Ale znajduje się jeszcze w Afryce dużo kuropatw, dużo szakali, dużo hyen, nawet trochę panter; a my zamierzaliśmy polować na to wszystko.
Co się tycze lwów, tyle ich ledwie pozostało w Algeryi, ile w Hiszpanii rozbójników. Gerard wszystkie wytępił.
Eau de Benjoin odebrał rozkaz zająć się nąjpilniejszém poszukiwaniem. Eau de Benjoin udawał że szuka. Za dwa lub trzy dni, kiedy spostrzeże że u nas barometr podniósł się z burzy na piękną pogodę, przyzna się, z uśmiechem emaliowanym trzydziestu dwóma zębami, że pudło z ładunkami pozostało na komorze w Iruu, albo Bayonnie, i że doskonale sobie to przypomina.
Kiedy Paweł szukał ładunków, utwierdzaliśmy zajęcie własności i organizowaliśmy ów przedziwny nieład, jakiego gabinet literata i pracownia malarza przedstawiają wzór najdoskonalszy.
Ukończywszy tę piérwszą i ważną część installacyi, zajęliśmy się żywnością.
Niech się pani nie dziwi, że od czasu do czasu wracam kutemu przedmiotowi, o którym ludzie najmateryalniejsi lub najniemateryalniejsi pomyślić muszą przynajmniéj raz na dzień.
Pani, co mieszkasz w Paryżu, i jadąc, przez szkło swojéj karety widzisz po obu stronach ulicy kawiarnie z bogatemi malowidłami, restauracye z wielkim przepychem, zapraszające wasz apetyt, dziwisz się zapewne że są kraje, gdzie można bydź niespokojnym o obiad; i powiész: wnijdź do restauracyi, albo poszlij po drób z truflami, pasztet z wątróbek i raka morskiego: ściśle rzecz biorąc, może to posłużyć za obiad.

Ęh! mój Boże, tak, pani, może to posłużyć za obiad, a nawet bardzo dobry; lecz na nieszczęście, pasztety z wątróbek przychodzą ze Strasburga, raki morskie z Brest, a drób truflami nadziany z Périgord. Z tak rozmaitych odległości, które miałem honor wskazać ci pani, to wynika, że kiedy te wiktuały francuzkie przychodzą do Madrytu, są już trochę nadpsute; należy więc chwycić się innego sposobu żywienia się.
Koniecznie zatém trzeba nam było zająć się obmyśleniem tego sposobu żywienia się.
Po dwóch lub trzech godzinach badań, następnie biesiady nasze urządzone zostały.
W Madrycie, kucharz i kucharka, wyjąwszy wielkie domy, przeszli do rzędu istot mitologicznych. Nie należało więc myślić o wzięciu kucharza lub kucharki.
W Madrycie, chcący jeść, ma się rozumiéć cudzoziemcy, idą sami na rynek, lub posyłają służących; potém sami pieką lub smażą zakupione przedmioty do jadła.
Szczęściem, od dzieciństwa jestem myśliwy, jak wiész pani, i dodam nawet, strzelec bardzo zręczny. Mając lat dziesięć lub dwanaście, wymykałem się niekiedy z domu, chciałem powiedziéć ojcowskiego... Niestety! nigdy nie miałem domu ojcowskiego, bo mój ojciec umarł, we trzy lata po mojém urodzeniu, ale z domu macierzyńskiego, żeby polować śród ogromnych drzew, pod których cieniem urodziłem się. Wówczas przez cały dzień, dwa dni, tydzień niekiedy, błąkałem się od wsi do wsi, bez żadnego zasobu, oprócz mojéj fuzyi, zamieniając zająca, królika, kuropatwę na wino i chléb, przy tym chlebie i winie pożywając drugą część mojéj zwierzyny; trzecia część stale przeznaczona była dla mojéj matki i przynosiłem ją do niéj, podobnie jak Hippolit składał swoję u nóg Tezeusza, żeby ukoić jego gniew.
To podobieństwo, losu mojego z losem syna Antyopy może zaszkodziło mojéj edukacyi umysłowéj, ale szczególnie wydoskonaliło moję edukacyę kuchenną. Ztąd wynika, że wielu czytelników, po przeczytaniu moich książek, zaprzeczało wartości moich książek, ale żaden smakosz, skosztowawszy moich sosów, niezaprzeczył wartości moich sosów.
Jednogłośnie więc wybrany zostałem marszałkiem poselstwa francuzkiego w Madrycie, a Paweł podniesiony do stopnia dostarczyciela żywności.
Towarzystwo wyłożyć miało nakład na kupno wielkiego kosza, ażeby Paweł gubił ile bydź może najmniéj jaj, marchwi, kotletów i szynek.
Ostrożności te przedsięwzięte były względem śniadania.
Śniadanie zawsze składać się miało z dwóch lub trzech dań, na gorąco lub zimno, i z czterech filiżanek czokolady na osobę.
Trzeba ci powiedziéć, pani, że Hiszpanie piją czokoladę naparstkami.
Co się tycze obiadu, P. Monnier wskazał nam restauratora włoskiego nazwiskiem Lardi, u którego mieliśmy znaleźć przyzwoite jedzenie.
We Włoszech, gdzie jedzą źle, dobremi restauratorami są Francuzi; w Hiszpanii, gdzie nic nie jedzą, dobremi restauratorami są Włosi.
Żegnam cię, pani; opuszczam cię, bo muszę iśdź na rynek i do poselstwa francuzkiego.




IV.
Madryt, 10 Października 1846.

Zgadnij pani, co przyniosłem z podwójnéj mojéj wycieczki na rynek i do poselstwa?
Przyniosłem Giraud i Desbarolla.
W środku ulicy Mayor, w chwili kiedy dumałem, nie chcę ci powiedziéć pani o kim, ale nareszcie w chwili kiedy miałem słodkie dumanie, uczułem że mój powóz zatrzymał się nagle.
Jednocześnie spostrzegłem po obu stronach drzwiczek, dwie głowy opalone i obrosłe.
Kiedy dumam, dumam na prawdę, to jest: zapominam zupełnie o rzeczywistości na korzyść dumania. Przebudziłem się więc znienacka, i na widok dwóch strasznych głów osadzonych na ciele ubraném po hiszpańsku, zdawało mi się że jestem śród gęstéj puszczy, lub głębokiego wąwozu, zatrzymany przez rozbójników.
Z instynktu szukałem pistoletów.
Mam śliczne sześcio-rurne pistolety; ale nie uważałem za potrzebę brać ich z sobą na rynek i do poselstwa. Nie znalazłem więc wcale.
Gotowałem się zatém do odparcia napaści silą tylko cielesną, jaką mię Bóg obdarzył, kiedy spostrzegłem jednę z tych głów śmiejąc się pokazującą trzydzieści dwa zęby białe, a drugą dwa zęby żółte.
Pilniéj się im przypatrywać zacząłem.
— Giraud! Desbarolles! zawołałem.
Przepraszam mojego przyjaciela Giraud; ale nadewszystko po trzydziestu jego zębach nieobecnych i dwóch obecnych, poznałem go.
W rzeczy saméj, oprócz pokładu farby bronzowéj, którą twarz ich oblekło słońce Katalonii i Andaluzji, ogromnéj odmianie uległa ich facies.
Giraud, co wyjechał bez włosów, powracał z lwią grzywą. Desbarolles, co wyjechał z prześlicznemi włosami, powracał prawie łysy.
Podróż działała w przeciwném znaczeniu na skórę włosem porosłą u dwóch podróżnych. Oddaję to faktum pod rozpoznanie lekarzy i badania fabrykantów pomady.
Krzyknąłem z radości, otworzyłem drzwiczki, i we dwie sekundy późniéj, Giraud i Desbarolles zasiedli w powozie.
Powracali z przecudownéj podróży, a zawsze pieszo; podróży artystycznéj, w całém znaczeniu tego wyrazu, z kartonem zawieszonym przez plecy, ołówkiem w ręku, ze strzelbą na ramieniu; sypiając gdzie mogli, jedząc co mogli — ale śmiejąc się, śpiewając, rysując po całéj drodze. W Sewilli nauczyli się rysować wesela i uroczystości, przed dwunastą dniami. Zaraz ztąd wybrali się do Madrytu; w ciągu dwónastu dni zrobili sto czterdzieści mil francuzkich drogi, i powrócili.
Przed odejściem z Sewilli, kupili biednego charta. W piérwszych trzech dniach chart ich poprzedzał; czwartego i piątego dnia chart szedł obok nich; nakoniec, szóstego dnia chart pozostał w tyle.
Chart ostatecznie był zmordowany.
Nazajutrz, w chwili odejścia, biedny pies probował stanąć na zesztywniałych nogach; rzecz przechodziła jego siły.
Wtedy Giraud wziął go na ręce, i niósł całe sześć godzin; w sześć godzin trzy minuty po wyjściu, chart żyć przestał na łonie Giraud.
Wykopano mu grób nad rowem. W dniu tym, Giraud i Desbarolles uszli tylko mil dwanaście; ale nazajutrz zrównali się, uszedłszy ośmnaście.
Krótko mówiąc, przybyli, a przybywszy dowiedzieli się że ja także przybyłem. Zaczęli więc mnie zaraz szukać, i szczęśliwym trafem, spotkali sie wprost z moim powozem.
Pieérwsze moje słowo, po uściskaniu się z nimi było: Jedziecie do Algieryi ze mną, nieprawdaż?
Oba spojrzeli się na siebie. Już przed miesiącem powinni byli bydź we Francyi.
Desbarolles westchnął.
Giraud podniósł ręce ku niebu, i rzekł ścicha:
— Biedna moja rodzina!
Powiedziéć ci trzeba, pani, że Giraud ma dobrą, miłą i zacną żonę, która mu wydała przed ośmią laty, to śliczne dziecię jasno-włose, które tak ci się podobało na wystawie, igrające z psem, drugim chartem, co także żyć przestał, ale nie ze znużenia, tylko z niestrawności.
Te, wraz z młodym bratem 24ro letnim, który zwiedza wyspy Markizkie i podeszłą siedmdziesięcioletnią matką, te uprzywilejowane serca jego istoty, składają rodzine Giraud.
Naturalnie więc od czasu do czasu Giraud myśli o swojéj rodzinie. Ale wzruszenia, jakie obudzą w nim ta myśl, objawiają się w odmienny sposób podług godziny dnia, w któréj ta myśl przychodzi i okoliczności w jakich ona przychodzi.
I tak, z rana Giraud nie myśli o swojéj rodzinie w podobny sposób jak wieczorem: co pochodzi ztąd że zrana jest na czczo, a wieczorem po obiedzie.
Każdy zaś wié, nic bardziéj nie zmienia postaci rzeczy, jak patrzéć na nie z żołądkiem próżnym lub pełnym.
Giraud więc zabijający jest kiedy myśli o swojéj rodzinie zrana; Giraud więc jest przedziwny, kiedy myśli o swojéj rodzinie wieczorem.
Co się tycze Desbarolla, nie wiem czy on ma rodzinę, czy myśli o swojéj rodzinie, i czy ta myśl rozrywa go; ale to wiem, że roztargnienie Damisa, który gryzł sobie palec zamiast chleba, niczém jest w porównaniu z roztargnieniem Desbarolla.
Ten ustęp o Giraud i Desbarollu przeszkodził mi powiedziéć tobie, pani, że kiedy jeden skończył swoje westchnienie, a drugi frazes, oba przyjęli mój wniosek.
Gromadka nasza była więc w komplecie, taka jak o niéj marzyliśmy w dniu pamiętnéj przysięgi Horacyuszów, o któréj mówiłem; i znaleźliśmy się w Hiszpanii w czas jeszcze żeby przebiedz razem połowę Hiszpanii.
Teraz widzę się w konieczności skreślenia portretu Giraud i Desbarolla, jak skreśliłem już portrety Boulanger, Macąuet i mojego syna.
Giraud jest autorem Urlopu na dziesięć godzin, — jak Delacroix jest autorem Giaura, a Scheffer autorem Franciszki z Rimini. To jest że oprócz tego Urlopu na dziesięć godzin, który pani widziałaś w sztychu, w litografii, na tabakierkach, na teatrze nawet, Giraud malował jeszcze tysiące rzeczy ładnych, obrazów historycznych, obrazów rozmaitego rodzaju, portretów, pastelów, i t. d. i t. d. Giraud nie jest malarzem, ale malarstwem. Do rysunku nie potrzeba mu tego lub owego uświęconego przedmiotu; kiedy zabraknie ołówka, kiedy ten zepsuje się, kiedy pędzla nie masz, kiedy pióro nie odpowiada na zawołanie, Giraud rysuje węglem, zapałką, laską, piórkiem do zębów; subtelny i żartobliwy jego umysł, nadewszystko uderza śmieszna strona przedmiotów; oko jego jest nakształt zwierciadła czarnoksięzkiego, które przesadza i wykrzywia wszystkie fizyognomije. Giraud skarykaturował by Apollina Belwederskiego i Wenus Medycejską. Jeśliby Narcyss żył za czasu Giraud, lub jeśliby Giraud żył za czasu Narcyssa, zapewne nieszczęśliwy syn, nie wiem już czyj, zamiast umrzeć z miłości widząc swój portret, umarłby ze śmiechu patrząc na swoję karykaturę.
Nie potrzeba dodawać, że Giraud jest jednym z najdowcipniejszych ludzi, jakich znam, a jakich rzadko widziałem w pracowni, w salonie, nawet w pałacu, artystą znającym najlepiéj miejsce, i odpowiedną przyzwoitość miejscu, w którem się znajduje.
Dosyć ci powiedziéć pani, że kiedy jest na balu Opery, Giraud tłumaczy muzykę Musarda w taki sposób, że aż umiera z radości Napoleon kankanu.
Co się tycze Desbarolla, tego portret trudniéj skreślić, chociaż więcéj jeszcze jest typowy niżeli Giraud. Desbarolles składa się z artysty i wędrownika, ale artysty i wędrownika paryzkiego. Robi pałaszem jak Grisier, kijem jak Faufan. Ta wielorakość ćwiczeń, nie licząc już ołówka i pióra, którym oddaje się w chwilach wolnych, nadała rękom jego nałóg wielorakości gestów, prawie zawsze niszczących. Nadto, Desbarolles jest roztargniony.
Wspomniałem już ci pani o jego roztargnieniu; kiedy Desbarolles stoi, roztargnienie to pociąga za sobą ten tylko skutek, że mu przeszkadza słyszéć co mówią do niego, lub że zapomina o tém co mu powiedziano; i koniec. Ale kiedy Desbarolles siedzi, rzecz przybiera poważniejszą postać: Desbarolles gdzie kolwiek jest, przechodzi bardzo powoli i bardzo prostodusznie od roztargnienia do snu. Dla tego też Desbarolles nauczył się nadać swojemu snowi, zawsze cichemu, zresztą, oddajmy mu tę sprawiedliwość, postać godności, z powodu któréj, wyjąwszy Giraud, najmocniéj czuwający szanują jego sen. Ale względem Desbarolla Giraud nic nie szanuje. Możnaby powiedziéć że Giraud ma w sobie cóś takiego, co przebudza się zaraz jak tylko Desbarolles usypia. Skoro więc Desbarolles zaśnie, Giraud zbliża się, kładzie mu palec na nosie i przyciska dopóty, aż nos zniknie zupełnie śród wąsów. Zwykle kiedy nos Desbarolla przychodzi do takiego stopnia spłaszczenia, Desbarolles przebudza się, gotów pokłócić się ze śmiałkiem, który sobie pozwala takich żartów z organem, jaki on ciągle ładuje tabaką, dla zachowania go przy naturalnéj elegancyi. Ale poznając Giraud, uśmiecha się tym dobrym i przyjacielskim uśmiechem, jaki widziałem jedynie na ustach Desbarolla. Od lat dwódziestu jak Giraud i Desbarolles z sobą znają się, Giraud milion razy spłaszczył nos Desbarolla. Przyjmując te liczbę, właśnie też milion razy, dla tego tylko samego, Desbarolles uśmiechnął się do Giraud.
Kiedy spotkałem Giraud i Desbarolla, mieli oni kostium hiszpański; to jest kapelusz z podniesionemi brzegami, nakształt tortu, z dwóma kutasami jedwabnemi, jeden na drugim, krótka hartowana kurtka, kamizelka jaskrawego koloru, pas czerwony, krótkie spodnie, kamasze haftowane i płaszczyk andaluzyjski. Ale ten ubiór nie tyle był skutkiem entuzyazmu, jaki w nich obudzał kostium narodowy, ile okoliczności szczególnych, o których wspomniéć tu należy.
Wyjeżdżając z Francyi, Giraud i Desbarolles wzięli z sobą, oprócz ubioru podróżnego, który mieli na sobie, tłómok obejmujący dwa fraki, dwa surduty, dwoje pantalonów i dwa kapelusze Gibus’a.
Fraki, surduty i pantalony, jakkolwiek do ostatka zszarzane, zachowały przecież swoję formę i znać zawsze było, że pochodzą od krawca paryzkiego. Ale dwa Gibus’y, te nie dosyć jeszcze pewne płody naszéj cywilizacyi nowoczesnéj, nie mogły wytrzymać afrykańskiego słońca Barcellony i Murcyi, i zupełnie zboczyły z linii prostéj i pomknęły się naprzód. To zgięcie się w kabłąk, które we Francyi zniknęło by w ciągu kilku sekund, zawzięcie oparło się wszelkim usiłowaniom kapeluszników hiszpańskich, którzy trzymają się jeszcze kapeluszów z czasów Ludwika XIII i andaluzyjskich sombrero. Ztąd wynikło, że Giraud i Desbarolles, wyglądali jakby mieli na głowie komin skrzywiony od wiatru; kiedy szli obok siebie i włożyli kapelusze w tymże samym kierunku, bądź że zgięcie było z przodu, bądź z tyłu, to nieźle jeszcze odbijało. Ale jeżeli przez zapomnienie, wymówić dające się u podróżnych zajętych krajobrazem, powietrzem, światłem, mężczyznami, kobiétami, wszystkiém wreszcie, włożyli kapelusze w kierunku przeciwnym, w ówczas przybierali fantastyczną postać pary nożyc o czterech nogach, które by szły otwarte.
Jednego dnia, Desbarollowi przyszła myśl że ponieważ kapelusznicy nic poradzić nie mogli, zanieść swój Gibus do zegarmistrza. Myśl tę uwieńczył najpożądańszy skutek. Zegarmistrz wyprostował kapelusz za pomocą sprężyny zegarkowéj, i Desbarolles, z wielkiém zadziwieniem Giraud, powrócił do hotelu w kapeluszu prostopadłym. Taki stan rzeczy utrzymywał się przez trzy dni jak najlepiéj, ale trzeciego dnia kiedy Desbarolles spał, sprężyna pękła z brzękiem zegaru, który bić zaczyna. Desbarolles miał kapelusz na sprężynie.
Te rozmaite przygody ich odzieży i kapeluszów, skłoniły Giraud i Desbarolla, do przyjęcia kostiumu andaluzyjskiego, w jakim pokazali się moim oczom, i następnie oczom kolonii, francuzkiéj.
Kolonija francuzka oświadczyła nowo przybywszy zadowolenie z połączenia się z nimi, zapytała o wiadomości z rynku i z ambassady.
Paweł odpowiedział na zapytanie o rynku otwierając kosz i pokazując, pięknie ułożone między liśćmi kapusty, dwanaście jaj, sześć kuropatw, dwa zające, i szynkę z Grenady.
Powiedziéć ci trzeba, pani, że jeżeli nie jedzą w Hiszpanii, albo jeżeli jedzą źle, to dla tego jedynie że nie chcą jeść dobrze. Ziemia, ta matka płodna prawie wszędzie, szczodrą jest w Hiszpanii: najpiękniejsze jarzyny rosną tu bez starań, najsmaczniejsze owoce dojrzewają bez uprawy. W każdym czasie, schyliwszy się zbierać można poziomki, śród kwitnących fijołków, a w ciągu sześciu miesięcy wspiąwszy się na palcach, dostać można złociste pomarańcze, bujające nad głową przechodniów swoje kule wonne, lub granaty, które pękając jak serce przepełnione, spuszczają na głowę podróżnego deszcz rubinów.
Potém, dla myśliwych, Hiszpanija jest ziemią obiecaną. Te długie płaszczyzny, z jałowemi zaroślami, dają nietykalny przytułek kuropatwom, których jaj kosarz nie niszczy, i zającom. Co do większéj zwierzyny, jak jelenie, sarny, dziki, które od dnia do dnia uciekają z naszych lasów, znajdują one bezpieczne schronienie w sierrach, przerzynających Hiszpaniję w rozmaitych kierunkach, i gdzie żyją pod opieką rozbójników, naturalnych właścicieli wszystkich sierr czyli wąwozów.
I jeszcze, są pewne tradycye zachowawcze, których nie podobna odgadnąć początku, zające naprzykład co bądź pieczone, bądź w potrawie, są ozdobą naszych obiadów, zające wypędzone tu są z większéj części stołów, pod pozorem że wygrzebują mogiły i jedzą trupów. Potwarz na cóżkolwiek się przydała. W Hiszpanii zające umierają ze starości, patrząc na Hiszpanów jedzących króliki.
Nadto, nie wiem jaki podatek kuropatwy płacą kucharzom za to, że zamiast je piec, dawać à la tartare albo w pasztecie, przyprawiają je ze szkaradnym sosem octowym, który nie inny ma cel jak przekonać człowieka, niedoświadczonego w sztuce kucharskiéj, że kuropatwa, ta wice-królowa biesiady, która walczy o dostojność królewską z bażantem, jest ptakiem trochę mniéj jadalnym jak sowa albo kruk.
Rozmyślałem, patrząc na tak fatalne błędy, że pozostaje mi wielkie dzieło do wykonania, to jest: rehabilitacya zająca i kuropatwy.
Kolonija francuzka skłonną była dopomagać mi w tém dziele sprawiedliwości i ludzkości, bo zdawała się bydź bardzo zadowolona z targu.
Jedna jeszcze jéj pozostawała niespokojność: to jest w przedmiocie ambassady.
Uspokoiłem ją prędko: lubo przygnębiony czynnościami politycznemi jako poseł, i obowiązkami etykiety jako gospodarz, P. Bresson, uprzedzony o mojém przybyciu przez hrabiego Salvandy, wydał rozkaz żebym wprowadzony został do niego, jak tylko pokażę się w pałacu.
Rozkaz wykonany został.
Nie znałem pana Bresson. Jest to mężczyzna wysokiego wzrostu, oblicza poważnego i zimnego, z głową wzniesioną, jak ją lubią widziéć w tych, którzy sami zrobiwszy się tém czém są, mają prawo nosić ją podobnie.
Wytrwałość pana Bresson w całéj téj wielkiéj sprawie małżeństwa była przedziwna; nie zląkł się ani pogróżek lorda Palmerston, ani przepowiedni gazet, ani sprzedaży mebli P. Bulwera.
Trzeba ci powiedziéć, pani, że P. Bulwer, zamierzywszy odmienić mieszkanie i umeblować je na nowo, sprzedawał stare swoje meble, żeby mniemano iż wyprowadza się nie z jednéj ulicy na drugą, ale z jednego królestwa do drugiego.
P. Bresson przyjął mnie jak najlepiéj; powtarzając słowa księcia, zapewnił mię wcześnie o przyjemności jaką ten miéć będzie z widzenia mnie, i aby mię widział jak najprędzéj, zaprosił na obiad z Jego Książęcą Mością tegoż samego dnia. Przyjaciele moi byli wszyscy zaproszeni na wieczór nastąpić mający po obiedzie.
Podkreślam słowo wszyscy, dla okazania że grono zaproszonych było wielce przyjemném dla mnie.
Opuszczając Pana Bresson, a opuściłem go uradowany, wyznaję, dobrém przyjęciem, na które jak mi mówiono nie był hojny, zapytałem o mieszkanie Glucksberga, Talleyranda i Guitaut.
Wyjechałem z Paryża tak spiesznie, że nie miałem czasu prosić księcia De Cazes, jednego z piérwszych moich opiekunów literackich, czego nigdy nie zapomnę, że nie miałem czasu prosić księcia De Cazes o list do syna. Widziałem Glucksberga dzieckiem jeszcze, właśnie w epoce kiedy Boulanger malował jego portret, i śpieszyłem zobaczyć się z nim żeby pomówić o jego ojcu, którego sam widziałem bardzo dawno. Wiesz pani lepiéj niż kto inny, że rzadko mam czas odwiedzać osoby które kocham, ale gdy jestem już u nich, pozbyć się mnie nie mogą. Całą godzinę zatem przepędziłem u Glucksberga.
Co się tycze Talleyranda, niemniej kwapiłem się go widziéć, chociaż nie tak dawno widziałem się z nim jak z Glucksbergiem. Poznałem się z Talleyrandem we Włoszech, gdzie był przy poselstwie we Florencyi. Przedstawiłem ci go pani, w czasie jego przejazdu przez Paryż, i wiesz, czy kiedykolwiek milszy dowcip ożywiał przyjemniejszą twarz. Talleyrand jest prawdziwym urzędnikiem ambassady, nade wszystko ambassady hiszpańskiéj. Dla tego téż, mówię ci pani po cichu, Talleyrand odnosi w Madrycie tryumfy wszelkiego rodzaju, w szczególnym swoim sposobie przedstawiania Francyi. Z téj wielkiéj reprezentacyi indywidualnéj wynika bladość, która bardzo do twarzy przy oczach niebieskich i jasnych włosach młodego dyplomatyka.
Glucksberg przedstawia stronę poważną, Talleyrand stronę zajmującą.
Guitaut jest szwagrem pani Bresson i potomkiem poczciwego i walecznego Guitaut, tak przywiązanego do królowéj Anny Austryaczki. Guitaut, stary Guitaut, ma się rozumiéć, był żelazną pięścią użytą do wzięcia za kołnierz księcia Kondeusza, przed którym drżał wszystek ten mały dwór w Palais-Royal. Guitaut nareszcie, w imieniu królowéj poszedł po Ludwika XIII do panny Lafayette w klasztorze Wizytek, i odprowadził go na noc do Luwru, na dziewięć miesięcy punktualnie, przed urodzeniem Ludwika XIV, Guitaut, jak mnie zapewniała dostojna osoba, bardzo świadoma anegdot monarchii, zostawił pamiętniki, które familija spaliła na usilne prośby Ludwika XVIII. Gdyby dóm Guitaut nie zrobił ofiary z tych pamiętników, możebyśmy dowiedzieli się o tajemnicy daleko ważniejszéj niżeli maska żelazna.
Guitaut, teraźniejszy, jest przystojny i dumny młodzieniec dwódziesto-dwu-letni, zna wartość imienia jakie nosi, i gotów także poświęcić się dla królowéj, jestem tego pewny, gdyby królowa potrzebowała jego poświęcenia się.
Niech wiedzą o tém młode królowe Europejskie.
Wracałem więc zachwycony z mojéj wycieczki: znalazłem rynek zamożny, ambassadę jakiéj nie masz nigdzie, a na drodze spotkałem się z dwóma przyjaciółmi, którzy, jak mniemałem, znajdują się na drugim końcu półwyspu.
Zapomniałem powiedziéć że oprócz zaprosin mnie pojedynczo na obiad i ogólnie na wieczór, przyniosłem z sobą bilety na wszystkie funkcye królewskie, a zwłaszcza do balkonu na wielką walkę byków, która odbyć się miała za trzy lub cztéry dni na placu Mayor.
Cuda nam obiecują o téj walce, która odbyć się ma z przepychem i oryginalnością, jakie powtarzają się tylko przy urodzinach i małżeństwach infantów. Szesnaście już lat, jak nie było podobnéj walki w Madrycie.
Wszelako amatorowie potrząsają głową, i robią ustami ciche mlaskanie, które oznacza powątpiewanie. Ponieważ jestem bardzo ciekawy, wypytywałem się co wyraża ten podwójny znak przeczenia, i dowiedziałem się że uważają przestrzeń placu Mayor za nazbyt obszerną.
W rzeczy saméj, zdaje się, że im większym jest plac, na którym rzuca się byk i jego nieprzyjaciele, tym walka staje się mniéj zażartą, ponieważ obszerniejsze pole zostaje do ucieczki. Zagrożeni przeto jesteśmy, że w ciągu cztérech dni trwania tych uroczystości, widziéć będziemy tylko dwieście lub trzysta koni zabitych, i dziesięciu lub dwónastu ludzi ranionych. W zwyczajnym cyrku, można było spodziewać się podwójnéj liczby.
Rozumiesz więc teraz pani, co wyraża ów znak pogardy, wyciśnięty na prawdziwych amatorach byko-machii.
Zresztą, dowiemy się jutro co nam czynić wypada; jutro odbędzie się walka przy bramie Alcala, to jest w cyrku zwyczajnym, i cały Madryt zawczasu już doświadcza gorączki.
I pozwolisz pani sobie powiedziéć że i my jej doświadczamy, jakbyśmy byli prawdziwi Madrytczanie. Gorączka jest zaraźliwa.
Tymczasem zwiedziliśmy most Toledański: odbyć tę pielgrzymkę ślubowaliśmy, słuchając Aleksandra nucącego przez całą drogę:

Vraiment la reine, eàt près d’elle été laide,
Lorsque, le soir,
Elid passait sur le pont de Tolede
En corset noir.

(Zaiste, królowa wydawałaby się brzydką obok niéj, kiedy wieczorem szła ona przez most Toledański w czarnym gorseciku).
Niestety! pani, most Toledański zawsze jest tutaj; ale nie masz Sabiny, i nadaremno szukaliśmy téj pięknéj manoli, która w spółce przez połowę z wiatrem gór, wprawiła w obłąkanie biédnego Castibelza.
Jest jeszcze druga rzecz, któréj nadaremno szukaliśmy, to jest rzeki Mançanares; trzeba by przecież raz na zawsze porozumiéć się z sobą co do rzek.
U nas, kto pełni obowiązki publiczne, nie wychodzi z domu, nie mówiąc dokąd idzie.
Ja, co pełnię obowiązki publiczne; daję przykład, i głośno powiadam, żeby nasz gospodarz słyszał, że opuszczam cię pani i idę na obiad do ambassadora.
Wszyscy towarzysze nasi będą na obiedzie u Lardi, pod przewodnictwem Teofila Gautier, którego spotkali wałęsającego się po ulicach, i który twierdzi że lepiéj zna Hiszpaniję niżeli Hiszpanie.
Przepowiedział im zatém że bardzo zły miéć będą obiad.




V.
Madryt, dnia 11go Października rano.

Nareszcie przeszło to okropne wzruszenie, jakie nam zapowiadano przy pierwszéj walce byków. Jeden z nas zbladł, drugiemu zupełnie źle się zrobiło; cztéréj inni wytrwali mężnie w swoich krzesłach, jak ci starzy Rzymianie, których Gallowie zwyciężcy wzięli za bogów Kapitolium.
Ale wprzód widziałem młodego naszego księcia; był uprzejmym jak zawsze, i znalazł zręczność powiedzenia każdemu z nas przyjemnego słówka. Przyjaciele moi dziwili się, że książę tak młody, już posiadał tę powabną giętkość słów, która znajduje dla każdego to co powiedziéć trzeba każdemu. Bo nic nie dodaje tyle dowcipu ile szczęście, a książę Montpensier wydawał mi się wczora wieczorem, najszczęśliwszym w świecie książęciem.
Opowiedziałbym ci pani wszystkie te uroczystości, gdyby niektóre gazety nie doniosły że wyjeżdżam jako urzędowy historyograf Jego Królewskiéj Wysokości. Znajdziesz ich opis w pysznym programmacie, ale czytać możesz wszystkie te piękne rzeczy, w liście iskrzącém się życiem, który udzielił mi przyjaciel mój Achard w téjże chwili, i posyła go do gazety l’Époque.
Bo trzeba ci powiedziéć, pani, że kolonija francuzka pomnaża się z każdym dniem; wkrótce będzie to cóś podobnego do zajęcia kraju. Przechadzając się po ulicach, spotykamy doprawdy tyluż Paryżan, ilu Hiszpanów. Gdyby nie słońce wspaniałe, obfitość mantyli, oczy czarne jakich jeszcze nie widziałem, i szelest wachlarzy, który wiecznie porusza powietrze Kastyllii, możnaby mniemać że jesteśmy we Francyi.
Po odwiedzinach ambassady, piérwsze dwie wizyty oddałem dwóm dobrym moim przyjaciołom, których znasz pani z nazwiska. Jednym z tych dwóch przyjaciół jest Kortez Rocca de Togores, który kiedyś będzie ministrem[4], drugim książę Ossuna, który byłby już nim zapewne, gdyby chciał.
Rocca de Togores, jest jednym z piérwszych poetów i jednym z najdowcipniejszych ludzi w Hiszpanii. Hiszpanija dobry ma smak wierząc że ich poeci nie są zdatni jedynie do pisania wierszy, i że jéj ludzie dowcipni nie są jedynie zdatni do konceptów. Rocca de Togores odpowiedział temu zaufaniu, zostawszy jednym z najpopularniejszych ludzi w Hiszpanii.
Książe Ossuna jest jednym z panów, jakich bardzo nie wielu pozostało w społeczności nowożytnéj. Trzynaście lub cztérnaście razy grand hiszpański, więcéj mający orderów, niżeli pierś jego objąć może, ostatnim jest ze swojego rodu, i przedstawia trzy olbrzymie domy, które zlały się w jego dom: Lerma, Benevente, Mantado. Jego przodkowie od pięciuset lat nie zstępowali ze stopni tronu, a niekiedy zasiadali na samymże tronie. Podobnie jak Ruy Gomez de Sylva w Hernani, nogą dotyka wszystkich książąt, a czołem wszystkich królów. Ogromne ma dochody, i powiadają że nie wié ich liczby; dobra jego zalegają Hiszpaniję i Flandryę. Ma w Niderlandach pałace piękniejsze od pałaców byłego króla, a nawet króla, który teraz panuje. Ma w Hiszpanii fortece, gdzie, przypuściwszy że byłby poddanym buntowniczym jak jest wiernym poddanym. utrzymał by się przez cały rok, jedynie tylko ze swoją służbą, przeciwko wszystkim wojskom hiszpańskim. Nareszcie, ma swoje płaszczyzny, ma swoje łańcuchy gór, swoje lasy; a w tych lasach — słuchaj pani dobrze — ma swoich rozbójników.
Powiedziałem ci pani, że pozostało w Hiszpanii pięciudziesiąt do sześciudziesiąt rozbójników. No, siedmiu z tych rozbójników należy do księcia Ossuna.
Nie wyprowadzaj ztąd wniosku pani, że Ossuna jest hersztem siedmiu rozbójników.
Bynajmniéj; jest tylko ich właścicielem, i koniec.
Oto jakim sposobem Ossuna nabył tę osobliwszą własność.
Kiedy wytępiono, przed trzema lub cztérma laty, rozboje w Hiszpanii, sześciudziesiąt rozbójników, jakeśmy powiedzieli, uniknęło wytępienia; trzydziestu lub czterdziestu schroniło się w nieprzebyte wąwozy Sierra, ośmiu lub dziesięciu między Castro de Rio i Alcandete, a reszta do lasów Alamine.
Lasy zaś Alamine należą do księcia Ossuna.
Przez niejaki czas leśni strażnicy Ossuny niepokoili rozbójników, a rozbójnicy, ludzie nie cierpiący urazy, niepokoili strażników Ossuny. Strzelano się nawzajem, mnóstwo kul poginęło śród drzew, ale niektóre też znaleziono w trupach. Taki stan rzeczy utrzymać się nie mógł: nastąpiło zawieszenie broni; zawieszenie broni opierało się na następujących warunkach.
Będzie rozejm pomiędzy strażnikami a rozbójnikami.
Strażnicy nie będą prześladowali rozbójników, ale ze swojéj strony także rozbójnicy nie będą zatrzymywać nigdy podróżnego, o którym wiadomo z pewnością że jest krewny, przyjaciel, lub opatrzony pasportem księcia Ossuna.
Nadto, proboszcz wsi położonéj śród lasu, a należącej do Ossuny, obowiązany będzie spowiadać, administrować i grzebać rozbójników, którzy naturalnie lub z przygody przejdą z życia do śmierci.
Na mocy téj umowy, proboszcz spowiadał, administrował i grzebał jak mógł najlepiéj rozbójników, którzy z dziesięciu zmniejszyli się ostatecznie do siedmiu.
Pewnego dnia, a raczéj pewnego wieczora, rozbójnicy czatując spostrzegli nadjeżdżającą margrabinę Santa C...
Niech mi pani pozwoli powiedziéć, że margrabina Santa C... jest jedną z najpiękniejszych kobiet Madrytu; — a kiedy się mówi jedna z najpiękniejszych kobiet Madrytu, to znaczy jedna z najpiękniejszych kobiet w świecie.
Margrabina Santa C... siedziała więc w powozie, jadąc truchtem, i niczego się nie domyślając, gdy nagle siedm karabinów pokazało się przestraszonym oczom stangreta i lokaja. Powóz zatrzymał się.
Margrabina wyjrzała przez drzwiczki, spostrzegła co się dzieje i omdlała.
Rozbójnicy korzystali z jéj omdlenia dla rabunku, ale to wykonali z taką grzecznością, że łacno widać było iż starali się okazywać godnemi, pod każdym względem, opieki, jakiéj im udzielano.
Po skończonej operacyi, rozbójnicy skinęli na stangreta żeby jechał daléj.
Margrabina powróciła do zmysłów, uczuwszy turkot powozu.
Była zdrowa i nie uszkodzona, ale rozbójnicy zabrali jéj wszystko, aż do ostatniego reala; wszystko wzięli, aż do ostatniego klejnotu.
Margrabina, przybywszy do Madrytu, pośpieszyła zawiadomić księcia Ossuna o wypadku, jaki ją spotkał.
— Czy powiedziałaś im pani, że mam honor bydź twoim krewnym? zapytał Ossuna.
— Nic powiedziéć nie mogłam; omdlałam, odpowiedziała margrabina.
— Bardzo dobrze.
— Jak to, bardzo dobrze?
— Tak, rozumiem; wracaj do siebie, margrabino, i czekaj na wiadomości odemnie.
Ośm dni upłynęło, a obiecane przez księcia Ossuna wiadomości, nienadchodziły do margrabiny Santa C...
Dziewiątego dnia zaprosił ją krewny do siebie.
Ossuna czekał na nią w gabinecie z nieznajomym mężczyzną.
— Droga margrabino — rzekł Ossuna, wychodząc na jéj spotkanie i prowadząc ją do stolika, na którym leżał worek z pieniędzmi i kupa klejnotów — racz mi powiedziéć jaką summę miałaś z sobą?
— Cztéry tysiące realów.
— Proszę przeliczyć — rzekł Ossuna podając jej worek — a raczéj ja sam przeliczę. Masz pani za nadto ładne ręce, żeby brudzić dotykając się do tak grubéj monety.
Ossuna przeliczył pieniądze w worku: nie brakło ani jednego maravedis.
— Teraz, droga margrabino — mówił daléj — przypatrz się klejnotom, czy wszystkie.
Margrabina odbyła przegląd bransolet, łańcużków, zegarków, pierścionków, brosz, kollje, nie brakło ani szpilki złotéj.
— Ale któż ci, książę, zwrócił te wszystkie rzeczy? zapytała margrabina.
— Ten pan, odpowiedział Ossuna pokazując na nieznajomego mężczyznę.
— A kto jest ten pan?
— Ten pan jest naczelnikiem bandytów, którzy cię przytrzymali. Skarżyłem się przed nim. Powiedziałem że jesteś moja krewna, i wpadł w rozpacz że sama mu tego nie powiedziałaś, bo wtedy, zamiast przytrzymywać, owszem dalby ci eskortę, jeślibyś potrzebowała. Przeprasza cię więc najpokorniéj, droga margrabino.
Bandyta ukłonił się.
— Na każdy grzech odpuszczenie — mówił dalej Ossuna; — no, odpuść mu pani.
— Oh! z całego serca — rzekła margrabina; — ale pod jednym warunkiem.
— Jakim? zapytał książę.
Bandyta utkwił w margrabinę niespokojne i bystre oko.
— Takim, że — mówiła daléj margrabina, wybierając z pomiędzy klejnotów skromną obrączkę złotą, — że wyjąwszy tę obrączkę, którą zabieram, bo mam ją od matki, pań weźmie wszystko co tutaj przyniósł.
Bandyta chciał opierać się.
— Pod tym tylko warunkiem przebaczam, rzekła margrabina.
— Mój kochany, rzekł książę, kuzynka moja bardzo uparta; słuchaj co każe, ja ci to radzę.
Bandyta, nie odpowiedziawszy ani jednego słowa, zabrał pieniądze i klejnoty, ukłonił się i wyszedł.
Kiedy margrabina powróciła do siebie, powiedziano że jakiś człowiek przychodził do pałacu, i zostawił paczkę do niéj adressowaną.
Margrabina otworzyła paczkę: były tu klejnoty i pieniądze.
Nie było sposobu gonić za bandytą do lasów Alamine; musiała więc margrabina przyjąć to co do niéj należało.
Od tego dnia, żadna pomyłka podobnego rodzaju nie zdarzyła się, i książę Ossuna nie mógł żadnego zrobić zarzutu swoim rozbójnikom.
Oto co znaczy bydź wielkim panem w Hiszpanii; widzisz pani, że to wcale niepodobne do naszych panków francuzkich.
Przed rozstaniem się, książę zaprosił mnie na jutro na śniadanie. Gotuje dla mnie niespodziankę, jak mówił.
Bądź pani spokojna, jeżeli, o czém nie wątpię, niespodzianka warta czegoś, napiszę ci o niéj.
Dziś Madryt przebudził się śród uroczystości. Wszystkie teatra i place, które wczora widzieliśmy puste, przechodząc o godzinie szóstéj rano, były pełne teatra aktorów, a place widzów.
Bo na każdym z tych teatrów, zwijał się kolejno taniec narodowy, każdéj ze cztérnastu głównych prowincyj Hiszpanii, jakiemi są: Katalonija, Walencya, Arragonnija, Andaluzya, Stara Kastyllija, Nowa Kastyllija, Leon, Galicya, Asturya, Nawarra, Mansza i Biscaya.
Wszyscy tancerze, mężczyzni i kobiéty, z kastanietami w ręku, ubrani byli w kostiumy narodowe, które, w Hiszpanii, podobnie jak wszędzie, niestety! nikną z każdym dniem, ale przy teraźniejszéj okoliczności, pokazały się w całéj swojéj czystości rodzinnéj.
Każda gruppa tancerzy rzeczywiście pochodziła z kraju, który przedstawiała.
Tutaj podziwiałabyś pani, to osobliwsze uczucie koloru, jakie natura umieściła w harmonijném oku tych dzieci słońca. Czy uważałaś, pani, jednę rzecz, że im daléj posuwamy się z południa ku północy, tym więcéj kolor szat traci na swojéj wartości, aż nakoniec, pod szerokością wysoką, zupełnie upada. Rubens, ów malarz z imienia i serca ognisty, musiał bydź bardzo szczęśliwy, kiedy wysłany jako ambassador do Hiszpanii, widział rozwijającą się przed oczyma swemi wspaniałą tęczę, jaką tworzy różnobarwna ludność Madrytu. Tu każdy ubiór wydaje się paletrą, powleczoną najśmielszemi kolorami, które zlewają się z sobą nigdy nie będąc w sprzeczności.
Gdyby można było widziéć ulice Madrytu, przelatując o ćwierć mili nad nim, możnaby go wziąć, jestem tego pewny, za ogromny parter zasiany kwiatami.
Ponieważ nie ma tylu tancerzy żeby zajęli wszystkie pomosty jednocześnie, kiedy jedna gruppa wykonała na jednéj ulicy lub na jednym placu ilość figur, jaką wykonać miała, idzie daléj z muzyką na czele, szukać innego teatru i innych widzów.
W ówczas przez całą jéj drogę, pokazują się w oknach kobiéty, z obnażonemi ramionami, gładkiemi i lśniącemi się jak skrzydła krucze włosami; na tych włosach, czarno-granatowego koloru, rozkwita róża purpurowa, wiśniowa kamelja, albo goździk karmazynowy. Mantylla okrywa to wszystko nic nie ukrywając; potém wachlarze z lekkim szelestem ponętnym, otwierają się, zamykają bez ustanku, rozwijają się śród delikatnych palców, które gniotą je z niewypowiedzianą zręcznością i przedziwną zalotnością.
Wszelako teatr opuszczony nie długo jest próżnym: po tańcach następują bitwy; Maurowie, ubrani w zawoje i uzbrojeni w miecze, rycerze w błękitnych kaftanikach, obcisłych spodniach, kapeluszach z piórami, szablą z rękojeścią w kształcie krzyża, jak przed dwódziestą laty noszono na teatrach Gaite i Ambigu, przedstawiając, jedni żołnierzy króla Boabdyla, drudzy krzyżowników króla Ferdynanda, zajmują teatr, i przedstawiają tak dobrze jak źle zdobycie Grenady i wielkie czyny wielkiego wodza. Dla ożywienia ich, muzyka składająca się z bębnów i trąb grzmi bezustannie, huczna i barbarzyńska, tak iż można mniemać że zamiast patrzéć na oblężenie Grenady, jesteśmy przy zdobyciu Jericho.
Na innych pomostach, widzieliśmy Chińczyków w kapeluszach kształtu pagod, z oczyma wązkiemi, długiemi wąsami, w jedwabnych sukniach brzęczących dzwoneczkami. Ale prawda powiedziéć mi każe, że honor tego dnia był w ogólności na stronie tancerzy i Maurów. Chińczycy, lubo niezupełnie opuszczeni, zdawało mi się że trochę zestarzeli, nawet w Hiszpanii.
Śród téj ludności gorączkowéj, przerzynanéj co chwila karetami, jakie zdawało się że wyprowadzone z wozowni króla Ludwika XIV, przechodziły z hałasem, zaprzężone końmi lub mułami strojnemi w kity, dostaliśmy się do kościoła Atocha, gdzie odbywają się zwykle śluby infantów i infantek hiszpańskich.
Nigdy, jak mi się zdaje, tyle ludzi nie mieściło się na tak szczupłéj przestrzeni, i tyle złota nie jaśniało na ubiorach galowych.
Pośród takiego przepychu, co przypominał dawnych władców Indyj i Peru, nasi dwaj młodzi królewice odznaczali się prostotą wojskową. Oba mieli mundur marszałków polnych: spodnie białe, buty z botfortami, wielką wstęgę czerwoną przez ramię, i order Złotego Runa na szyi.
Order ten u księcia Montpensier ozdobiony był brylantami.
Królowa odznaczała się wdziękiem. Infantka jaśniała pięknością.
Bal powiedziałem że nie będę opisywał tych wszystkich cudów, a zamiast dotrzymać słowa, które sam sobie dałem, zacząłem opisywać wszystko bez końca.
Powiem więc tylko że o godzinie drugiej patryarcha Indyów dał ślub.
Wychodząc, znaleźliśmy tłumy niemniéj gęste, jak kiedyśmy wchodzili. Eau de Benjoin w swoim kostiumie z Says, nadewszystko zwracał uwagę powszechną.
Uwaga ta opóźniła nas trochę z wielkim naszym jalem, bo trzeba nam było zmienić prędko odzież żeby pośpieszyć na walkę byków. Walka naznaczona była na godzinę pół do trzeciéj, i to może jedyne jest widowisko, na którém publiczność nie czeka, nawet na królowę.
Kazałem stangretowi opuścić Prado natłoczone przygotowaniami do illuminacyi i fajerwerków, i jechać ulicami najmniéj uczęszczanemi. Musieliśmy zrobić toaletę, a raczéj przerobić.
O godzinie kwadrans na trzecią stanęliśmy w Casa-Monnier, o pół do trzeciéj mieliśmy wsiąśdź w powóz, kiedy kłótnia ze stangretem, który nie chciał żadną miarą wpuścić nas pięciu do powozu, utrudniła nasze położenie zostawując nas na bruku.
Trzeba było piechotą dostać się do bramy Alcala, a od Casa-Monnier do bramy Alcala jest dobre ćwierć mili: biegąc nawet, byłoby najmniéj dziesięć minut drogi.
Prawdziwie ciekawa widowisko przedstawia Madryt idący na walkę byków. Możnaby powiedziéć że wezbrana rzeka spuszcza się z pochyłości; dusze, które widział Dante, przekroczywszy rozpaczliwy próg piekła, pędzone przed nim jak liście wichrem unoszone, nie przebywały z większą szybkością i zawziętością przestrzeni, jak te tłumy podzielone pomiędzy tyle widowisk, i które opóźniły się podobnie jak my na ulubione swoje widowisko. Cała ulica Alcalas, szeroka jak nasza alea Pól Elizejskich i zakończona bramą prawie tak olbrzymią, jak nasza brama tryumfalna Gwiazdy, podobna była do pola mężczyzn i kobiét tłoczących się jak żyto na równinie, i pochylonych w jedną stronę gorączkowym wiatrem ciekawości.
Na ten wielki dzień powyciągano z wozowni karety, jakie widziéć można tylko w obrazach Vandermeulena, i calessinos, jakich nigdzie już nie widać Pomiędzy kołami tych powozów, pomiędzy tłumami ludu, przesuwają się, nie potrącając nikogo, co jest cudem, chłopi z okolic Madrytu konno, z karabinem przy olstrach, z miną tak dziką jak gdyby szło o zdobycie, nie zaś o zapłacenie miejsca, które przychodzą zająć w cyrku. Nareszcie, w pośród tego zgiełku pieszych w różnobarwnym ubiorze, karét ciężkich, calessino o ogromnych kołach, jeźdźców na andaluzyjskich koniach, omnibus przebiega z niezwyczajną. szybkością, naładowany tylą ciekawych, ilu objąć może nie tylko wewnątrz, ale nawet na imperyale, przerzynając fale ludzkie jak Lewiatan morze.
Zatrzymaliśmy powóz, który mieścił jeszcze tylko cztéry osoby. Rzuciliśmy dwa douros stangretowi, który chciał opierać się naszéj napaści, nie wiedząc do jakiego stopnia ta napaść będzie dla niego zyskowna, a uniesiony naszą wspaniałością, wsadził nas w powóz jak piekarz wsadza w piec sześć bochenków chleba, krzycząc na piérwszych swoich podróżnych: „Posuwajcie się! posuwajcie się!“
Jedni stali, jak Atlas świat podpierając imperyał ramionami swemi; drudzy posiadali na grzecznych kolanach, inni wreszcie, potrafili wśliznąć się pomiędzy cudze kolana. To wszystko działo się podczas kiedy powóz pędził szalonym galopem; ale zgodzono się że w dniu dzisiejszym każdy jest nie czuły na potrącania i ściskania; byleby tylko stanąć na miejscu, tego tylko trzeba, chociażby stanąć potłuczonemu, zgniecionemu, w kawałkach.
Przybyliśmy do bramy Alcala: nasza lokomotywa zatrzymała się o trzydzieści prawie kroków od obszernego pomnika. Wyskoczyliśmy na ziemię, a ostatni z nas był jeszcze na powietrzu, kiedy kareta odjeżdżała już galopem dwóch swoich mułów, które zdawało się że podzielały gorączkę powszechną, żeby iśdź zabrać nowych ciekawych.
Przyśpieszyliśmy kroku. Chciałem widziéć, przed wejściem do cyrku, kaplicę gdzie się odprawia msza żałobna, aptekę i dwóch doktorów, zakrystyę i księdza, jednych w pogotowiu do dania pomocy ranionym drugiego do spowiadania umierających; ale nie mieliśmy już czasu, bo dał się słyszéć odgłos trąb zwiastujący że alguazil, rzucił posługaczowi cyrku klucze od Torila. Wzięliśmy nasze bilety; wtłoczyliśmy się w szeroką bramę, i z biciem serca, jakiego zawsze się doświadcza, kiedy widziéć mamy rzecz nie znaną i straszną, weszliśmy na wschody prowadzące do naszych galeryj.
Ostrzeżono mnie w téj chwili, że zaraz siódma wybije; muszę przywdziać ubiór ceremonijalny. Książe Rianzares był łaskaw zaprosić mię wczora na obrzęd w kaplicy pałacowéj, a dziś rano odebrałem list P. Bresson, ponawiający te zaprosiny.
Do jutra więc, albo do dzisiejszéj nocy, walka byków.




VI.
Madryt, dnia 12go Października wieczorem.

Żyjemy w takim odmęcie, że oto czterdzieści ośm godzin upłynęło, jak nie rozmawiałem z panią. Powiedziéć też trzeba że te czterdzieści ośm godzin upłynęły jak wiekuisty miraż, wciągu którego nie powiem że widziałem, ale zdawało mi się że widziałem uroczystości, illuminacye, walki byków, balety; wszystko to przemijało z szybkością dekoracyj, które pokazują się i znikają za gwiznięciem maszynisty.
Zostawiłaś nas pani tłoczących się, pchających, potrącających się w korytarzach ciemnych, wiodących pod górę nowożytnéj wieży Babilońskiéj, nazwanéj cyrkiem.
W końcu korytarza spostrzegliśmy światło.
Zatrzymaliśmy się, olśnieni, oślepieni, chwiejący się.
Bo kto nie widział téj płomienistéj Hiszpanii, nie domyśla się co to jest słońce; kto nie słyszał gwaru cyrku, nie wyobraża sobie co to jest hałas.
Wystaw sobie, pani, amfiteatr w rodzaju Hippodromu, ale obejmujący dwadzieścia tysięcy osób, zamiast piętnastu tysięcy, rozmieszczonych na stopniach, które kosztują mniéj lub więcéj drogo, podług biletów cienia, biletów słońca i cienia lub biletów samego słońca.
Widzowie, mający bilety słońca, są ci, rozumiesz pani, którzy przez całe widowisko, muszą bydź wystawieni na pożerający skwar słońca.
Mający bilety słońca i cienia są ci, których bieg dzienny ziemi zasłonić winien, przez niejaki czas, od słonecznych promieni.
Nakoniec, mający bilety cienia są ci, którzy od początku widowiska aż do końca, znajdują schronienie przed słońcem.
Ma się rozumiéć że mieliśmy bilety cienia.
Naszém pierwszém poruszeniem, wszedłszy w ten krąg ognisty, było odrzucić się wstecz przerażonym. Nigdyśmy nie widzieli, przy podobnych krzykach, poruszających się tyle parasolek, tyle umbrelek, tyle wachlarzy, tyle chustek.
Następne widowisko przedstawiała arena, kiedyśmy tam weszli.
Byliśmy wprost naprzeciw bramy Torila. Posługacz cyrku, otrzymawszy z rąk alguazila klucz od téj bramy, cały we wstęgach, zbliżał się ku niéj; po lewéj stronie byka, który miał wyjść, trzymali się w pogotowiu na arabskich siodłach, z lancą w ręku, trzéj picadores. Reszta kadryla, to jest chulos, banderilleros, i torero, stali z prawéj strony, rozproszeni po arenie, jak pieski na szachownicy.
Powiedzmy naprzód co znaczy: picador, chulo, banderillero i torero, potém postaramy się przedstawić czytelnikom naszym teatr, na którym oni działają.
Picador, podług naszego zdania ten co na największe naraża się niebezpieczeństwo, siedząc na koniu, z lancą w ręku, czeka na attak byka. Lanca nie jest orężem, ale bodźcem. Ostrze jéj ma długość taką ile potrzeba do zadraśnienia skóry zwierzęcia, to jest że rana zadana przez picadora, nigdy miéć nie może innego skutku, oprócz rozjątrzenia złości byka i narażenia człowieka i konia na attak tém żywszy im ból był dotkliwszym.
Picador naraża się na dwojakie niebezpieczeństwo: bydź przebodzonym przez byka, bydź zgniecionym przez konia.
Mówiliśmy o lancy, jego broni zaczepnéj; za broń odporną ma tylko nagolenniki żelazne, dochodzące do pół-lędźwi i okryte pantalonami skórzannemi.
Chulos są ci, co trzymając w ręku płaszcz zielony, niebieski lub żółty, powiewając płaszczem przed oczyma zwierzęcia, odwracają na siebie jego gniew mający bydź wywartym na konia przewróconego lub na zrzuconego z siodła picadora.
Banderillos mają obowiązek niedopuszczać ostygać złości byka. W chwili kiedy byk zaziajany, olśniony, zmęczony, zwraca się koło siebie, zatykają mu w kark banderille, to jest pręty z papierem różnokolorowym powycinanym jak papier co dzieci przywięzują do latawca. Banderille wtykają się za pomocą ostrza żelaznego, w kształcie haczyka.
Torero jest królem sceny; do niego należy cyrk, jest to generał kierujący całą bitwą, wódz na którego skinienie każdy jest posłuszny; sam nawet byk, nie domyślając się tego, ulega jego władzy; on go prowadzi gdzie chce, przy pomocy chulos, i kiedy godzina ostatniego pojedynku pomiędzy nim a bykiem nadejdzie, na ziemi którą on wybrał, zachowując wszelkie korzyści cienia i słońca, byk śmiertelnie raniony, okropną szpadą, pada nieżywy u jego nóg.
Jeżeli kochanka torera znajduje się w cyrku, zawsze w najbliższym kochanki punkcie areny upada byk.
Na każdą walkę jest dwóch lub trzech picadorów w zapasie, na przypadek jeśliby picadorowie walczący byli zranieni, tyluż chulos i tylu banderilleros.
Liczba toreros nie jest określona na tę walkę; było ich trzech: Cuchares, Łukasz Blanco i Salamanchino.
Z tych trzech toreros, tylko Cuchares nosi nazwisko.
Ci wszyscy: picadores, chulos, banderilleros, toreros, ubrani są z przedziwną wytwornością. Kurtki krótkie, bogato haftowane złotem i srebrem, są koloru zielonego, błękitnego lub różowego; kamizelki podobnież haftowane jak kurtki, jaskrawych kolorów, harmonijnie odpowiadają reszcie ubioru. Spodnie trykotowe, pończochy jedwabne, trzewiki atłasowe.
Pas kolorów jaskrawych ściska walczących, a elegancki warkocz zdobi tył ich głowy, okrytej kapelusikiem czarnym oszytym taśmami.
Teraz przejdźmy od aktorów do teatru.
Po koła areny, majestatycznej jak cyrk z czasów Tytusa lub Wespazyana, ciągnie się ogrodzenie z desek, wysokości sześć stóp i tworzy koło, w którém są zamknięte wszystkie osoby, jakie opisaliśmy, od picadora aż do torero.
Ogrodzenie to, zwane olivo, pomalowane jest czerwono w górnéj części, czarno zaś w dolnéj. Te dwie części nie równéj wysokości, przedzielone są biało malowaną deską, która wystaje; służy ona za strzemiona dla chulos, banderilleros i toreros, ściganych przez byka, stawią nogę na téj desce, i przy pomocy rąk przeskakują przez baryerę. To się nazywa tomar el olivo, to jest wziąć oliwę. Bardzo rzadko zdarza się żeby torero chwytał się tego ostatniego sposobu; odwraca się od byka, ale uważałby za hańbę uciekać od niego.
Z drugiéj strony piérwszego ogrodzenia jest druga baryera, ogrodzenie i baryera stanowią korytarz. Do tego korytarza skaczą chulos i banderilleros ścigani przez byka, tutaj znajdują się alguazil, picadores zapaśni, cachetero i amatorowie mający wolny wstęp.
Powiedzmy kto to taki cachetero.
Cachetero jest kat. Obowiązek jego jest prawie hańbiący: kiedy torero mieczem obali byka na ziemię, a ten jednak podnosi ryczącą i skrwawioną głowę, cachetero wskakuje na baryerę, wchodzi na arenę, wślizga się zakrętami jak kot i szakal, aż do obalonego byka, i tu zdradziecko, z tyłu, śmiertelny mu cios zadaje. Cios ten zadaje sztyletem mającym kształt serca, zazwyczaj przecina drugi staw kości pacierzowéj od trzeciego, i byk pada jak piorunem rażony.
Po skończonéj exekucyi, cachetero powraca zawsze krętym krokiem do ogrodzenia, przeskakuje baryerę i znika.
Ta piérwsza baryera, którą przebywają, jak widzieliśmy, chulos, banderilleros i cachetero, nie zawsze daje bezpieczny przytułek. Widziano byków przeskakujących baryerę z równą łatwością jak nasze konie wyścigowe przeskakują płot, i rycina Goya przedstawia alkada de Terrason, nędznie przebodzonego i stratowanego nogami przez skaczącego byka.
Na uroczystościach królewskich widziałem jak byk trzy razy jeden po drugim przeskoczył z areny w korytarz.
Wtedy, z równąż zręcznością jak przeskoczyli z areny w korytarz, chulos i banderilleros skaczą z korytarza w arenę; posługacz cyrku otwiera drzwi, a byk kręcąc się jak wściekły w téj szczupłéj przestrzeni, widząc otwartą dla siebie drogę, wchodzi na nowo w szranki, gdzie go czekają nieprzyjaciele.
Niekiedy dzielą arenę na dwie części. To się zdarza kiedy arena jest nazbyt obszerna. Na placu Mayor, naprzykład, gdzie jednocześnie odbywają się dwie walki, zdarzyło się pewnego razu, że dwa byki przeskoczyli razem ze szranek w korytarz, pędzili jeden naprzeciw drugiego, spotkali się i pozabijali się oba.
W ogrodzeniu, znajduje się czworo drzwi, w cztérech punktach kardynalnych; dwoje nieodzownie przeznaczono na wprowadzanie żywych byków i wyprowadzanie zabitych.
Za drugą baryerą wznosi się amfiteatr, obciążony stopniami, obciążonemi przez widzów.
Muzyka umieszczona właśnie nad samym torilem.
Toril jest miejsce gdzie zamykają byków.
Byki mające walczyć, brane w ogólności z pastwisk najsamotniejszych, wprowadzane są w nocy do Madrytu, a potém do Torila, gdzie każdy ma stajnię oddzielną.
Żeby go bardziéj jeszcze rozdrażnić, nie daje się mu żaden pokarm, wciągu dziesięciu lub dwónastu godzin, jakie przepędza w swojém więzieniu.
Potém w chwili wyjścia, żeby rozdrażnić byka do ostatka, wbijają mu w lewy kark, za pomocą żelaza zaostrzonego jak haczyk, pęk wstążek koloru jego właściciela, albo właścicieli.
Ten pęk wstążek, jest celem dumy picadorów i chulos. Piękny to podarunek dla kochanki taki pęk wstążek.
Urządziwszy scenę, pozwól mi pani, wrócić do widowiska.
Siedzieliśmy, jak miałem honor powiedzieć, właśnie naprzeciw torila. Po prawéj ręce mieliśmy lożę królowéj; po lewéj, ayuntamiento. To jest cóś nakształt mera, adjunktów i radców municypalnych.
Patrzyliśmy na to wszystko z niespokojnością oczekiwania, z twarzą bardzo bladą i okiem dosyć przerażoném.
Miałem po lewym ręku Rocca de Togores, miłego poetę, o którym wspomniałem wyżej; po prawym Aleksandra, Maquet, Boulanger.
Giraud i Desbarolles, w zupełnym kostiumie andaluzyjskim, stali na drugiéj ławce.
Widzieli oni dziesięć już walk, i poglądali na nas z politowaniem, jakie starzy żołnierze gderacze z czasów cesarstwa mieli dla rekrutów.
Posługacz cyrku otworzył drzwi torila, i stanął za drzwiami.
Pokazał się byk, postąpił dziesięć kroków, zatrzymał się nagle, olśniony światłem, ogłuszony hałasem.
Był to czarny byk, w kolorach książąt Ossuna i Veragua[5].
Piana zbieliła mu pysk, oczy iskrzyły się jak dwa płomienie.
Przyznaję się co do mnie, że serce mi biło, jak gdybym znajdować się miał na pojedynku.
— Patrz, patrz! — rzekł do mnie Rocca de Togores — dobry byk.
Zaledwo Rocca to mi zapowiedział, byk jakby kwapiąc się z uiszczeniem wróżby Rocca, rzucił się na pierwszego picadora.
Nadaremno ten chciał go zatrzymać lancą, byk rzucił się na żelazo, i uderzywszy w piersi konia, wbił mu róg aż do serca.
Koń opuścił ziemię, podniesiony przez byka, i wierzgał w powietrzu cztérma nogami.
Picador zrozumiał że koń już zgubiony; uczepił się oburącz za wierzch bary ery, żywo wydobywszy się ze strzemion.
W téj chwili kiedy koń jego padał z jednej strony, on przeskakiwał przez baryerę i upadł na drugą.
Koń probował podnieść się, krew płynęła mu z piersi dwoma otworami, jak z dwóch robinetów.
Zachwiał się przez chwilę, potém upadł znowu. Byk pastwił się nad nim, i w ciągu jednéj sekundy zadał mu jeszcze dziesięć ran.
— Dobrze! rzekł Rocca, wyborny byk. Piękną mieć będziemy walkę.
Obróciłem się do moich towarzyszy. Boulanger zniósł dosyć dobrze widowisko, lecz Aleksander był bardzo blady, lecz Maquet ocierał czoło oblane potem.
Drugi picador widząc byka pastwiącego się nad koniem, opuścił baryerę i zbliżył się ku niemu.
Jego koń chociaż miał oczy zawiązane, wspiął się. Czuł instynktem że pan na śmierć go prowadzi.
Byk, spostrzegłszy nowego przeciwnika, rzucił się na niego.
To co zaszło było tak szybkie jak myśl: w jednéj sekundzie, koń obalony w tył, całym ciężarem upadł na piersi jezdca.
Usłyszeliśmy, jeżeli powiedzieć można, skrzypnięcie kości.
Wówczas hurra powszechne podniosło się; dwadzieścia tysięcy głosów zawołało razem: Bravo toro! bravo toro!
Bocca krzyczał jak inni, i doprawdy ja sam krzyczałem jak Rocca: Bravo toro!
I w rzeczy saméj byk był przepyszny, cały czarny jak heban, a krew dwóch przeciwników broczyła mu głowę i kark jak strój purpurowy.
— He! rzekł do mnie Rocca, powiedziałem ci że to byk klejki.
Klejkim bykiem nazywają tego, który obaliwszy swoję ofiarę, pastwi się nad nią.
W rzeczy saméj, byk nie tylko pastwił się nad koniem, ale szukał jeszcze pod nim jezdca.
Cuchares, który był torero téj walki, dał znak, i cała gromada chulos i banderilleros oskoczyła byka. W środku téj gromady, którą on kierował, znajdował się Łukasz Blanco, drugi torero, którego już wymieniłem, przystojny młodzieniec dwudziesto-cztero lub dwudziesto-pigcio letni, co tylko od dwóch lat jeszcze zabijał. Ubliżał on swojéj powadze mięszając się w pośród chulos. Ale zapał go uniósł.
Powiewając płaszczami swemi przed oczyma byka, chulos potrafili rozerwać jego uwagę. Podniósł głowę, popatrzał przez chwilę na kupgę nieprzyjaciół, na płaszcze lśniące się przy słońcu, i rzucił się na Łukasza Blanco, który stał najbliżéj.
Łukasz okręcił się tylko na pięcie, z wdziękiem i spokojnością niewysłowioną; byk przebiegł.
Ścigani przez niego chulos, skoczyli na baryerę. Ostatni mógł czuć oddech zwierzęcia, którym mu palił ramiona.
Stanąwszy u baryery, przelecieli przez wierzch, przelecieli to jest prawdziwy wyraz, bo przy swoich szerokich płaszczach błękitnych, różowych i zielonych, wydawali się jak gromada ptaków z rozpuszczonemi skrzydłami.
Rogi byka utkwiły w baryerę i przygwoździły do deski płaszcz ostatniego chulo, który przeskoczywszy na drugą stronę, na głowę mu go zarzucił.
Byk wyrwał rogi z desek i przez chwilę okryty był różowym płaszczem chulo, nie mogąc się wydobyć z pod płaszcza, który wsiękając krew broczącą kark zwierzęcia, okrywał się szerokiemi szkarłatnemi plamami.
Byk deptał nogami koniec płaszcza, ale środek przytrzymany był rogami. Przez chwilę okręcił się rozjuszony koło siebie, jak gdyby oszalał, potém płaszcz rozleciał się w kawałki, wyjąwszy szmat co pozostał jak banderolla na prawym rogu.
Kiedy mógł już widziéć, obejrzał całą arenę bystrym i ponurym wzrokiem.
Ponad baryerą, pokazywały się wszystkie głowy chulos i banderillos zbiegłych, w pogotowiu skoczyć w cyrk na nowo, skoro byk się oddali.
Na dwóch punktach równoległych, stali Łukasz Blanco i Cuchares, oba spokojni, oba z wytężonym wzrokiem.
Trzéj ludzie wydobywali picadora z pod konia, i probowali postawić go na nogi. Picador chwiał się na grubych nogach opatrzonych żelazem. Blady był jak śmierć, krwawa piana broczyła mu usta.
Z dwóch koni jeden już nie żył, drugi usiłował odepchnąć śmierć wierzgając.
Trzeci picador, jeden co pozostał na placu, siedział na koniu, nieporuszony jak statua bronzowa.
Po obejrzeniu się przez chwilę, byk zastanowił się.
Oko jego zatrzymało się na gruppie, która odprowadzała rannego picadora.
Kopnął piasek, którym rzucił aż na stopnie przedniemi nogami, spuścił nozdrza na brózdę, którą wykopał, ryknął okropnie i rzucił się na gruppę.
Trzéj ludzie co uprowadzali rannego, porzucili go i biegli do baryery.
Picador, prawie omdlały, ale czując jeszcze niebezpieczeństwo, postąpił dwa kroki, machnął rękami i upadł chcąc zrobić krok trzeci.
Byk zwrócił się na niego.
Ale na drodze, spotkał przeszkodę.
Ostatni picador poruszył się wreszcie, i stanął pomiędzy rozjuszoném zwierzęciem a towarzyszem rannym.
Byk złamał jego lancę jak trzcinę i raz tylko ubódł przebiegając.
Koń ciężko raniony, okręcił się na tylnych nogach i uniósł swojego pana na koniec areny.
Byk zdawał się wahać pomiędzy koniem jeszcze żyjącym, a picadorem, który prawie nie żył.
Rzucił się na konia.
Potém, głęboko go rozpruwszy i w jednéj z nowych ran zostawiwszy szmat płaszcza, o którym mówiliśmy, zwrócił się ku człowiekowi, któremu Łukasz Blanco pomagał podnieść się na jedno kolano.
Cyrk grzmiał oklaskami, krzyki: bravo toro! nieustawały. Niektóre głosy, większym entuzyazmem przejęte, nazywały go ładnym chłopakiem, kochanym byczkiem.
Rzucił się na Łukasza Blanco i na picadora. Łukasz Blanco zrobił krok na bok, rozciągnął swój płaszcz pomiędzy sobą a ranionym; byk omylony, rzucił się na płaszcz ruszający się.
Spojrzałem na moich towarzyszy; Boulanger był blady; Aleksander zielony; Maquet, jak nimfa Biblis, rozpływał się w wodę.
Gdybym miał zwierciadło, powiedziałbym ci pani, jak ja sam wyglądałem. Wszystko co powiedziéć mogę, jest to, że jeżeli byłem mocno wzruszony, nie czułem zgoła tego niesmaku, jaki mi zapowiadano, i że ja, co uciekam widząc kucharza gotującego się do zabicia kury, nie mogłem oderwać wzroku od byka, który już prawie zabił trzy konie i ranił jednego człowieka.
Zatrzymał się, nie pojmując bez wątpienia słabości przeszkody, jaką mu stawiono, i gotował się do dalszego boju.
Znowu Łukasz Blanco wystąpił do walki z nim, mając płaszcz jedwabny błękitny za całą broń zaczepną i odporną.
Byk rzucił się na Łukasza. Łukasz wykonał obrót podobny do piérwszego, i byk znalazł się o dziesięć kroków daléj od niego.
Tymczasem chulos i banderilleros zeszli w arenę; posługacze cyrku wrócili zabrać picadora, który wsparty na ich ramieniu, szedł ku baryerze stąpając z większą łatwością.
Cały kadryl otoczył byka, machając płaszczami, ale byk miał tylko wzrok dla Łukasza Blanco. Była to walka pomiędzy nim a tym człowiekiem, od któréj żaden inny attak oderwać go nie mógł.
Kiedy byk tak pogląda na człowieka, rzadko się zdarza żeby ten człowiek nie zginął.
— Zobaczysz, rzekł Rocca, kładąc rękę na mojém ramieniu, zobaczysz.
— Nazad, Łukaszu! nazad, krzyknęli jednym głosem wszyscy chulos i wszyscy banderilleros.
— Nazad, Łukaszu! krzyknął Cuchares.
Łukasz pogardliwie patrzał na byka.
Byk szedł prosto na niego ze spuszczoną głową.
Łukasz postawił nogę pomiędzy dwa jego rogi, i skoczył mu przez głowę.
Wówczas już to nie były oklaski, nie były krzyki, ale ryk.
— Bravo! Łukasz! wrzasło dwadzieścia tysięcy głosów. Viva Łukasz! viva! viva!
Mężczyzni rzucali swoje kapelusze i petacas w arenę, kobiéty rzucały bukiety i wachlarze.
Łukasz kłaniał się uśmiechając się, jak gdyby się bawił z koźlęciem.
Nasi towarzysze bladzi, zieloni, oblani potem, klaskali i krzyczeli podobnie jak inni.
Ale ani te krzyki, ani te szalone oklaski, nie odrywały byka od zemsty przedsięwziętéj. W pośród wszystkich ludzi, Łukasza tylko wzrok jego szukał, a wszystkie płaszcze migające mu przed oczyma, nie mogły sprawić iżby zapomniał o płaszczu błękitnym, na który podwakroć rzucał się bezskutecznie.
Znowu się rzucił na Łukasza, ale teraz miarkując swój pęd tak iżby go nie wyprzedził.
Łukasz uchronił się zręcznym skokiem.
Ale byk tylko o cztery kroki był od niego.
Wrócił nie dając mu wytchnąć.
Łukasz zarzucił mu płaszcz na głowę i tyłem cofnął się do baryery.
Zakryty przez chwilę, byk dał swemu przeciwnikowi wyprzedzić Się o dziesięć kroków; ale płaszcz rozleciał się w kawałki, i byk znowu rzuci się na nieprzyjaciela.
Zachodziła teraz kwestya o szybkość tylko. Czy Łukasz stanie u baryery przed bykiem? Czy byk doścignie Łukasza nim ten zdąży do baryery?
Łukasz stąpił nogą na bukiet, noga pośliznęła się o kwiaty wilgotne; upadł.
Ogromny krzyk zagrzmiał, wydany przez dwadzieścia tysięcy głosów; potém nastąpiło głębokie milczenie.
Jak mgła przesunęła mi się koło oczu, śród tej mgły widziałem człowieka wyrzuconego w górę na piętnaście stóp wysokości.
I, rzecz osobliwsza, śród tego zamroczenia, wszystkie szczegóły toalety biednego Łukasza pokazały mi się wyraźnie. Jego kurtka błękitna, srebrem haftowana, kamizelka różowa z guzikami cyzelowanemi, spodnie białe, wszystko galonami oszywane po szwach.
Spadł znowu. Byk czekał na niego; ale drugi przeciwnik czekał na byka.
Był to piérwszy picador, który siedząc na świeżym koniu, powróciwszy do areny, uderzył na byka w chwili kiedy ten zniżał rogi ku Łukaszowi.
Byk uczuwszy że jest raniony, podniósł głowę; i jak gdyby był pewny że znajdzie Łukasza tam gdzie go porzucił, uderzył na picadora.
Zaledwo zostawił Łukasza za sobą z tyłu, Łukasz podniósł się i ukłonił się publiczności z uśmiechem. Cudem, rogi przeszły po obu stronach ciała: łeb tylko byka cisnął go w górę.
Drugim znowu cudem spadł on bez żadnego szwanku.
Ogromny gwar radości przebiegł cały cyrk, oddech powrócił dwódziestu tysiącom osób.
Maquet prawie omdlał. Nie lepiéj było z Aleksandrem i prosił o szklankę wody.
Podano mu.
Wypił kilka kropel, a oddając trzy czwarte pełne, rzekł:
— Zanieść to do Mançanares, to zrobi mu przyjemność.
W téj chwili dał się słyszéć wielki hałas; trąby zabrzmiały.
Przepraszam pani, ale są dwie godziny nieubłagane: godzina poczty, i godzina śmierci. Jedna mię nagli; twój aż do drugéj.




VII.
Madryt, dnia 13 Października.

Zostawiliśmy, jeżeli dobrą mam pamięć, biednego Łukasza Blanco, cudem żyjącego jeszcze, kłaniającego się publiczności, śród oklasków powszechnych.
Zostawiliśmy byka w zapasach z picadorem, który tamtemu przyszedł w pomoc.
Nakoniec, zostawiliśmy trąby brzmiące i ogłaszające jakiś wypadek nowy i nieprzewidziany.
Nowym tym i nieprzewidzianym wypadkiem, było przybycie królowéj matki.
Królowa matka, przyjemna i piękna osoba, którą widziałaś pani w Paryżu, i która wydaje się starszą siostrą swojéj córki, lubi walki byków, jakby to lubić mogła prosta margrabini; potrafiła uchylić się od uroczystości tegodziennych, i pośpieszyła przepędzić godzinkę na gorączkowém widowisku, jakie nas paliło.
Zaledwo trąby oznajmiły jéj przybycie, zaledwie pokazała się w cieniu swéj loży? nagle, jakby przez czarnoksięztwo wstrzymał się cały dramat cyrku.
Zostawiono picadora, konia i byka, niech sobie robią co chcą, a cały kadryl szykował się w kolumnę naprzeciw torila.
Cuchares, Salamanchino i Łukasz Blanco szli naprzód.
Za nimi z tyłu postępowali trzéj picadores. Picador raniony, którego uważaliśmy za nieżywego, kazał wsadzić siebie na świeżego konia, i gdyby nie nadzwyczajna bladość, możnaby mniemać że nic mu się nie przytrafiło. Ten co się zaprzątał bykiem, wydostał się od niego i zajął swoje miejsce.
Za picadorami szli cztéréj chulos, za chulos banderilleros, za nimi posługacze cyrku.
Sam tylko cachetero nie należał do orszaku.
Byk, przyciśnięty do loży ayuntamiento, patrzał na tę processyę wzrokiem ogłupiałym.
Co się tycze processyi, ta nie frasowała się o byka, jak gdyby wcale jego nie było.
Postępowała wolnym krokiem podług taktu muzyki, i przyklękła na jedno kolano przed królową.
Królowa zostawiła cały kadryl przez kilka sekund w takiéj postawie, jak gdyby chcąc powiedziéć że przyjmuje jego hołdy; potem dała znak żeby podnieśli się.
Wszyscy składający processyę, powitali i oddali ukłon.
Potém, za drugim znakiem złamały się szeregi, i każdy wrócił do swojéj roli, picadores spuszczając lance, chulos wstrząsając płaszczami, banderilleros biegąc przygotowywać swoje banderille.
Tymczasem byk, zapewne żeby nie pozostać całkiem bezczynnym, ubódł biednego konia, którego mieliśmy za nieżywego, a on uczuł że żyje, wziął go z pod spodu rogami, podniósł z ziemi i obnosił na swoim karku.
Koń, przez ostatnie wysilenie, prostował głowę i wydawał ostatni jęk, który nie miał mocy przejść w rżenie.
Widząc nieprzyjaciół powracających do attaku, byk zrzucił z siebie konia, jakby zwyczajną kitę.
Koń spadł, potém przez ostatni wysiłek konania, podniósł się na cztéry nogi, i chwiejąc się poszedł upaśdź przy torilu.
Byk patrzał na oddalającego się.
— Uważaj to dobrze, rzekł Rocca, i powiesz mi potém czy znam się albo nie na tauromachii. Gdziekolwiek ugodzony będzie byk, jeżeli nie padnie od razu, pójdzie kończyć życie na koniu, który upadł.
Powiedziałem, jest to prawdziwy byk klejki.
Byk zabił trzy konie, a ranił dwa. Alguazil skinął na picadorów żeby się oddalili.
Picadores przeszli na koniec cyrku, położony naprzeciw torilu, i oparli się wszyscy trzéj o olivo, z głową obróconą ku środkowi cyrku.
Chulos zaczęli machać płaszczami.
Byk ruszać się zaczął, i ucieczki odnowiły się. Trzy lub cztéry razy byk ścigał swoich przeciwników aż do baryery, i przedstawiał nam widowisko tych zgrabnych ludzi skaczących, z płaszczem rozciągnionym nad głową.
Banderillero wszedł trzymając banderillę w każdym ręku; trzéj towarzysze szli za nim uzbrojeni jak on.
Nie jest to rzecz łatwa zatknąć banderylle w byka.
Trzeba je zatknąć razem w kark prawy i w kark lewy; im bardziéj równolegle są zatknięte, tym lepszą jest sztuka.
Chulos zwrócili byka ku banderillero: banderillero zatknął dwa ostrza w jego kark, a jednocześnie ze środka tych strzał wyleciało sześć czy pięć ptaszków, kosów, kanarków, szczygłów.
Niektóre z biednych ptasząt, odurzone, nie mogły leciéć i popadały na piasek areny.
Wnet, pięć albo sześć osób skoczyło z korytarza i łapało je narażając się na zabicie przez byka.
Ale ten oczéwiście zaczął tracić głowę; nie miał już w pogoni téj upartéj woli, która czyni zwierzę tak niebezpieczném. Rzucał się od jednego chulo do drugiego, uderzając rogiem jak dzik tnie kłem, ale dając się odrywać od jednego nieprzyjaciela do drugiego.
Drugi banderillero pokazał się.
Na jego widok byk zdawał się uspokoić zupełnie, ale uspokoić się dla zapewnienia sobie zemsty. Bez wątpienia poznał w ręku nowo-przybyłego narzędzia bólu, któremi potrząsał na swym karku, bo rzucił się na niego nie dając odwrócić się niczém, ani się zatrzymać. Banderillero czekał ze strzałami w ręku. Ale jedna tylko utkwiła w karku byka. W tymże czasie lekki krzyk dał się słyszéć: różowy mankiet banderillera okrył się szkarłatem, ręka jego zbroczyła się krwią, która ciekła po każdym palcu. Róg przebódł mu rękę wyżjé łokcia.
Dostał sié do baryery, nie pozwalając żeby go podtrzymywano; ale w chwili, kiedy chciał ją przebyć, omdlał. Widzieliśmy jak wpadł na korytarz, z głową przewróconą i bez zmysłów.
Dosyć już było tylu klęsk na jednego byka, trąba Nabrzmiała na śmierć jego.
Natychmiast każdy usunął się. Szranki odtąd należały do torera.
Tym torero był Cuchares.
Cuchares wystąpił naprzód; mężczyzna lat trzydziestu sześciu do czterdziestu, wzrostu zwyczajnego, chudy, szczupły, śniady; torero jeżeli nie najzręczniejszy, Hiszpanie dają przed nim pierwszeństwo Montes’owi i Chiclavero, tedy jeden z najodważniejszych, Cuchares, naprzeciw byka dokazuje cudów zuchwałości, które dowodzą że doskonale zgłębił charakter zwierzęcia. Jednego dnia, kiedy szedł w zapasy z Montes’em, który wziął nad nim górę, nie wiedząc już co ma robić żeby odzyskać część oklasków, jakie mu wydarł szczęśliwy spółzawodnik, ukląkł przed rozjuszonym bykiem.
Zdziwiony byk, popatrzał na niego przez dwie lub trzy sekundy; potém, jak gdyby strwożony podobną śmiałością, opuścił Cucharesa i rzucił się w pogoń za chulo.
Cuchares wystąpił więc naprzód; trzymał w lewym ręku szpadę, zakrytą muletą.
Muleta jest to szmat sukna czerwonego, przywiązany do krótkiego kija, jest to puklerz torera.
Cuchares przeszedł cały cyrk, przyklęknął na jedno kolano przed lożą królewską, i podniosłszy kapelusik prawą ręką, prosił dostojnéj spektatorki o pozwolenie na zabicie byka.
Pozwolenie udzielone zostało skinieniem i z uśmiechem.
Cuchares cisnął kapelusz daleko z dumnym gestem, właściwym tylko człowiekowi, który walczyć ma ze śmiercią, i zbliżył się do byka.
Cały kadryl był na jego rozkazy i kręcił się koło niego.
Od téj chwili, nic się już nie dzieje, tylko za wolą torera. Wybrał on sobie miejsce do potyczki, zawczasu wie już miejsce, gdzie ma ugodzić byka; wszyscy mają manewrować żeby sprowadzić byka na miejsce wskazane.
Miejsce wskazane było poniżéj loży królewskiéj.
Ale chulos okazali zalotność w sprowadzeniu go tutaj, oni także chcieli miéć swój tryumf. Kazali bykowi długą odbyć drogę, zmusili żeby przeszedł koło loży ayuntamiento, sprowadzili pod toril, a ztąd w miejsce gdzie Cuchares czekał na niego, z muletą w jednym ręku, ze szpadą w drugim.
Przechodząc koło konia, którego podrzucił głową, a teraz zupełnie już nieżywego, byk odwrócił się, żeby go jeszcze dwa lub trzy razy ukłóć rogiem.
— Patrz! patrz! rzekł Rocca.
Kiedy Cuchares ujrzał byka naprzeciw siebie, dał znak.
Wszyscy się usunęli.
Człowiek i byk znaleźli sę jeden naprzeciw drugiego.
Jeden ze szpadą cienką, długą i ostrą jak igła.
Drugi z siłą nieporównaną, strasznemi rogami, nogami bardziej chyżemi niżeli konia najrączszego.
Człowiek w rzeczy saméj, bardzo mało znaczył, naprzeciw podobnego potworu.
Tylko, promień rozumu iskrzył się w oczach człowieka, gdy tymczasem ogień dzikości pałał w spojrzeniu byka.
Oczéwiście więc cała przewaga była na stronie człowieka, i w téj nierównéj walce, przecież silniejszy uledz musi, a słabszy zwyciężyć powinien.
Cuchares machnął muletą przed oczyma byka.
Byk rzucił się na niego. Cuchares okręcił się na jednęj nodze. Lewy róg byka drasnął mu pierś.
Prześliczny to był obrót; cały cyrk zagrzmiał oklaskami.
Oklaski te zdawały się gniewać byka; wrócił do Cucharesa; teraz czekał go ten ze szpadą w ręku.
Starcie się było straszne; szpada zgięła się w kółko, potem wyleciała w powietrze.
Ostrze dotknęło kości w karku; szpada jak sprężyna, świszcząc wyrwała się z rąk torera.
Chciano już gwizdać na Cucharesa, gdy nowy obrót niemniéj zręczny od piérwszego, ochronił: go przed nieprzyjacielem.
Chulos posunęli się wówczas dla zatrudnienia byka; ale Cuchares, lubo rozbrojony, skinął na nich żeby zatrzymali się na miejscu.
W rzeczy saméj, muleta mu tylko pozostała.
Działa się wówczas rzecz osobliwsza, która wykazywała w człowieku tę głęboką znajomość zwierzęcia, tak konieczną temu, który walczy z nim przez pięć minut, mając tylko czerwony kawałek sukna. — Cuchares prowadził byka gdzie chciał, drażniąc go aż do utraty instynktu. — Dziesięćkroć byk uderzał na niego, przechodząc już z prawéj, już z lewéj strony, ocierając się za każdym razem, a nie dotykając się ani razu.
Nareszcie Cuchares, osypany oklaskami, podniósł szpadę, otarł ją spokojnie, i stanął do walki.
Tą razą szpada zniknęła przez całą swoję długość, pomiędzy dwoma łopatkami byka.
Byk zatrzymał się zadrżawszy na czterech nogach; czuć można było że jeżeli nie żelazo, przynajmniéj zimno żelaza przeniknęło aż do jego serca.
Rękojeść tylko widać było nad skórą, Cuchares niezaprzątał się już bykiem, i poszedł złożyć ukłon królowéj.
Ze swojéj strony byk, czując się ranionym śmiertelnie, spojrzał do koła, późniéj chodem ciężkim już od konania, obrócił się ku koniowi.
— Widzisz! rzekł Rocca, widzisz!
W rzeczy saméj, przyszedłszy do nieżywego konia, byk upadł na kolana, wydał ryk żałosny, zgiął tylne nogi podobnie jak przednie, i położył się trzymając jeszcze tylko głowę podniesioną.
Wówczas cachetero wyszedł z korytarza, przyczołgał się aż do byka, podniósł sztylet i uderzył.
Piorun nie byłby prędszym. Głowa odpadła nie zadrgnąwszy nawet: byk skonał nie wydawszy jęku.
Wnet muzyka zabrzmiała na śmierć byka.
Na głos téj muzyki, otworzyły się drzwi, weszły cztery muły ciągnące coś nakształt wozu.
Muły niknęły pod przepysznemi aparejos, które jaśniały mnóstwem kokard jedwabnych, brzęczały dzwoneczkami.
Zaczęto od przywiązywania do wozu jednego po drugim, trzech koni zabitych, które muły uniosły z szybkością błyskawicy.
Potém przyszła koléj na byka, który zniknął także bramą śmierci.
Za nim zamknęła się brama.
Cztéry długie linije pozostały na piasku, całkiem krwią zbroczone; linije te nakreśliły nieżywe konie i byk.
Tu i ówdzie w cyrku, widać było jeszcze inne plamy czerwone.
Cztérech posługaczy weszło, dwóch z grabiami, dwóch z koszykami pełnemi piasku. W dziesięć sekund, wszystkie te ślady pierwszéj walki zniknęły.
Picadores zajęli miejsce swoje po lewéj stronie torila; chulos i banderilleros po prawéj. Łukasz Blanco, który następował po Cuchares’ie, stanął nieco w tyle: muzyka zagrzmiała na wejście, drzwi otworzyły się, drugi byk pokazał się.
Wielką zaletą tego przedziwnego widowiska jest to, że nigdy niema między-aktów; śmierć nawet człowieka, jest tylko zwyczajnym przypadkiem, który nic nie przerywa. Podobnie jak w naszych teatrach dobrze urządzonych, wszystkie role rozdane są podwójnie i potrójnie.
Z bykami dzieje się podobnie jak z ludźmi, są tchórze i odważne, otwarte i chytre, wytrwałe i niedbałe.
Byk co wchodził, był czarny jak pierwszy, miał siedm lat jak piérwszy, pochodził z lasów Alamine jak pierwszy. W oczach wszystkich, był bratem piérwszego; ale pomimo całego podobieństwa, nie mógł oszukać Rocca.
— Jeżeli masz zrobić jaką wizytę, powiedział mi, korzystaj z teraźniejszéj walki.
— Dla czego?
— Bo byk zły.
— Zkąd wnosisz o tém?
— Widzę.
Będę prosił Rocca de Togores, żeby mi powróżył, i strzeż się pani, żeby nie przepowiedział że kiedy kochać mnie będziesz: bo przyszedłby ten dzień, chociażbyś poprzysięgła że nie przyjdzie.
Byk był zły.
Podobnie jak piérwszy, rzucił się na trzy konie, ale za każdym skokiem, lanca picadora dostateczną była do jego wstrzymania, a raczéj oddalenia. Odparty potrzykroć, szedł daléj, rycząc z bólu.
Cały cyrk rozległ się szyderczym wrzaskiem i gwizdaniem.
Widzowie cyrku są najbezstronniejszemi widzami, jakich tylko znam. Gwiżdżą lub poklaskują, podług zasługi, bydlętom i ludziom, człowiekowi i bykowi. Ani jedno piękne uderzenie rogiem, ani jeden piękny cios lancy, ani jedno piękne pchnięcie szpady, nie przechodzi niepostrzeżone. Raz 12,000 widzów jednym głosem wołało o łaskę dla byka, który rozprół wnętrzności dziewięciu koniom i zabił picadora. Udzielono łaskę, i byk, rzecz prawie niesłychana, wyszedł żywy z areny.
Naszemu nie było przeznaczono uratować się tak chlubnie. Chociaż picadores kłóli go, chociaż banderilleros wtykali w niego swoje banderille, nic go skłonić nie mogło do walki.
Wówczas rozległy się krzyki; perros! perros!
Perro znaczy pies, a zatém perros znaczy psy.
Kiedy byk nie skłania się do walki, kiedy nie ożywia się od bólu, kiedy wreszcie nie postępuje jak przystoi na odważnego byka, wówczas żądają albo perro, albo fuego.
Tą razą zażądano psów. Alguazil spojrzeniem zapytał lożę królowéj, i dał znak że pozwolono na psów.
Zaraz po tym znaku, każdy oddalił się od byka. Możnaby rzec że biedne zwierzę dotknięte zarazą morową.
Byk zatrzymał się sam jeden śród areny, poglądając w koło siebie, i jakby się dziwiąc danemu mu odpoczynkowi. Bez wątpienia, jeżeli jaka część systematu mózgowego, przeznaczona jest u byka na wspomnienia, ten musiał sobie przypomnieć dzikie pastwiska, na których się zhodował, i mógł pomyśléć że go odprowadzą pod góry skaliste, ku lasom posępnym.
Jeżeli tego spodziewał się, krótkie były jego marzenia.
Drzwi się otworzyły. Człowiek trzymający psa na ręku, wszedł; drugi za piérwszym, trzeci za drugim.
Nareszcie, sześciu ludzi weszło, każdy trzymając strasznego perro.
Na widok byka sześciu brytanów szczekać zaczęto: oczy im na łeb wylazły, paszcza rozszerzyła się aż do ucha; pożarły by swoich panów, gdyby ci ich niepuścili. Ich panowie, którym niechciało się umrzeć jak Jezabel, puścili psów, a te rzuciły się na byka.
Byk, na ich widok, odgadł co ma nastąpić, i tyłem cofnął się do baryery.
W jednéj sekundzie szczekająca psiarnia przebiegła całą szerokość cyrku, i walka zaczęła się.
Przeciwko nowym antagonistom, byk odzyskał całą dzielność swoję; możnaby rzec że odwaga, która opuściła go w walce z ludźmi, powróciła mu naprzeciw naturalnych nieprzyjaciół.
Co się tycze psów, były dobréj rasy, brytany i bul-dogi; jeden z nich niezawodnie rodził się w Londynie, był najmniejszy i najzażartszy ze wszystkich. Przypomniał mi tego biednego milorda, włoskiéj pamięci, którego znałaś pani, i czytałaś dziwne jego przygody w Speronare i w Corricolo.
Nie nowe to dla mnie było widowisko, chociaż jeden z aktorów nie był ten sam. Często, w pięknych naszych lasach Compiègne, Villers-Cotterets, albo Orleańskich, widziałem dzika opartego o skałę albo o pień drzewa, jak stawił czoło całéj psiarni, która zaścielała ziemię o dziesięć kroków koło niego, jak kobierzec poruszający się i różnobarwny. Kiedy niekiedy, jeden ze śmiałych napastników, podniesiony strasznym kłem, wylatywał ciśnięty o dziesięć lub dwanaście stóp wysokości, i zakręciwszy się w przestrzeni dwa lub trzy razy, spadał krwią zbroczony, rozpróty, z wypadającemi wnętrznościami.
Następnie odbyła się nowa walka: jeden pies ciśnięty został z areny pośród widzów; drugi, ciśnięty prawie prostopadle, spadł na baryerę, i połamał sobie kości.
Inne zdeptane były nogami byka, ale podniosły się. Dwa chwyciły go za uszy; trzeci, najmniejszy, porwał za pysk; czwarty zaszedł mi z tyłu.
Nagle zwyciężony okrutnym bólem, byk wydał ryk okropny, potém próbował uciec od bólu, który ścigał go ciągle wzrastając. Podniesiona jego głowa wydawała się głową niekształtnego zwierzęcia, bo trzy psy niepuszczały go, równie jak czwarty; a te dziwaczne narośle, zdawały się składać z nim jedno ciało. Dwa razy tak obiegł arenę, potém chciał skoczyć w prawo i w lewo, rzucał się, tarzał, skakał; wszystko nadaremno: nieubłagane paszcze były ściśnięte, i byk zatrzymał się zwyciężony, z głową spuszczoną i ciałem pochyloném na dwóch kolanach.
Krzyczano: bravo, perros! jak wprzód krzyczano: bravo, toro! jak krzyczano: bravo, Cuchares!
Jeden chulo zbliżył się ze szpadą; byk oddany psom nie jest godzien szpady matadora, ani rany między dwiema łopatkami. Walecznych byków zabijają z przodu, tych którzy próbują zabijać zabijają; innych przeszywają z boku, lub sztyletem z tyłu.
Chulo zbliżył się ku bykowi i trzy razy wpychał mu szpadę w bok, nim on upadł. Za trzecim razem, trafił w serce i byk położył się.
Wtedy przyszła koléj na cachetero.
Zbliżył się także i wykonał swoję powinność.
Panowie musieli oderwać swoich psów od martwego zwierzęcia. Trzymały go jeszcze.
Czy Pani wiesz jak się wykonywa ta operacya i jakim homeopatycznym środkiem zmuszają buldogów do otwarcia pyska?
Nic prostszego; ugryść trzeba za ogon.
Pewnego dnia omal mnie nie zaniesiono w tryumfie. Jechałem w kabryolecie ulicą świętéj Anny. Kabryolet mój zatrzymany został przez tłumy zgromadzonego ludu. Stara margrabini przechadzała się w towarzystwie pieska i lokaja, gdy nagle bul-dog małego wzrostu, ale żelaznéj paszczy, rzucił się na nieszczęśliwego pieska i chwycił go za obnażoną część ciała u nóg tylnych. Piesek wył, margrabina krzyczała, lokaj klął, i powiedziéć trzeba, ku zawstydzeniu mieszkańców ulicy świętéj Anny, publiczność śmiała się.
Kilka dusz litościwych, probowało rozerwać dwoje zwierząt, ale bezskutecznie, co margrabiny przyprowadzało do rozpaczy.
Postanowiłem odegrać rolę bożka starożytnego, mój kabryolet zastąpił machinę, Oparłem się o przód, i rzekłem:
— Proszę mi podać dwoje psów.
— Ach! panie, ratuj mojego pieska! krzyknęła margrabina, składając ręce.
— Pani, odpowiedziałem skromnie, zrobię co będę mógł.
Przyniesiono mi tę parę. Ponieważ wcale nieznałem bul-doga, a zatém niemiałem żadnéj z nim poufałości, owinąłem mu więc ogon chustką, i przez chustkę ugryzłem go gwałtownie.
Piesek oderwał się jak owoc dojrzały, spadł na ziemię i pobiegł do pani; gdy tymczasem bul-dog, kurcząc się z bólu, krwawemi oczyma i z pyskiem otwartym, szukał gdzieby się wpić do mojéj osoby.
Ale znalem moje rzemiosło odrywacza bul-dogów, — milord mnie nauczył. Cisnąłem więc psa o dziesięć kroków, i rzekłem głośno: do Instytutu!
— Ach! — rzekła jakaś stara pani — niedziw że ten pan taki mądry, on członek akademii.
We trzy dni potém, stara margrabina, odkrywszy prawdziwą moję professyę i prawdziwy mój adress, ofiarowała mi swoje serce i rękę. Gdybym się z nią ożenił, byłbym dziś wdowcem, i miałbym sto pięćdziesiąt tysięcy franków rocznego dochodu.
Przestroga dla młodzieży konkurującéj o małżeństwo.
Pozwól niech cię opuszczę pani, przy tém zdaniu moralném. Walka byków jest widowiskiem, które się nie uprzykrza, skoro patrzymy na nie, ponieważ ośm dni z kolei patrzyłem na wszystkie walki byków, wyprawiane w Madrycie. Ale patrzéć i słuchać nie jest jedno, i lękam się żeby mój opis niebył już zanadto długi.
Tym bardziéj że będę musiał wrócić do tego przedmiotu, ponieważ królewska walka byków, jak miałem honor wspomniéć, odbywa się zupełnie pod innemi warunkami niżeli walka zwyczajna.




VIII.
Madryt, 12 Października wieczorem.

Zaiste, pani, Madryt jest grodem cudów. Nie wiem czy Madryt zawsze miewa podobne illuminacye, podobne balety, podobne kobiéty; ale wiem że bierze mnie okropna chętka, teraz, kiedy dzięki ostrożnościom przedsięwziętym, mój byt materjalny zabezpieczony został, naturalizować się na Hiszpana i obrać miejsce zamieszkania w Madrycie.
Kto niewidział Prado illuminowanego wczora, ten nie domyśla się co to jest illuminacya; kto niewidział przy blasku tej illuiminacyi przechodzących dwudziestu pięknych kobiét, których mógłbym powiedziéć nazwiska, niedomyśla się co to jest zgromadzenie wieszczek; kto nie byt w teatrze Cyrku i niewidział jak tańczy jaleo de Xeres pani Guy Stephen, niedomyśla się co to jest taniec.
Mógłbym dodać: kto niewidział walczącego Romero, ten niedomyśla się co to jest odwaga; ale wrócę się jeszcze do tego ostatniego przedmiotu, gdy przeciwnie wyczerpię trzy piérwsze.
Wczora, pani, opuściwszy pałac, udałem się do Prado.
Długa jego aleja, podobna do Pól Elizejskich, była w płomieniach; z tą tylko różnicą że płomienie te, zamiast przedstawiać tradycyjne festony i wiązania urzędowe, z dni 1 Maja i 29 Lipca, jaśniały we wszystkich kolorach i przybierały wszelkie formy: katedry, kwiaty, zamki gotyckie, pałace maurytańskie, girlandy, gwiazdy, słońca; możnaby rzec iż cały nasz systemat planetarny skupił się razem żeby wyprawić uroczystość biednéj naszéj kuli ziemskiéj. Nic podobnego niewidziałem, wyjąwszy uroczystość luminara w Pizie.
Niewiem czy nie powiedziano mi że te illuminacye kosztowały sto tysięcy franków dziennie: nie dziwiłoby mnie to bynajmniéj.
Przytém, widzisz pani, w podłużnym czworoboku który opasują te illuminacye, tyle przechodzi pieszo prześlicznych istot po alejach bocznych, tyle cudnych piękności w powozach, że — jedyny to jest sposób wyrażenia mojéj myśli — że na brzydkie tylko kobiety zwraca się uwaga i patrzy się w Madrycie. Co do innych, dalibóg, byłoby zawiele roboty, i dla tego jéj się zrzekają.
Po dwugodzinnéj przechadzce, śród krzyżujących się ogni illuminacyi i spojrzeń, weszliśmy do teatru Cyrku. Była to właśnie chwila baile nacional, piérwsza tancerka znajdowała się na scenie. Tą piérwszą tancerką jest Francuzka, i nazywa się, zdaje mi się że już powiedziałem, pani Guy Stephen.
Trzeba ci powiedziéć, pani, że pomiędzy nami artystami jest pewny rodzaj wolnego mularstwa europejskiego, za pomocą którego rozumiemy się, nigdy niewidząc się wprzód z sobą. I tak, naprzykład, jeżeli wchodzę w Paryżu do teatru gdzie grają Fryderyk Lemaitre, Dejazet albo Bouffe, każę tylko powiedziéć któremu z nich że ja tu jestem, lub sam skinę na nich że tutaj jestem, a w téj chwili nawet Dejazet, Bouffe, lub Fryderyk Lemaitre, chociażby nie byli tego dnia w dobrem usposobieniu, zapomną natychmiast o swojém niedobrém usposobieniu, grać będą dla mnie, i grać lepiéj może niż kiedykolwiek grali. Oto jest czego publiczność niekiedy zgoła niepojmuje, czemu rola zaczęta z pewną obojętnością nagle podnosi się, rośnie w wielkość, dzięki energii i talentowi, które wnosząc z piérwszych scen, mniemać mogła przez chwilę że zgasły w aktorze.
To właśnie odmalować starałem się w scenie czwartego aktu Kean’a, kiedy aktor tłumaczy, a raczéj usiłuje wytłumaczyć księciu Wallii naturę stosunków swoich z hrabiną Koefeld.
Krótko mówiąc, pani, to u nas istnieje. Znajdując więc jednę ze spółrodaczek moich za granicą, pomyśliłem że to istniéć może i za granicą.
Kazałem więc oświadczyć pani Guy Stephen że przybyłem aby miéć honor ją oglądać, i że proszę aby tańcowała dla mnie.
Pani Guy Stephen, widząc mię wchodzącego przy końcu widowiska i zasiadającego w środku orkiestry, domyśliła się, że jestem tym bratem w sztuce, który przychodzi domagać się swoich praw.
Skinieniem głowy oznajmiłem jéj że się niemyli. Odpowiedziała mi drugiém skinieniem, niewidzialném dla wszystkich, widzialném dla mnie tylko jednego.
Usiedliśmy.
Zaczął się jaleo de Xeres.
Mniemasz pani że znasz tańce hiszpańskie; widzowie teatru Cyrku mniemali jak pani, i z większém jeszcze prawem może, że je znają także. No, mylisz się, pani. No, pani, oni się mylili.
Po piérwszych taktach, po piérwszych krokach ulubionéj artystki, głębokie milczenie nastąpiło w sali. Oczewiście było to milczenie zadziwienia. Nigdy pani Stephen nie zaczynała tak śmiało tego przedziwnego tańca, w którym wszystko się łączy, duma i słodycz, pogarda i miłość, żądza i rozkosz; powszechne drżenie nastąpiło po tém milczenia, późniéj cała sala zagrzmiała oklaskami. Piérwszy to raz pani Guy Stephen, idąc za popędem natchnienia, wykonywała taniec w taki sposób, że mu nadała całą wartość poematu miłośnego, który przedstawia.
Trzykroć musiała powtarzać to sławne jaleo, trzykroć powodzenie doszło aż do tryumfu, bravo aż do entuzyazmu, oklaski aż do szaleństwa.
Sądzę że od razu wypłaciłem się Madrytowi gościnnością, któréj Madryt udzielił mi tak obficie.
Po widowisku, poszedłem do loży pani Guy Stephen. Nigdyśmy się z sobą nie widzieli, nigdyśmy z sobą nie rozmawiali.
— No, — rzekła podając mi rękę, — czy kontent jesteś?
Widzisz pani, żeśmy się z sobą doskonale zrozumieli.
Jest to cóś, nieprawdaż, to braterstwo artystyczne, które po prostu i naturalnie trafia do celu, jakiego dosięgnąć niemoże ani potęga władzcy, ani bogactwo bankiera, ani wpływ dziennika.
Powróciwszy do casa Monnier, znalazłem list księcia d’Ossuna; zapraszał mnie na śniadanie jutro wraz z jego kawalerem miejscowym.
Nadeszła chwila powiedzieć ci, pani, co znaczy kawaler miejscowy, caballero rejoneador.
Powiedziałem że królewskie walki byków przedstawiają okoliczności szczególne, jakie służą im tylko i z ich powodu.
Okoliczności te są następujące:
W królewskich walkach byków, przynajmniéj w tych które mają miejsce z powodu urodzin infantów albo małżeństwa królów lub królowych, obowiązki matadora pełnią nie toreros z professyi, ale uboga szlachta dobrego urodzenia; dla tych co wyjdą z życiem z tych walk, a nadzieja zguby tym większą jest dla nich iż do walki z bykiem, przynoszą całą niższość niewiadomości, ustanowiony jest urząd kawalerów pałacowych, zapewniający im przyzwoite utrzymanie się. Urząd takiego kawalera przynosi zwykle tysiąc pięćset franków płacy rocznie, a tysiąc pięćset franków płacy w Madrycie, stanowią prawie majątek.
Oto są różnice zaprowadzone w walce.
Kiedy walka trwa między kawalerami miejscowemi a bykiem, picadores są usunięci.
Zamiast czekać na byka pieszo i ze szpadą, kawalerowie miejscowi uderzają na niego konno i z dzirytem.
Zamiast siedzieć na nędznych koniach przeznaczonych dla zdejmujących skórę, i któreby zabito nazajutrz gdyby byki niepozabijały ich dzisiaj, dosiadają oni wyborne andaluzyjskie rumaki, wzięte ze stajen królowéj; co zamiast bydź korzystném, jak możnaby mniemać zrazu, staje się niedogodném, gdyż jeździec walczyć musi zarazem przeciw wściekłości byka i bojaźni konia swojego; że walka ta tym jest niebezpieczniejsza względem konia, im koń jest dzielniejszy.
U picadorów zwyczajnych, przeciwnie, koń jest tylko puklerzem, pewnym rodzajem żyjącego materaca, o który tracą moc rogi, i którego jeździec wystawia jak chce, i kiedy chce na wściekłość byka.
Przypadki też trafiające się kawalerom miejscowym częściéj wynikają z winy konia, niżeli z winy byka.
Kawalerowie miejscowi wybierają ojców chrzestnych z pomiędzy głów najznakomitszych domów miasta. Ojcowie chrzestni, żeby odpowiedzieć honorowi wyboru, ubierają własnym kosztem synów chrzestnych i ponoszą inne wydatki, jakie wyniknąć mogą.
Kostium używany, jest ubiorem szlachty z czasów Filipa IV.
Każdy przybrany jest w barwę patrona, którego sobie wybrał.
Ponieważ ojciec chrzestny niemoże znijść w arenę z synem, wybiera na swego zastępcę wsławionego torero, którego jest obowiązkiem, jako znawcy byka, zwabiać go na odległość dzirytu kawalera miejscowego, lub oddalać od tegoż kawalera, kiedy on rzuca się na niego.
Czterech kawalerów miejscowych walczyć miało nazajutrz.
Wybrali sobie za ojców chrzestnych:
Piérwszy, księcia d’Ossuna;
Drugi, księcia Alba;
Trzeci, księcia Medina-Coeli;
Czwarty, księcia Abrantes.

Toreros im towarzyszący byli:

Francisco Montes,
Pose Redondo (le Chidanero),
Francesco Arjona Guillen (Cuchares),
I Juan Lucas Blanco.
Książe d’Ossima zaprosił mnie więc na śniadanie z swoim kawalerem miejscowym i z Montes’em, jego aniołem stróżem.
Montes, pani, nie mam potrzeby mówić tobie, Montes jest królem torerów; Montes porusza się tylko na wezwanie króla, księcia albo miasta; Montes bierze tysiąc franków za jednę walkę; Montes nareszcie jest panem milionowym.
Pojmujesz pani że się nie przychodzi do tak wysokiego stanowiska, nie posiadając znakomitych zalet: jeżeli jest sława za którą lub przeciwko któréj intryga staje się niedołężną, tedy bez wątpienia sława torerów; wszystkie swoje stopnie torero zyskuje ostrzem szpady, przed obliczem ludu, pod okiem Boga. Jest to wódz co liczy bitwami wygranemi; Montes wygrał pięć tysięey bitew, ponieważ Montes zabił pięć tysięcy byków.
Niebyło więc żadnego niebezpieczeństwa żebym uchybił zręczności, którą mi tak grzecznie ofiarował książę Ossuna i niestawił się na śniadanie z biednym kawalerem miejscowym i spotkanie się z walecznym Montes.
Książe d’Ossuna uproszony nadto został od jednego z przyjaciół wielkiego miłośnika tauromachii, żeby ofiarował Montesowi prześliczną szpadę do walki, wykutą w Toledo.
Królewska walka byków zacząć się miała o południu. Pan Bresson, jakem ci powiedział pani, nadesłał przez grzeczność bilety dla całéj kolonii francuzkiéj; bilety były bardzo poszukiwane i miały wartość aż do stu franków. Ale ja darowałem swój bilet panu Monnier, zacnemu gospodarzowi naszemu, gdyż książę d Ossuna ofiarował mi miejsce w swoim balkonie.
Balkon ten, pani, jeden z najpiękniejszych na placu Mayor. Ten balkon jest przywilejem nadanym przez Filipa IV, jak sądzę, jednemu z przodków księcia, za osobistą usługę wyświadczoną królowi, i dopóki istnieć będzie Ossuna, ten Ossuna, któżkolwiek byłby właścicielem domu, mieć będzie prawo używalności rzeczonego balkonu, dla siebie, swojéj rodziny i przyjaciół, przez cały czas wszystkich uroczystości królewskich, jakie mają lub mieć będą miejsce na placu Mayor.
Ze swojéj strony, właściciel domu ma prawo wznosić wschody naprzeciw tych okien, byleby wschody te nieutrudniały w niczém przejścia wiodącego na balkon, i poglądać wewnątrz swych pokojów przez głowę księcia d’Ossuna, jego rodziny i przyjaciół.
O godzinie dziesiątéj, stawiłem się u księcia d’Ossuna.
Zastałem tylko kawalera miejscowego: jeszcze niezupełnie wyleczony od przebodzenia rogiem w udo, przed trzema miesiącami, Montes nie mógł przybydź; zachowywał wszystkie siły swoje dla opieki syna chrzestnego; synem chrzestnym był biedak dwódziesto-dwu lub dwódziesto-trzech letni, który sprzykrzywszy sobie patrzeć na matkę i siostrę pogrążone w nędzy, z jakiéj wszelkie jego usiłowania wydźwignąć ich nie mogły, postanowił narażać życie swoje żeby zapewnić dla nich sposób utrzymania się.
Podano śniadanie, było nas tylko sześciu czy ośmiu u stołu, syn chrzestny księcia d’Ossuna siedział po lewym jego ręku. Syn ten, w ubiorze z czasów Filipa IV, jaki nosił w sposób dość śmieszny, był bardzo blady, bardzo zamyślony i prawie nic nie jadł; była to dla biedaka ostatnia uczta, uczta chrześcijan, wyprowadzanych do cyrku.
Sprawa tém była trudniejsza, że nieborak nie był świadomy żadnych ćwiczeń, jakie zmniejszyć by mogły dla niego niebezpieczeństwo. Po raz piérwszy w swojém życiu miał wsiąśdź na koń, i nigdy nie dotknął się do żadnéj broni.
W życiu mojém niewidziałem nic tak smutnego jak dzisiejsze śniadanie. W obecności człowieka, któremu zdawało się że widzi śmierć zasiadającą u tegoż co my stołu, nikt nie odważył się ani żartować, ani śmiać się.
Od czasu do czasu, widać było przebiegające jego usta drganie nerwowe, którego uspokoić nie mogły zachęcające słowa nasze. Jeżeli kiedy walczący zasłużył na palmę męczeństwa, tedy zaiste on.
O pół do dwónastéj, wstaliśmy od stołu, kawaler miejscowy opuścił go na kwadrans przed nami; ale jego nieobecność nieprzysporzyła nam wesołości. Tak dobrześmy pojmowali że wszelka walka jest niepodobieństwem między tym przestraszonym chłopakiem a bykami, z jakiemi miał walczyć, że widzieliśmy. w nim jedynie skazanego na ofiarę.
Książe d’Ossuna wyszedł za nim do sąsiedniego pokoju; dowiedziałem się późniéj że mu ofiarował wtedy, jeżeli wycofa się, i zrzecze się tym sposobem płacy swojéj, summę prawie równą téj, jaką by utracił; ale odmówił, poprzestając na poleceniu jego względom matki i siostry, w razie gdyby go spotkał śmiertelny przypadek.
Wyjechaliśmy na plac Mayor. W dziesięć minut potém, zasiadaliśmy na najpiękniejszym balkonie tego placu: w rzeczy saméj Król Jegomość Filip IV znał się na rzeczy.
Plac Mayor, jak samo nazwisko wskazuje, jest największym w Madrycie, a że kiedy Filip IV budował Madryt, nie brakło przestrzeni, plac Mayor zatém. jest ogromny. Od miesiąca rozpoczęto tu przygotowania; przygotowania zależały na wyjęciu ztąd bruku, na wysypaniu piaskiem, na wzniesieniu szranek w około, urządzeniu wejść dla koni i byków żyjących, i wyjść dla byków i koni nieżywych, tudzież na wzniesieniu ławek.
Ławki dosięgały tylko piérwszego piętra domów.
Zacząwszy od pierwszego piętra, okna służyły za loże.
Mieściliśmy się w środku jednéj ze cztérech fasad placu, mając lożę królewską po lewéj ręce.
Pod lożą królewską, która tyłem jest obrócona do calle San Geronimo, tworząc otwór w cyrku mogący mieć trzydzieści kroków szerokości, stała kompanija halabardników. Halabardnicy, w każdej okoliczności, powinni stać tak nieruchomi jak mur, który przedstawiali; jeśliby byk rzucił się na nich, powinni zatrzymać byka halabardami; jeśliby w walce zabili byka, byk należał do nich.
Naprzeciwko nich, konno na sześciu karych koniach, sami czarno ubrani, stało sześciu alguazilów w starodawnym ubiorze; ci sześciu alguazilów, nie inną mających broń prócz szpady u boku i laseczki w ręku, zdawali się bydź umieszczeni tutaj żeby przedstawiać ludowi komedyę obok tragedyi. W rzeczy saméj, byk, nie zgoła nie rozumie co znaczą ci sześciu ludzi z laseczką czarno ubranych, a przytém sam mając może jaką urazę do alguazilów, przez żart złośliwy na nich szczególniéj zwraca się; ztąd podskoki, obroty, na widok których umiera ze śmiechu poczciwy lud Madrycki.
Plac przedstawiał jedyny widok, ze swojemi ławkami, balkonami, oknami, dachami obciążonemi tłumem widzów; jedna lub dwie dzwonnice wznosiły się górując nad placem; na każdéj wydatności tych wież zawieszony był mężczyzna lub dziecię.
Przeszło sto tysięcy osób widać było i same widzieć mogły.
Wystaw sobie pani trzy rzędy balkonów przy placu wysłanych czerwoném lub żółtém obiciem, czerwone bramowane szerokim galonem złotym, żółte galonem srebrnym.
Wystaw sobie pani tę rozmaitość kolorów, jaka stanowi powab ubioru hiszpańskiego.
Wystaw sobie pani ten ruch bezustanny stu tysięcy osób, które usiłują przyswoić sobie miejsce sąsiadów; wystaw sobie gwar jaki wydają te sto tysięcy głosów, a wyobraźnia twoja, pani, jakkolwiek bogata, nie dosięgnie jeszcze rzeczywistości.
Z pomiędzy tych stu tysięcy głosów, większa połowa rozmawiała o jednéj rzeczy, a raczéj o jednym człowieku.
Tym człowiekiem był Romero.
W liczbie kawalerów miejscowych stawił się młody człowiek, który z powodu swoich opinij politycznych stracił, jak mówiono, stopień oficera w gwardyi królowéj. Młody ten człowiek, którego znano odwagę, twierdził że padł ofiarą potwarzy, i stawiąc się do walki z bykiem, oświadczył iż albo zginie, albo pozyska cóś lepszego niżeli miejsce które utracił.
Wiedziano że umie dotrzymywać słowa; wszyscy zatém mówili o Romero; trzéj inni kawalerowie prawie nie zwracali na się uwagi. Nazywali się oni:
Don Federigo Varela y Ulloa,
Don Romano Fernandez,
Don José Cabanos.
Nadto, był zastępca nadliczbowy; nazwiskiem Don Bernardo Osoreo de la Torre.
Don Federigo miał za patrona księcia d’Ossuna;
Don Romano hrabiego Altamira;
Don Jose księcia Medina-Ooeli;
I Romero księcia Alba.
Tymczasem, weszła królowa w towarzystwie króla, księcia i księżnéj Montpensier. Piérwszy to raz pokazywała się publicznie. Cały cyrk powstał i zagrzmiał oklaskami.
Książe Aumale i królowa matka nadeszli po nich.
Zaledwie dostojni widzowie zajęli miejsca, zabrzmiały trąby, otworzyła się jedna brama i przez tę bramę wjechali kawalerowie miejscowi, w towarzystwie swoich ojców chrzestnych.
Każdy kawaler siedział z ojcem chrzestnym w paradnym powozie przepysznie wyzłacanym. Cztery konie ciągnące każdy powóz, ubrane były w kity koloru swoich panów.
Powozy te objechały cyrk, przeszły koło loży królowéj, i oddaliły się bramą przeciwległą téj, którą przybyły.
Prawie natychmiast cały kadryl chulos, banderilleros i toreros wystąpił, i podobnie jak wczora, przykląkł naprzeciw balkonu królowéj.
Kiedy podnosili się, otworzyła się brama i wprowadzono parę koni w rzędzie.
Dwóch kawalerów miejscowych szło za nimi pieszo.
Ci dwaj kawalerowie byli: tenże sam don Federigo, z którym jadłem śniadanie z rana, i don Romano, syn chrzestny hrabiego Altamira.
Zabrzmiały trąby; kawalerowie wsiedli na koń.
Zaledwo uczuł ciężar swojego jeźdca na grzbiecie, koń Don Federiga wspinać się zaczął. Ten zamiast popuścić cugli, targnął je do siebie, koń przewrócił się w tył; oboje tarzali się w piasku.
Zły to był początek. Bailly, wychodząc z więzienia Conciergerie na rusztowanie, trącił nogą o kamień.
— Fatalna przepowiednia, — rzekł z uśmiechem. — Rzymianin powróciłby do domu.
Sądzę że Don Federigo bardzo by chciał zrobić to w téj chwili co by zrobił Rzymianin.
Wsadzono go jednak znowu na siodło; spadł, jeżeli nie zgrabnie, przynajmniéj szczęśliwie.
Drugi kawaler trzymał się jako tako na siodle; wydał mi się mężczyzną już czterdziesto lub czterdziesto-pięcio-letnim; widać przecież że był nieco bieglejszym w sztuce jeżdżenia od towarzysza.
Biedny Don Federigo dał się zaprowadzić tam gdzie chciano; drugi przybył na swoje miejsce drobnym kłusem.
Każdemu z nich dano dziryt w rękę.
Dziryt, długości blisko sześć stóp, kończył się żelezcem bardzo ostrém; był z drzewa białego bardzo kruchego; musiał łamać się za każdym pociskiem zadanym przez jeźdca, a żelazo i ułamek drzewca pozostawały w skórze byka.
Dziryt ten wydał mi się jednym więcéj kłopotem dla biednego Don Federiga.
Zatrąbiono na wnijście.
Wyznaję że drugi ten raz wzruszenie moje było daleko jeszcze większe niżeli piérwszy. Nie na walkę patrzałem, ale na męczarnie.
Drzwi się otworzyły; wszedł byk.
Był to byk rudy, z rogami ostremi i zakrzywionymi; przebiegł trzecią część szranek, potém zatrzymał się, przyklękając.
W jednéj sekundzie, krwawe jego oko obejrzało plac cały. Podniósł głowę, jak gdyby chciał przypatrzyć się temu światu widzów piętrzących się przed nim, od najniższych stopni cyrku aż do najcieńszych wieżyczek dzwonnic.
Potém, po chwili wahania się, zdawało się że zrobił swoje postanowienie; oko jego zatrzymało się na nieszczęśliwych alguazilach, których widzieć można było jak bledli pod szerokim kapeluszem; i z okropnym rykiem rzucił się ku nim.
Nigdy kula ciśnięta w stado kruków nie sprawiła podobnego skutku. Sześciu czarnych ludzi rozbiegło się śród szranek, w pełnym galopie koni. Jeden z nich, wypuściwszy cugle, trzymał się oburącz siedła; wiatr zerwał mu kapelusz, który byk zdeptał nogami, śród śmiechu, wrzasków i gwizdania tłumu.
Montes wziął wtedy konia biednego Don Federiga za cugle i przyprowadził do byka; o cztéry kroki od byka, puścił konia.
Chwila była pomyślna; byk, w największym gniewie, nie zważał co się dzieje koło niego.
Federigo był rzeczywiście odważny, brakowało mu tylko zaufania w sobie; pomknął konia ku bykowi, podniósł rękę i utkwił mu w bok swój dziryt.
Dziryt się złamał.
Może jest jeszcze coś„ piękniejszego nad instynkt odwagi, to jest potęga woli. Niektóre umysły wyższe, co zrozumiały ile potrzeba było woli biednemu Federigo do zrobienia tego co zrobił, dały oklask i pociągnęły za swym przykładem część cyrku.
Byk przez chwilę stał odurzony napaścią; potém wprzód niżeli przeciwnik miał czas do cofnięcia się, rzucił się na niego.
Wszyscy mniemali że biedny Federigo zginął.
Zginąłby rzeczywiście, gdyby Montes z przedziwną zręcznością i odwagą, nie prześliznął się pod szyją jego konia, i niestanął pomiędzy synem chrzestnym a bykiem, z płaszczem różowym w ręku.
Byk zmamiony różowym płaszczem, co mu olśnił oczy, rzucił się na Montesa.
Teraz mieliśmy prześliczne widowisko: jak Montes mamił byka.
Chciałbym ci wyłlómaczyć, pani, co znaczy mamić byka; ale trudno żeby to mógł zrozumieć kto tego nie widział.
Wystaw sobie, pani, jak człowiek bez innéj broni prócz jedwabnego płaszcza, igra z rozjuszoném zwierzęciem, sprowadza go na prawo, sprowadza na lewo, sam nie pomykając się ani jednym krokiem, i widząc jak za każdym przeskokiem byka róg dotyka srebrnych vanequillas jego kamizelki. Zrozumieć tego niepodobna, wierzyć trzeba w czary, w amulet, w talizman.
Kiedy Montes mamił byka, podano Don Federigowi nowy dziryt, i drugi kawaler, prowadzony także przez swojego ojca chrzestnego, skruszył dziryt w karku byka.
Toż samo zdarzyło się co i z Federigo. Byk rzucił się na jeźdca, ale jego ojciec chrzestny, mniéj zwinny lub mniéj odważny niżeli Montes, nie mógł odwrócić zwierzęcia, głowa jego uderzyła pod pierś nieprzyjaciela, i ujrzeliśmy utkwiony jeden róg aż po samą nasadę.
Zraniony koń wspiął się, żelazną podkową uderzył w kark byka, i przewrócił się na tył, gniotąc swojego jeźdca pomiędzy ziemią a sobą, i łamiąc mu piersi łękiem od siodła.
Krzyk zaczęty przez nieszczęśliwego, stłumiony; został okropném przyciśnieniem.
Koń podniósł się mając nogę sparaliżowaną i tracąc krew szerokim strumieniem.
Ale jezdziec pozostał na ziemi, bo omdlał.
Byk chciał wracać do niego, kiedy Don Federigo utkwił drugi dziryt pomiędzy jego łopatkę. Zwierzę obróciło się, ale tą razą znowu Montes zaszedł mu drogę.
Tymczasem, czterech ludzi wynosiło kawalera miejscowego.
Po drugi raz Montes mamił byka.
Nagle wielki gwar dał się słyszeć.
W miejsce jeźdźca którego wynoszono, wszedł drugi kawaler.
Ten był Romero.
Oczy wszystkich opuściły Don Federiga, kawalera omdlałego, i nawet Montesa, żeby się zwrócić na Romero.
Był to piękny młody mężczyzna lat dwódziestu pięciu lub dwódziestu sześciu, w axamitnym zielonym ubiorze i wyglądający prześlicznie w tym pięknym kostiumie z czasów Filipa IV, który na innych wydawał się przebraniem.
Cerę miał bladą, ale pięknéj bladości matowéj, jaka stanowi piękność mężczyzn; czarne włosy obcięte były bardzo krótko, czarny wąsik rysował się nad ustami ścieśnionemi i dowcipnemu.
Przyprowadzono mu konia, którego lekko dosiadł. Potém pojechał prosto pod balkon, powitał królowę i książąt, puścił konia swojego w cyrk, zrobił dwie lub trzy wolty i dwa lub trzy obroty, nietroszcząc się bynajmniéj o byka, jak gdyby go wcale niebyło.
Potém przechyliwszy się do Chiclanero, rozmawiał z nim przez kilka sekund, wziął dziryt z rąk posługacza cyrku, i puścił się na byka.
Ale tą razą jeszcze, jako jezdziec doświadczony, nie dla tego żeby zaraz attakować, Romero zbliżył się do byka, lecz żeby oswoić konia swojego z jego postacią i wonią.
Dwa lub trzy razy objechał go do koła wstrzymując konia od zboczeń, jak sokół gotowy spaśdź na zdobycz swoję.
Byk poglądał na niego okrutném i ogłupiałém spojrzeniem; możnaby rzec że tą razą pojmował iż znalazł prawdziwego nieprzyjaciela.
Nareszcie Romero zatrzymał się naprzeciw niego, niby picador z professyi.
Byk natarł na Romera.
Romero czekał go i utkwił na stopę dziryt między obie łopatki; potém lekko odwróciwszy konia, zrobił w cyrku półkole szukając innego dziryta.
Byk ścigał go dziesięć kroków, upadł na jedno kolano, podniósł się z trudnością, upadł na oba kolana, i wyciągnąwszy się jak długi, wlókł ciało swoje w arenie, trzymając tylko głowę podniesioną.
Romero miał już drugi dziryt i gotował się do nowéj walki.
Ale zwierz uznał się zwyciężonym. Oko jego wyrażało tylko boleść ponurą i śmiertelną; schylił głowę po dwakroć aż do samego piasku, podniósł się dwa razy, i upadł nareszcie trzeci raz, żeby już niepodnieść się więcéj.
Sto tysięcy widzów doznało odurzenia na takie widowisko; torero nie popisałby się z większym wdziękiem i niedokazał by tego z większą zręcznością; potrzeba było chwili odpoczynku żeby tłum ochłonął z zadumienia.
Ale gdy ochłonął, klaskał aż do szaleństwa.
Romero ukłonił się z wyrazem wyniosłego szyderstwa, które zdawało się mówić:
— Oh! nazbyt łaskawi jesteście, panowie; poczekajcie, poczekajcie.
Widzieliśmy jak się przygotowywał ze spokojnością wyrafinowanego duellisty.
Drugi byk wszedł w szranki.
Romero wziął delikatnie szpadę prawą ręką, oparł rękojeść o dłoń, a lewą ręką pokazał muletę bykowi.
Byk, przez chwilę niepewny, rzucił się wreszcie na niego.
Mignęła błyskawica i wnet zgasła.
Szpada utkwiła wprost między dwiema łopatkami i zniknęła aż po rękojeść.
Byk upadł na oba kolana, jak gdyby na złożenie hołdu swojemu zwyciężcy..
W pięć minut potem, szranki, drżące od oklasków, były próżne.
Trzeci byk wszedł.
Romero pozostał sam jeden. Ze trzech kawalerów, wyniesiono piérwszego co omdlał, drugi wyszedł schylony we dwoje opierając się na posługaczach cyrku, trzeci miał kolano wybite.
Jak ostatni Horacyusz, Romero sam jeden pozostał bez rany.
Trzeci byk był czarny, bez najmniejszéj białéj plamki.
Jak gdyby wiedział hasło, rzucił się na alguazilów.
Alguazile rozpierzchli się w cyrku, żeby się uszykować w chwilę potém naprzeciw balkonu królowéj.
Byk stał nieporusżony w środku cyrku, widząc że baryera, którą uważał za mocną, otworzyła się przed nim.
Ale za tą baryerą stał człowiek, człowiek któremu dwie poprzednie walki podały wyobrażenie o jego sile i zręczności; człowiek, co podobnie jak wszystkie istoty potężne, nabiera upodobania w niebezpieczeństwie i upaja się oklaskami: tym człowiekiem był Romero.
Natarł na byka całą rączością swojego konia, i przebiegając koło niego, złamał dziryt w prawym jego boku.
Potém porwawszy drugi dziryt z rąk posługacza cyrku, przebiegł na stronę przeciwną i skruszył go w lewym boku byka.
Te dwa ciosy odbyły się z taką szybkością że zwierz zaledwo miał czas uczuć pierwszy ból, gdy ten ból podwoił się od drugiego ciosu.
Trzeba było widzieć ogromny amfiteatr klaszczący w ręce, powiewający chustkami, powtarzający nazwisko Romero w powszechnym vivat, żeby mieć wyobrażenie entuzyazmu, jakiego doświadczać musi sam człowiek, który jest przyczyną takiego entuzyazmu.
Romero zdawał się niezwyciężonym; nietylko niezwyciężonym, ale niemogącym bydź rannym.
Byk, któremu krew płynęła z dwóch ran, rycząc kopał piasek nogą.
Romero grzecznie kłaniał się publiczności.
Byk natarł na niego.
Romero, nie ruszając się z miejsca, włożył kapelusz na głowę i czekał:
Natarcie było szalone. Zwierz uderzył konia pod brzuch, i konia i jeźdźca razem porwał na rogi.
Teraz, słuchaj dobrze, pani, i klaszcz w dłonie o czterysta mil odległości, gdyż to się działo przed obliczem stu tysięcy osób.
Kiedy Romero podniesiony był w górę, wepchnął dziryt na stopę wlewy bok byka.
W téj saméj chwili, byk, koń i jezdziec upadli jak gruppa pomięszana, śród drgań w których przez chwile nic rozróżnić nie można było.
Byk wydostał się naprzód; ale zamiast nacierać na nowo, odszedł tyłem ku baryerze.
Koń, mniéj ciężko raniony niżeli można było mniemać, podniósł sie także.
Jezdziec również podniósł się: nie opuściwszy nawet strzemion!
— Inny dziryt! — zawołał Romero, — inny dziryt!
Przyniesiono mu, i poskoczył do byka.
Byk obalił się własnym ciężarem; cios ugodził w serce; byk nieżył.
Romero cisnął dziryt z gestem wzniosłej pogardy, mówiąc:
— Innego byka!
Słuchaj, pani, powiadam ci, zachwycające to było widowisko stu tysięcy osób wołających jednym głosem:
— Bravo! Romero!
W téj chwili królowa dała znak i powiedziała coś na ucho jednemu z oficerów.
Był to zakaz dla Romera dalszéj walki. Była to obietnica lepszego użycia gdzieindziéj odwagi walczącego.
Udzieliła zarazem Romerowi łaskę pozwalając ucałować swoję rękę.
Romero zsiadł z konia z żalem i cały jeszcze drżący. Jego nozdrza rozszerzone, iskrzące się oko, usta zaciśnięte, okazywały człowieka co doszedł do najwyższego stopnia exaltacyi.
Gdyby tygrys albo lew weszli w téj chwili do cyrku, bez wątpienia Romero walczyłby z tygrysem i lwem z takąż samą odwagą, a może nawet z takiémże szczęściem, z jakiem walczył z bykiem.
Romero żałował walki; Romero żałował boju, który wywoływał na głowę człowieka podobną ulewę oklasków.
Usłuchał jednak, zsiadł i wyszedł ze szranek.
W chwilę potém, pokazał się w loży królowéj; Królowa podała mu rękę do ucałowania, a książę Montpensier odpiął własną szpadę i ofiarował mu ją.
Zaiste, jeżeli człowiek byt szczęśliwy przez cały jeden dzień, tedy był nim Romero.
Walka ciągnęła się daléj.
Ale cóż ci, pani, opowiem, opowiedziawszy o Romerze? Nic, chyba o śmierci cztérdziestu sześciu byków, której byłem świadkiem, ja i moi towarzysze, a widzieliśmy tylko połowę walki.
Napiszę jeszcze jeden list do pani z Madrytu; co będzie w tym liście, nie wiem. Zostawię wypadkom staranie o treść mego listu.




IX.
Madryt, 21 Października 1846 r.

Zakończyły się uroczystości, i niewdzięczni cudzoziemcy zaczynają odlatywać z Madrytu, jak stado ptasząt spłoszonych, które wracają do swoich gniazd.
Dyliżanse natłoczone podróżnemi, jak promienie rozstrzelone, wychodzą z Madrytu, tego ogniska spólnego, i uciekają we wszystkich kierunkach.
Książe Aumale wyjechał dziś wieczorem; książę Montpensier wyjeżdża jutro. Nasze piękne Madrytczanki trwożą się myślą co się stanie z Madrytem za tydzień.
Powiem ci, pani, jak Agis w Leonidasie: „Widziéć tego nie będę“, bo jutro wyjeżdżam do Toledo.
Przed dwiema godzinami powróciłem z Eskuryalu.
Pozwól pani niech opiszę podróż naszą do tego Saint-Denis królów Hiszpańskich.
Kiedy zbliżała się godzina odjazdu, uorganizowaliśmy ostatecznie naszą gromadę i rozdzieliliśmy każdemu rolę, jaką miał wykonywać przez resztę podróży.
Ja zatrzymałem tytuł Amo, udzielony mi przez służących, puszkarzy i innych co mieli z nami interessa od czasu mego przybycia do Madrytu. Amo znaczy pan, zwierzchnik, właściciel.
Łączę do tego obowiązki wielkiego kuchmistrza.
Desbarolles jest przysięgłym tłumaczem, ma przytém obowiązek załatwiać interessa z konduktorami dyliżansów, arrieros i oberżystami.
Maquet zatrzymuje tytuł ekonoma, a w wolnych chwilach, ponieważ ma zegarek repetyer, jeden tylko co idzie, wybijać będzie godziny.
Giraud jest kassyerem; trzos skórzany opasujący go, mieści w sobie fundusze towarzystwa. Giraud nadto jest wielkim szafarzem; czuwać ma nad koszem żywności, jaki przygotowany będzie dziś wieczorem.
Boulanger ma w swém zawiadywaniu wydział ubiorczy.
Przed trzema dniami postanowiliśmy zacząć wycieczki nasze od Eskuryalu; Desbarolles zatém wyprawiony został niezwłocznie szukać powozu, który by nas zawiózł do ulubionego pałacu Filipa II.
Każdy prawie ukończył powierzoną sobie czynność, kiedy Desbarolles powrócił. Za piérwszym rzutem oka, każdy spostrzegł że jego Gibus na przód się pochyla; było to u niego znakiem tryumfu.
Powóz czeka na dole, rzekł, biorąc karabin.
— Jak to, powóz?
— Tak.
— Zaprzężony?
— Ma się rozumieć.
— Doprawdy, dzielny z ciebie człowiek, Desbarolles.
— Widzicie jaki jestem.
I oparł się na karabin w pozycyi, która najpochlebniéj wykazywała zalety jego figury.
Zeszliśmy na dół. Powóz w rzeczy saméj czekał zaprzężony cztérema mułami, jak doniósł Desbarolles.
Był to koczobryk żółty z wierzchem zielonym. To skojarzenie zielonego z żółtém winno było przestraszyć kolorystów, ale powiedzieć trzeba że sam Boulanger nie wielką zwrócił uwagę na ten szczegół.
Natomiast postrzegł że koczobryk za ciasny na ośm osób.
Giraud i Desbarolles projektowali rzeczy niepodobne, jeden oświadczył iż utrzymywać będzie równowagę na dyszlu, drugi chciał stać na stopniu.
Ja radziłem iśdź szukać drugiego powozu, który by był sukkursalnym piérwszego.
Wniosek mój przyjęto jednomyślnie, i Desbarolles otrzymał polecenie szukać takiego powozu; proszono go atoli żeby pośpieszał, bo czas naglił; była już piérwsza po południu, a mayoral żądał siedmiu godzin na siedm mil, oddzielających Madryt od Eskuryalu.
Mile, w Hiszpanii, zdaje mi się że już powiedziałem ci, pani, o trzecią część większe są od francuzkich; godziny także.
Gdy więc mówię siedm mil, to znaczy dziesięć mil francuzkich; gdy mówię siedm godzin, to znaczy dziesięć godzin.
W pięćdziesiąt minut po odejściu Desbarolla, Achard, stojąc u okna, wydał krzyk zadziwienia i ciekawości.
— Co takiego? zapytaliśmy chórem.
— Panowie, rzekł, widzieliście niemało powozów, widzieliście koczobryki, coupé, karyolki, landary, amerykanki, tilbury, kocze, wózki, furgony, galery; sądzicie że znacie wszystkie rodzaje lokomotyw, jakie przerzynają powierzchnią kuli ziemskiéj. Tak, nieprawdaż, jak Lacépède sądził że zna wszystkie ropuchy, dopóki nasz przyjaciel Enfantin nieodkrył ropuchy nieznanéj. No, ukorzcie się jak Lacépède. Ja odkryłem powóz nowy; patrzcie, patrzcie; oto idzie ulicą Mayor; patrzcie, przechodzi na naszą stronę; przejdzie koło naszych okien; prędzéj panowie, prędzéj.
Pobiegliśmy do okien i wychyliliśmy się w plac Alcala i ulicę Mayor, i ujrzeliśmy w rzeczy saméj posuwającego się kłusem nieszczęśliwego czworonożnego, którego chudość ukryta była pod mnóstwem pomponów, dzwoneczków i brzękadeł, składających toaletę konia hiszpańskiego, powóz najfantastyczniejszy, jaki kiedykolwiek widzieliśmy, nawet Giraud i ja, cośmy widzieli przecież calesseros we Florencyi, calessinos w Messinie i corricolos w Neapolu.
Był to nader dziwny powóz, oparty na dwóch olbrzymich kołach, pomalowanych podobnie jak hołoble, najpłomienistszym kolorem czerwonym. Pudło było blado niebieskie z mnóstwem liści zielonych, rozchodzących się wieńcem, rozwijających się w grona, spadających w kwiaty.
Wszystkie te liście, wszystkie grona, wszystkie kwiaty, napełnione były tysiącem różnokolorowych ptaszków, śpiewających, dziobiących, latających i nadskakujących okazałej lilijowéj papudze, która umieszczona w środku, biła skrzydłami zajadając pomarańczę.
Powóz ten wewnątrz wybity był materyą pompadour, jaka się nie znajduje już we Francyi, chyba u Gansberga, albo u pani Blandin; tylko materya, która sięgała czasów stworzenia tego dziwacznego powozu, była przeszarzana, wypłowiała, połatana, podług gustu swojego właściciela. Wszystko to było ozdobione frendzlą, galonami, świecidełkami, jak kamizelka kuglarza z czasów cesarstwa.
W Paryżu powóz ten sprzedany byłby bardzo drogo jakiemu awanturniczemu kupcowi starych rupieci.
Powóz ten, z wielkiém naszém zadziwieniem, zatrzymał się przed naszą bramą, i ujrzeliśmy wysiadającego Desbarolles.
Porwał nas śmiech pusty.
Czy nie dla nas przypadkiem ten powóz?
Desbarolles wszedł.
— Owoż przedmiot żądany, rzekł.
Powóz był dla nas.
Rzuciliśmy się na szyję Desbarolla, i omal go niezadusiliśmy. On jako wielcy tryumfatorowie był zimny i spokojny wpośród tryumfu.
Niedomyślał się nawet wielkości swojego odkrycia.
Sprzeczano się kto będzie miał honor siedzieć w powozie Desbarolla; ponieważ przedmiot nie miał nazwiska, ochrzczono go nazwiskiem wynalazcy.
Achard reklamował, ponieważ piérwszy spostrzegł go z okna, ale zwrócono jego uwagę, że niesprawiedliwość wyrządzona Krzysztofowi Kolumbowi przez Ameryka Wespucyusza jest dosyć wielką, iżby niesprawiedliwość podobna nie ponowiła się, zwłaszcza w Hiszpanii.
Kiedy sprzeczano się o prawach jakie rościł każdy, skinąłem na Don Riego żeby udał się za mną; zszedłem, wsiedliśmy do Desbarolla.
— Do Eskuryalu, rzekłem Zagalowi.
Zagal wskoczył na hołoble i pojechaliśmy.
Nagle usłyszeliśmy okrótne krzyki naszych towarzyszy: sądzili że powóz odchodzi próżny. Kazałem spuścić budkę i pożegnałem ich ręką.
— Biegnijmy za nim, — rzekł Achard — i odbierzmy Desbarolla przemocą.
— Cierpliwości, rzekł Alexander, ja trzymam stronę ojca.
— Ja, — rzekł Maquet, — trzymam stronę mojego spółpracownika.
— Ja, — rzekł Boulanger, — trzymam stronę mojego przyjaciela.
— A ja, — rzekł Giraud, — trzymam stronę Boulanger. Dumas ma prawo wybierać powóz, jaki mu się podoba, on nasz Amo.
Desbarolles nic niemówił; nie uważał na tok dyskussyi, i myślił o czém inném.
Te cztéry następujące po sobie oświadczenia, połączone z neutralnością Desbarolla, zjednały dla mnie większość tak znaczną, że Achard przymuszony był cofnąć swój wniosek.
Zresztą byłem już na końcu miasta.
Wsiedli więc w koczobryk żółto-zielony, i jechali za mną. Nie trać pani z oka tego koczobryka żółtozielonego, bo mu przeznaczono grać niepospolitą rolę w naszém życiu przyszłém. Umawiając się z konduktorem naszym do Eskuryalu, umówiliśmy się zarazem że nas zawiezie do Toledo.
Przecież coś znaczy pięć lub sześć dni, jakie przepędzić mieliśmy w tym powozie.
Muły nasze nie podały nam z razu wysokiego wyobrażenia o swojéj chyżości; droga, która okropna bydź musi w każdym czasie, szkaradnie rozmiękła od deszczu. Wysiedliśmy więc i szliśmy pieszo długą cienistą aleją, co wyprowadziła nas w pole, przez dwie lub trzy bramy, których użytku szukaliśmy nadaremno.
Pole to, podobnie jak pod Rzymem, przedstawia w téj saméj chwili gdy wejdziemy na nie, widok pustyni: tylko, na polach Rzymskich rośnie trawa; na polach Madryckich rosną kamienie.
Madryt, ukryty przez chwilę oczom naszym za wzgórkiem, pokazał się znowu, gdyśmy weszli na górę; miasto, z domami białemi, licznemi wieżami, olbrzymim pałacem, który w pośród otaczających go domów, wygląda jak Lewiatan w pośród mieszkańców morza, przedstawia widok malowniczy; przytém, powtarzam, rozległe pola, zamknięte horyzontem skalistym, przedstawiają widok surowy, który podoba się bujnéj wyobraźni.
Droga, po cztérech godzinach, zanurzywszy się w dolinę, przeskoczywszy przez most, piętrzy się na bokach Guadarramy. Na jednym z najwznioślejszych tych pagórków, które wydają się jak stado olbrzymich bawołów, zbudowany jest Eskuryal.
Droga przeto podnosiła się w górę: wysiedliśmy nie tyle dla ulgi zaprzęgowi, ale żeby samym wyprostować się, i ze strzelbą w ręku, rozproszyliśmy się w górach.
Mało widziałem okolic, mających charakter tak dziki i tak wspaniały, jak ta, którąśmy mieli przed oczyma; na tysiąc stóp pod nami, ciągnęły się skały, przepaści, cieniste zarośla; na prawo rozciągała się płaszczyzna bez końca, marmurowana, jak skóra olbrzymiego lamparta, szerokiemi płowemi plamami i długiemi wstęgami czarnemi. Na lewo, widok nagle przerywał, łańcuch gór na które wdzieraliśmy się, a których wszystkie szczyty śniegiem były okryte, nareszcie, w głębi Madryt nakrapiał białemi punkcikami zmrok wieczorny, co się posuwał ku nam jak powódź ciemności.
Giraud i Boulanger wpadli w entuzyazm, Boulanger nadewszystko, mniéj oswojony z Hiszpaniją jak Giraud: nigdy nie widział takiéj massy światła i cienia; — co chwila składał ręce, wołając: Jak to piękne! mój Boże, jak to piękne!
W podróży takiéj jak nasza, i pomiędzy podróżnymi jak my, są wrażenia słodyczy nieskończonéj. Człowiek zostawiony własnéj tylko indywidualności, jest istotą bardzo niezupełną; ale człowiek uzupełnia się przez zastosowanie do swojéj innych indywidualności, z któremi traf albo wola jego w związek wprowadza. I tak u nas, malarzy i poetów, jeden uzupełniał się drugim, i zapewniam cię, pani, że piękne i wzniosłe wiersze Hugo, które Aleksander na wiatr ciskał, przedziwnie kojarzyły się z wielką i piękną naturą à la Salvator Rosa.
Podczas wszystkich naszych podziwów, noc nadeszła. Ale, jak gdyby niebo chciało także zakosztować widowiska, którém my nasycaliśmy się, miliony gwiazd otwierały migocąc złociste swe powieki, i ciekawie także poglądały na ziemię.
Zdaje się że przebiegaliśmy okolice niegdyś bardzo straszne. Za czasów kiedy Hiszpanija liczyła rozbójników tysiącami, zamiast liczyć na jednostki, okolice te były wyłączną ich własnością, i niemożna było jechać tędy, jak zapewniał nasz mayoral, zwłaszcza o téj co my godzinie, żeby nie mieć z nimi do czynienia. Dwa lub trzy krzyże, wyciągające żałobne swe ramiona, jedne przy drodze, drugie u podnóża skały, świadczyły że nie było nic przesadzonego w powieści naszego mayorala.
Jedna rzecz bardziéj jeszcze potwierdziła jego powieść, to jest widok światła, które pokazało się nagle o dwieście kroków od nas. Zapytaliśmy co znaczy to światło, i odpowiedziano że jest to posterunek żandarmeryi.
Ostrożność ta, wznieciła we mnie trochę powątpiewania o zupełném zniknięciu rozbójników, i na wszelki przypadek zamieniliśmy stare pistony w naszych strzelbach nowemi.
Spieszę powiedzieć pani, że ostrożność była nie potrzebna, i że przebyliśmy malo sitio, jak mówią w Hiszpanii, bez żadnéj przygody.
Mieliśmy jeszcze do przebycia jednę lub dwie mile płaszczyzny, a ponieważ wypadało ujechać jeszcze trzy mile hiszpańskie, nasz mayoral zaprosił żebyśmy siedli w powóz, obiecując, żeby nas skłonić do zaniechania przechadzki, która nam zdawała się tak przyjemną, że wyjedna u mułów iż pójdą kłusem, czego dotąd uparcie odmawiały.
Wsiedliśmy w nasze skrzynie, a ponieważ droga idąc wprzód w górę spuszczała się teraz na dół, muły naciskane ciężarem powozu, przymuszone były wziąć na kilka chwil przynajmniéj postawę, jaką mayoral obiecał nam w ich imieniu.
Jechaliśmy dwie godziny, nie spostrzegając — o ile pozwolić nam wszakże mogła ciemna światłość spadająca z gwiazd, jak mówi Kornel — nie spostrzegając żadnéj odmiany w krajobrazie. Po dwu godzinach, zdało nam się, że wjechaliśmy przez bramę do parku, i uczuliśmy zarazem że jazda stała się ociężalszą, jechaliśmy po piasku.
Jechaliśmy jeszcze godzinę, ale teraz pod górę, w kierunku kilku rzadkich świateł rozrzuconych na boku góry. W ciągu pół godziny, światła te zdawały się uciekać przed nami jak błędne ogniki, które zwodzą podróżnych. Nakoniec, usłyszeliśmy tentent bruku pod kopytami naszych mułów i kołami powozów. Łoskotowi temu towarzyszyło trzęsienie, które nie zostawiło już nam żadnéj wątpliwości. Ujrzeliśmy na prawo gromadę domów milczących, bez okien, bez drzwi i bez dachów, które przedstawiały nie widok malowniczy zwalisk, jakie czas tworzy, ale smutny obraz dzieła niedokończonego. Przebyliśmy jakiś plac, zawróciliśmy się na prawo, i wjechaliśmy w ulicę nie przechodnią; powozy nasze zatrzymały się: stanęliśmy na miejscu.
Wysiedliśmy, i przy świetle naszych latarni przeczytaliśmy napis: Posada de Calisto Burgnillos.
Z wielkiém naszém zadziwieniem, wszystko jeszcze było w ruchu w posadzie rzeczonego Calisto. Wnioskowaliśmy, że musiał zdarzyć się jaki wielki wypadek. Nie omyliliśmy się: dwa powozy z Anglikami, stanęły tutaj na trzy godziny przed nami.
Gotowano wieczerzę dla Anglików.
Ah! pani, która jesteś dwakroć raczéj Francuzką niżeli raz, bo jesteś Paryżanką; ah! pani, nie wstępuj w oberżę hiszpańską, kiedy wieczerzę gotują dla Anglików.
Przemowa ta zapowiada: że bardzo zimno nas przyjął, pan don Calisto Burguillos, i oświadczył, że nie ma czasu zająć się ani naszą wieczerzą, ani naszém mieszkaniem.
Na jednę rzecz nie zgadzam się, to jest że kiedy napisano nadedrzwiami, celem zwabienia podróżnych: Posada de Calisto Burguillos, na jednę rzecz nie zgadzam się, żeby miano prawo wypychać za drzwi podróżnych, zwabionych tym napisem.
Poprzestałem więc na grzecznym ukłonie, przed niegrzecznością pana Calisto Burguillos, i zawołałem Giraud.
— Drogi przyjacielu, rzekłem, jest pięć fuzyj w powozie, licząc i karabin Desbarolla. Niech Desbarolles weźmie swój karabin, wy weźcie fuzye, i przychodźcie ogrzać je przy ognisku kominka. Kiedy was zapytają na co to robicie, odpowiecie że lękacie się, żeby fuzye wasze nie dostały kataru.
— Rozumiem, — odpowiedział Giraud, idąc ku drzwiom, i skinąwszy na Aleksandra, Maquet, Desbarolla i Acharda żeby szli za nim.
— Teraz, Boulanger — mówiłem daléj — co jesteś łagodzącego charakteru, weź z sobą don Riego, i z tym posłannikiem pokoju, idź poszukać cztérech małych pokoików, albo dwóch dużych.
— Dobrze, rzekł Boulanger, i wyszedł także z don Riego.
Pan Calisto Burguillos, przeprowadzał wzrokiem całą tę scenę.
— Dobrze, — rzekł do żony, — odeszli przecie ci pugnateros Francuzi.
Pugnatero, jest to bardzo złe słowo, którem witają nas od czasu wejścia naszego do Hiszpanii. Doprawdy, nie wiem czy opiniją jaką mają o nas w tym pięknym kraju jest zasłużona, ale wiem przynajmniéj że jest powszechna.
Don Calisto nie widział mnie, bo byłem zakryty kapturem kominka. Żona dała mu znak że jestem.
Opuścił więc swój piec i zbliżył się ku mnie.
— Czego pan tam szukasz? zapytał.
— Szukam rósztu.
— A to na co?
— Żeby usmażyć kotlety.
— Masz pan kotlety?
— Nie, ale pan masz.
— Gdzie?
— Tu.
I pokazałem ćwiartkę baraniny zawieszoną w kominie.
— Te kotlety są dla Anglików, ale nie dla was.
— Mylisz się pan, te kotlety są dla nas, ale nie dla Anglików. Zaniosłeś im dwanaście kotletów na półmisku, to dosyć: kotlety jakie im zaniosłeś do nich należą; te co zostały, do nas.
— Te co zostały, są dla nich na jutrzejsze śniadanie.
— Te co zostały, są dla nas na dzisiejszą wieczerzę.
— Czy tak pan myślisz?
— Jestem tego pewny.
— Oh! oh!
— Mój drogi przyjacielu — rzekłem do Giraud, który wchodził z fuzyą w ręku, a za nim Desbarolles, Maquet, Achard i Aleksander, także z fuzyami w ręku — mój przyjacielu, oto pan Calisto Burguillos raczył nam odstąpić ćwiartkę baraniny. Daj mi swoję fuzyę; zapytaj go o cenę tej ćwiartki, zapłać hojnie, zdejm zręcznie i pokraj porządnie.
— Trzy te przysłówki wybornie z sobą się łączą, rzekł Desbarolles zbliżając karabin do kominka.
— Nie tak blisko, mój kochany, nie tak blisko — rzekł Achard; — wiesz że fuzye nabite.
— Ile należy za ćwiartkę baraniny? zapytał Giraud podając mi swoję fuzyę i biorąc nóż kuchenny ze stołu.
— Dwa duros — odpowiedział pan Calisto Burguillos, poglądając jedném okiem na fuzye, drugiém na ćwiartkę baraniny.
— Daj mu trzy duros, Giraud.
Giraud wydobył trzy duros z kieszeni, a wyjmując trzy duros, upuścił pięć czy sześć uncyj.
Senora Calisto Burguillos, spojrzała bystro na złoto, które się potoczyło po podłodze kuchni.
Giraud podniósł pićę lub sześć uncyj, i dał trzy duros naszemu gospodarzowi.
Oddał je żonie, która jak uważałem, miała w domu wysokie znaczenie.
Giraud wziął baraninę, pokroił ze zręcznością, jaka największy przynosi honor jego wiadomościom anatomicznym, posypał kotlety dostateczną ilością pieprzu i soli, delikatnie włożył na rószt, który mu podałem, potem postawił rószt na warście żarzących się węgli, artystycznie ułożonych przez Acharda.
Wkrótce, piérwsze krople tłustości, piszczeć zaczęły spadając na wgęle.
— Teraz, Desbarolles, — mówiłem dalej — podaj rękę pani Calisto Burguillos, i proś żeby cię zaprowadziła tam gdzie chowa kartofle. Jeżeli spotkasz po drodze jaja, włóż ze dwanaście w torbę; przez całą drogę, mój przyjacielu, wypytuj się jéj o zdrowiu ojca, matki, dzieci; to jéj pochlebiać będzie i powoli pozyskasz jéj zaufanie.
Desbarolles zbliżył się, trzymając Gibus w ręku, do naszéj gospodyni, która nieco już złagodzona magnetyczném dotknięciem douros, raczyła przyjąć rękę, sobie podaną.
Oboje zniknęli przezedrzwi, zapuszczające się we wnętrze ziemi.
Boulanger i Don Riego, wchodzili jednocześnie drzwiami z przeciwnéj strony. Skierowali swoję drogę, ku biegunowi Australnemu, potém spotkali wiatry przeciwne, co ich popchnęły na korytarz; na końcu korytarza odkryli długą izbę, gdzie pomieścić się mogło sześć łóżek.
Boulanger, jako człowiek rozumny, schował w kieszeń klucz od téj izby i przyniósł mi go.
Kotlety ciągle smażyły się.
— Rynki i rądelka, rzekłem.
Achard wziął rynkę, Giraud rądelek.
Pan Calisto Burguillos patrzał na nas osłupiałem okiem; ale ponieważ jeden był przeciwko ośmiu, i za całą broń przeciwko pięciu fuzyom, miał warząchew, nie było zatém środka do oporu.
Przyszła mu na chwilę myśl o wezwaniu Anglików w pomoc: ale był to człowiek bardzo uczony ten pan Calisto Burguillos, i przypomniał sobie że podczas wojny na Półwyspie, Hiszpanie więcéj ucierpieli od Anglików swoich sprzymierzeńców, niżeli od Francuzów, swoich nieprzyjaciół.
Postanowił więc zatrzymać ich u siebie, tylko w charakterze gości.
Desbarolles powrócił; miał kieszenie pełne kartofli, a torbę pełną jaj.
Achard odebrał polecenie potłuc jaja i zbić piankę; Giraud oskrobać kartofle i pokrajać.
Desbarolles winien był ciągnąć daléj swoje zalecanki do pani Burguillos, dopóki stół na ośm osób nie będzie zastawiony w którymkolwiek kącie apartamentu.
Desbarolles zrobił z siebie ofiarę, wyszedł z gospodynią, i za kwadrans powrócił, mówiąc;
— Oh! panowie, nakryto już do stołu.
W dziesięć minut potém, kotlety potrzebowały tylko jednego obrotu rósztu; potém kartofle jednego obrotu rądelka; omlet, jednego obrotu rynki.
W téj chwili, kuchnia don Calisto Burguillos, przedstawiała ciekawe widowisko.
Naprzód, Aleksander Dumas, twój sługa, pani, z wachlarzem w każdym ręku, ciągłą wentylacyą rozdmuchiwał węgle, na których smażyły się kotlety i kartofle.
Giraud skrobał drugą edycyę kartofli, która miała nastąpić po piérwszéj.
Don Riego udawał że czyta brewiarz i wąchał dym od smażenia się, spoglądając z ukosa na rynkę.
Maquet trzymał rączkę od rynki.
Achard tłukł pieprz.
Desbarolles odpoczywał po trudach, Boulanger, oziębiony wycieczką pod daleką strefę, grzał się przy ogniu.
Aleksander, wierny swojéj specyalności, spał.
Nakoniec, pan Calisto Burguillos, coraz więcéj tracił rozum na widok interwencyi francuzkiéj, i nie widział swojéj żony, która przez okno, dawała znak Desbarollowi, że braknie jeszcze czegoś bardzo ważnego do stołu.
Szczęściem, czuwałem za pana Calisto. Wyprawiłem Desbarolla do obowiązku.
W dziesięć minut potém, otoczyliśmy stół, na którym dymiło się dwanaście kotletów, dwie piramidy kartofli i olbrzymi omlet.
Widok ten tak nas rozweselił, zwłaszcza Boulanger, Giraud i Aleksandra, że na głośny nasz śmiech, weszła pani Burguillos, za nią weszły dwie lub trzy baby; a za dwiema lub trzema babami, pokazały się śród cienia zadziwione twarze naszych Anglików.
Korzystałem z obecności pani Burguillos, żeby wcisnąć w rękę Desbarolla klucz od izby.
— No, panie tłumaczu — rzekłem — zrób ostatnią ofiarę; wstań od stołu, przygotuj dla nas łóżka; zachowamy dla ciebie twoję część wieczerzy; a za powrotem, towarzystwo uchwali dla ciebie, jak niegdyś Rzym dla Cezara, wieniec laurowy.
W godzinę potém, nakształt siedmiu braci Palucha (petit Poucet) spaliśmy na matach symetrycznie rozłożonych na ziemi.
Łóżko hiszpańskie, to jest dwa koziołki, a na nich cztery deski okryte materacem, górowało nad całym dormitarzem.
Wdzięczne towarzystwo przeznaczyło je dla Desbarolla, bez ujmy wszakże jego wieńcowi laurowemu.




X.
Madryt, 5 Października wieczorem[6].

Oh! jesteśmy przecięż w stolicy wszech Hiszpanij. Za chwilę pani zobaczysz, że to przyszło nie bez trudu.
Gdyśmy wyjechali z Bayonny, Francya towarzyszyła nam jeszcze przez dwie stocye, przez dwie stacye jeszcze pocztylioni są Francuzi, to jest używają praw cywilnych przywiązanych do tego urzędu, bo co się tycze języka i ubioru, o tém już mówić nie należy, i nikt pod tym względem nie jest mniéj spółziomkiem Alzatczyka jak Baskijczyk, albo nawet Gaskończyk.
Od czasu do czasu, po prawéj stronie słyszeliśmy ryk majestatyczny, który jest niczém inném, tylko oddechem Oceanu; potém, w kilka sekund po ostrzeżeniu nas tym łoskotem, spostrzegaliśmy nagle przy blasku księżyca, jaką zatokę, bądź Fontarabia, bądź San-Sebastian, której fale, ciemne jak przepaść rozbijały się o brzeg, i stroiły go pianą, białą jak frędzla srebrna.
Bidassoa, jak wiesz pani, stanowi starą hiszpańską granicę. Połowa mostu należy do Francyi, druga połowa do Hiszpanii. Nie będąc kolossem Rodyjskim, można rozszerzywszy nogi śród tego mostu, stać jedną nogą w Hiszpanii, a drugą we Francyi; nie licząc już że w takiém położeniu mieć będziemy pod sobą sławną wyspę Bażancią, na której Mazarini odbywał konferencyc z Don Ludwikiem de Haro, i gdzie uchwaloném zostało małżeństwo Ludwika XIV z infantką Maryą Teressą.
Z drugiéj strony mostu, bywaj zdrowa Francyo; jesteśmy w Hiszpanii, i poznajemy to zaraz otarłszy się o komorę celną w Irun.
Spodziewasz się pani, że podobnie jak moi spółbracia podróżni, powiem wiele złego o celnikach gwipuskojskich; mylisz się, pani, byłaby to niewdzięczność, ponieważ w Irun zaczyna się pasmo tryumfów, które spotykałem przez całą resztę mojéj podróży.
Każdy przyniósł swoje tłomoki, drżąc o swój tłomok, gdyż uprzedzono nas że nic wejśdź nie może do Hiszpanii, oprócz brudnéj bielizny i starego odzienia. O broni ani myślić, w każdym podróżnym mającym szpadę w kiju, widziano karlistę, republikanina, albo esparterystę.
Ja zaś miałem trzy tłomoki, napełnione nowém odzieniem i czystą bielizną, nadto sześć skrzynek obejmujących karabiny, fuzye, pistolety i kordelasy: wszystkiego podostatkiem.
Strasznemu temu uzbrojeniu, towarzyszyła skrzynka z ładunkami, do fuzyj Lefaucheux, które właśnie. składały połowę naszego arsenału.
Można zatém było mieć podejrzenie, że przyjeżdżamy nie tylko aby rozniecić pożar w Hiszpanii, lecz nawet żeby ją wysadzić w powietrze.
Jakież było zadziwienie moje, pani, kiedy przeczytawszy moje nazwisko napisane na tłomokach i skrzynkach literami miedziannemi, naczelnik komory celnéj zbliżył się do mnie, przywitał wyborną francuzczyzną, i hiszpańskim językiem, który uważałem jeszcze za lepszy, rozkazał podwładnym szanować rzeczy moje, aż do worków podróżnych! Nazwisko moje, wbrew zupełnie nazwisku z Tysiąca nocy i jednéj, które otwierało bramy, nazwisko moje przeszkodziło otworzyć nasze tłomoki. Byliśmy doprawdy w tym kraju płaszcza i szpady, gdzie się urodzili Lopez de Vega, Michał Cemntes i Velasqucz. Tylko jeśliby Velasquez, Lopez de Vega albo Michał Cemntes przyjechali do Francyi, nadaremno by wymieniali swoje nazwisko, przetrząśnięto by ich aż pod skórę.
Tylko naczelnik komory, radził mi odłożyć na stronę skrzynkę z ładunkami; lękał się żeby konduktor nieostrożny lub zapominający się, nie wszedł na imperyał ze światłem i nie pojechał wozem ognistym do pierwszego wynalazcy prochu.
Uznałem radę za najrozsądniejszą jak tylko bydź może. Powierzyłem skrzynkę Pawłowi, polecając mu ją szczególniéj, i uprzedziłem że z troskliwości około niej sądzić będę, przybywszy do Madrytu, czy Chevet odmalował go podług natury, czy też spotwarzył.
Pośpieszam powiedzieć ci, pani, że dzisiaj od rana, to jest od czasu przybycia naszego do Madrytu, nadaremno szukaliśmy skrzynki i wnosić trzeba że zginęła. Chevet zatém dopuścił się tylko obmowy.
Ma się rozumieć, że prawem odwetu, innych podróżnych okrutnie przetrząsano. Szukano po ich kieszeniach, i rozporywano podszewkę w tłomokach.
Cała ta drobna exekucya ciągnęła się dwie godziny, podczas których towarzysze moi szamotali się z celnikami, gdy tymczasem ja paliłem cigaretto z ich naczelnikiem.
Jechaliśmy daléj przez Ernani i Andouin, i stanęliśmy o świcie w Tolozie.
Nic bardziéj nie zaostrza apetytu, jak ranne powietrze i ruch jazdy pocztą. Z prawdziwą przeto rozkoszą przybyliśmy do Tolozy, gdzie jak powiedział konduktor, podróżni zatrzymują się na śniadanie.
Znasz pani nasze oberże we Francyi; wiesz że o téj godzinie pożądanéj zarazem od oberżystów i podróżnych, z jak rozrzewniającą serdecznością te dwa plemiona, tak dobrze stworzone dla wzajemnego porozumienia się, rzucają się jedno na spotkanie drugiego. Wiesz w ogólności z jak zbytkową hojnością zastawiony jest stół za półtrzecia lub trzy franki od osoby, i jak niemiłemi są dla żołądków na pół nasyconych odwieczne słowa konduktora: „Panowie, do powozu!“
No! my co o tém także wiemy, spodziewaliśmy się znaleźć to wszystko w Tolozie, tém mieście serenad, jeżeli wierzyć mamy twojemu, pani, przyjacielowi, Alfredowi de Musset; wysiedliśmy więc, a raczéj rzuciliśmy się z powozu, krzycząc: Gdzie śniadanie?
Naprzód, w Hiszpanii, wszystko się odbywa poco a poco, jak powiadają Hiszpanie. Konduktor pięć minut poświęcił na odpowiedź.
Sądziliśmy że nie dobrze zrozumiał, i Boulanger najmocniejszy z nas wszystkich w języku Michała Cervantesa, powtórzył zapytanie.
— Panowie jedzą śniadanie? zapytał konduktor tonem, który nas dreszczem przejął.
— Bez wątpienia, jemy śniadanie, odpowiedziałem.
—A nawet dwa razy, ja przynajmniéj, rzekł Aleksander.
Wiesz pani, że natura obdarzyła Aleksandra trzydziestu trzema zębami, i że jeszcze nie spostrzegłem czy ma już zęby mądrości.
— W takim razie, poszukajcie sobie, odpowiedział konduktor.
— Jak to! żebyśmy szukali?
— Bez wątpienia! Jeżeli chcecie jeść śniadanie, poszukajcie sobie śniadania.
— Mówisz jak z Ewangelii, przyjacielu, — rzekł Maquet. — Szukajmy a znajdziemy.
Zdało mi się że konduktor rzekł ścicha z uśmiechem źle ukrytym:
Por ventura.
To znaczy może! Czy pojmujesz pani, rozpacz czterech podróżnych umierających z głodu, którym powiadają: Będziecie jeść śniadanie... może!
Rzuciliśmy się szukać oberży. Niestety! pani, żadnego znaku zewnętrznego, żadnego z owych poczciwych szyldów z napisem: à l’Ecu de France, au Grand Saint Martin, lub au Cygne de la croix; domy, domy, domy jak mówi Hamlet: z powodu słów uszykowanych w książce, którą udawał że czyta, i ani jednego domu, z którego by wychodziła para chociażby najskromniejszego śniadania.
Szczęściem, podróżni co siedzieli na przodzie dyliżansu, dotknięci bez wątpienia tą samą co i my dolegliwością, wysiedli także. Poznałem jednego z nich po ruchu, że jest Francuzem.
Skoczyłem ku niemu.
— Panie, — zapytałem, — przepraszam za niedyskrecyę, ale smutne położenie w jakiém się znajdujemy, niech nam posłuży za wymówkę; czy piérwszy raz pan jesteś w Tolozie?
— Od lat dwudziestu mieszkam w Hiszpanii, panie, i dwa razy w rok jeżdżę do Francyi, a zatém cztery razy w roku przejeżdżam przez Tolozę.
— W takim przypadku, panie, ratuj nam życie.
— Z ochotą, proszę tylko powiedzieć jakim sposobem.
— Naucz nas gdzie można zjeść śniadanie.
Fizyognomija podróżnego zmieniła się, a my z trudną do opisania niespokojnością, przypatrywaliśmy się téj zmianie.
— Gdzie można zjeść śniadanie? powtórzył.
— Tak.
— Czy poprzestaniecie panowie na filiżance czokolady? zapytał.
— Ha! jeżeli nie znajdziemy nic innego.
— A więc proszę ze mną.
Poszliśmy za naszym przewodnikiem, krok w krok.
Zakręcił się koło rogu ulicy, i wszedł z pewnością nawyknienia do domu, którego nic nie odróżniało od innych domów.
Był to pewny rodzaj kawiarni.
Mężczyzna palił cygaro, kobieta grzała się u brasero. Ani jeden, ani druga, nie poruszyli się z miejsca.
Przewodnik nasz zbliżył się do brasero, skinąwszy na nas żebyśmy pozostali przy drzwiach, w kącie który część nas ukrywał przed oczyma naszych gospodarzy. Potém, niby sąsiad co przychodzi w odwiedziny, zaczął rozmowę, zapytał mężczyznę o jego zdrowiu, kobietę czy ma dzieci, zapalił na nowo o cygaro gospodarza swoje cygaro zgasłe; potém, stanąwszy na stopniu poufałości, jaki sądził za konieczny, ośmielił się zapytać:
— Czy nie możnaby, przypadkiem, dostać czokolady?
— Można, odpowiedział lakonicznie gospodarz.
Zbliżyliśmy się, znęceni odpowiedzią.
Poruszenie naszego przewodnika, dało nam do zrozumienia że krok nasz był zawczesny.
— Ah! ah! — rzekł gospodarz kawiarni, marszcząc brwi, — a wiele filiżanek?
— Pięć.
— Jak może bydź największych, odezwał się Aleksander.
Gospodarz pomruknął kilka słów hiszpańskich.
— Co mówi? zapytałem.
— Mówi że filiżanki są filiżanki.
— I że nie będą robić ich umyślnie dla nas, dodał Boulanger, zrozumiawszy co powiedziano.
— Nie, zapewne, rzekł gospodarz.
Przewodnik nasz wyjął cygaro z kieszeni i ofiarował mu; było to prawdziwe puro, przybyłe wprost z Hawanny; promień zadowolenia błysnął w oczach kawiarza, ale natychmiast pohamowany został.
— Pięć? powtórzył.
— Tak, pięć. Ale że nie bardzo jestem głodny, mogę przeto...
Gospodarz wyciągnął rękę z gestem króla, który udziela łaskę.
— Nie, — rzekł. — Muchacho, pięć filiżanek czokolady dla tych panów.
Usłyszeliśmy jakieś westchnienie w przyległym pokoju.
— Będziecie mieli czokoladę, rzekł nasz tłumacz.
— Ah! wszyscy razem westchnęliśmy.
Gospodarz spojrzał na nas z pogardą, i zapalił swoje puro, w którem smakował, dumnie, jak gdyby w życiu swojém nigdy nie palił innego tytuniu.
W pięć minut potém, Muchacho wszedł z pięcią naparstkami pełnemi płynu gęstego i czarnego, który podobny był do napoju przygotowanego przez jaką Tessalijską czarownicę.
Na téjże tacy, stało pięć szklanek wody czystéj i koszyk pełen nieznanych nam przedmiotów; były to jakieś sucharki białe i różowe, podługowate, podobne do narzędzi, jakie kładą się w klatkę szczygłów żeby dziób ostrzyły.
Dotknęliśmy ustami czokolady, lękając się żeby nie uleciał, jak tyle innych, ten urok czokolady hiszpańskiéj, którym kołysano nasze lata dziecinne. Ale tą razą, bojaźń nasza prędko zniknęła. Czokolada była wyborna. Nieszczęściem, było jéj właśnie tylko na skosztowanie.
— Czy niemożnaby mieć jeszcze pięć filiżanek? ośmieliłem się zapytać.
— Dziesięć, wybełkotał Boulanger.
— Piętnaście, rzekł Maquet. — Dwadzieścia, zapytał Aleksander.
— Cyt! — rzekł nasz przewodnik; — rozpuśćcie swoje azucarillo w szklankach, i wracajmy do powozu; używajmy, nienadużywajmy.
— Jakże się to rozpuszcza? zapytałem, kiedy towarzysze nasi oddechem wciągali ostatnie krople czokolady, zatrzymane na ścianach filiżanki.
— Nic łatwiejszego, patrzcie!
Nasz wybawca wziął azucarillo za jeden koniec, a drugi wpuścił w szklankę, podobnie jak chleb w jaje zgotowane na miękko.
Azucarillo rozpuszczało się w miarę zetknięcia się z wodą, i zamieniło wodę przezroczystą w mętną.
Skosztowaliśmy mętnéj wody z równém niedowierzaniem jak kosztowaliśmy czokoladę. Mętna woda była słodka, świeża, pachnąca, słowem wyborna.
Wszystko to miało jakość znakomitą, brakowało tylko ilości.
Chcieliśmy zapłacić: nasz tłumacz skinął na nas, wydobył pieniądz z kieszeni, i położył na kufrze.
Gospodarz nie obrócił się nawet żeby przekonać się, czy należność jego zaspokojona.
Vaya usted con Dios, rzekł nasz przewodnik grzecznie kłaniając się.
I wyszedł.
Gospodarz wyjął cygaro z ust.
Vaya usted eon Dios, odpowiedział.
I znowu zaczął palić.
Ukłoniliśmy się i wyszliśmy z kolei powtarzając jeden po drugim sakramentalne:
Vaya usted eon Dios.
— Idźcie z Bogiem, idźcie z Bogiem! powtórzył Aleksander wracając do dyliżansu, który czekał na nas zaprzężony. Jest to bardzo dobre, i nie żądam lepszego, zaiste; ale daleko ztąd do nieba, i oświadczam, że jeżeli na drodze spotykać będziemy tylko czokoladę i wodę z cukrem, wolałbym pójść gdzieindziéj.
— Żebyśmy mieli przynajmniéj skórkę od chleba! rzekł stoicznie Maquet.
— Albo bulion, rzekł Boulanger.
— Albo kotlety, rzekł Aleksander.
— Panowie, — przerwał nasz przewodnik, który od dziesięciu minut zdawało się że był najmocniéj wzruszony naszym kłopotem, — pozwolicie ofiarować sobie pulardkę, butelkę wina Bordeaux i dwa funty chleba?
— Nazwisko pańskie, — zapytałem, — ażebyśmy powróciwszy do siedzib naszych, każdy z nas wyrył je złotemi literami na tablicy marmurowéj.
— Nazywam się Faure, jestem negocyantem w Madrycie, mieszkam przy ulicy la Montora, blisko Puerta del Sol.
Potém, pan Faure skromnie odwrócił się, wydobył z torby pulardkę, butelkę wina Bordeaux i dwa funty chleba, i nam ofiarował.
Przyjęliśmy, wyznać muszę z naszym wstydem, niezapytawszy go nawet czy zostały mu druga pularda, druga butelka wina, drugi kawałek chleba.
Prawda że Boulanger wynurzył myśl że mniemany pan Faure, nie jest kim innym tylko tą samą opatrznością, która wsiadła z nami w powóz, na dziedzińcu poczty Laffite i Caillard, zniknęła gdyśmy przybyli do Bordeaux, i pokazuje się znowu z chlebem, butelką wina i pulardą w ręku.
Domysł ten z entuzyazmem przyjęty został. W rzeczy saméj, uchylał wszelkie nasze skrupuły: jeżeli pan Faure jest opatrznością, co się nam zdawało niezaprzeczoném, znajdzie wyśmienicie drugą pulardę, drugi kawał chleba, drugą butelkę wina. Nie mamy więc czego troszczyć się.
Jeżeli zaś przeciwnie pan Faure jest po prostu panem Faure, ponieważ od trzydziestu lat, jak sam nam powiedział, mieszka w Hiszpanii, musiał przybrać zwyczaje hiszpańskie i nawyknąć zatém do spożycia na śniadanie: jicara de chocoiate, azucarillo i szklanki wody mętnéj lub czystéj, według tego jak się mu podoba jeść ją z sucharkiem lub pić czystą.
Dzięki wdaniu się opatrzności lub szczodrobliwości pana Faure, bo nie jesteśmy jeszcze pewni w tym przedmiocie, mieliśmy pomiędzy Tolozą a Villa-Franca ucztę, jaka pozostawia pamiątkę po sobie w życiu.
Kiedy nie było już ani odrobiny mięsa koło skieletu pulardy, ani kropli wina w butelce, ani okruchy chleba na chustce co zastępowała miejsce obrusa, rzuciliśmy wzrokiem koło nas i przed sobą.
Znajdowaliśmy się w Guipuscoa, to jest w jednéj z najżyźniejszych prowincyj Hiszpanii. Toczyliśmy się z szybkością wiatru, śród kraju malowniczego i urodzajnego. Do koła nas wznosiły się góry, które w stosunku do Pirenejskich, są tylko pagórkami, ale w stosunku do Montmartre są bardzo pięknemi górami. Od czasu do czasu, góry te, ślicznego rdzawego koloru, wydawały nam się jak opończe żebraków, których spotykaliśmy, połatane dużemi szmatami żółtemi, czerwonemi lab zielonemi. To pochodziło ztąd, że właściciel góry, odkrył na skalistym boku jaką cząstkę ziemi urodzajnéj, którą uprawił na zbyt stromych pochyłościach motyką, na mniéj stromych pługiem. Miejsca te, zasiane bądź zbożem, bądź pieprzem tureckim, bądź żołędzią, odbijały się kolorem od reszty, i zarzucały na ramiona góry płaszcz różnobarwny, co zwabiał nasze oko w przejezdzie. Zresztą, piękna droga; wszędzie strumienie, śliczne wioski białe i różowe, rozwijające się na słońcu z mnóstwem dzieci, śmiejących się, krzyczących, swawolących na progu drzwi, gdy tymczasem w wewnętrznym cieniu, rysował się profil czysty i wdzięczny prządki: oto są obrazy, jakie nam pokazywały się, obrazy które szybkość naszego powozu, przekształcała dla nas w stan widma.
W rzeczy saméj, nasz powóz ciągnęły już ośm, już dziesięć mułów. Te ośm lub dziesięć mułów, które zaczynały przybierać sierść zimową, wygolone tylko na grzbiecie, przedstawiały, patrząc z góry na dół, widok olbrzymich szczurów, zaprzężonych do czarodziejskiego powozu. Trzech ludzi poganiało i kierowało wozem, mayoral, zagal i sotacochero.
Mayoral odpowiada naszemu konduktorowi, sotacochero naszemu pocztylionowi; co się tycze zagala, temu nie masz odpowiadającego nazwiska w żadnym języku, i śmiem nawet powiedzieć, nie masz mu równego w żadnym kraju.
Zagai nie jest człowiekiem, jest to małpa co włazi i szkodzi, jest to czart co dokazuje, tygrys co się rzuca; nie chodzi, ale biega; nie mówi, ale krzyczy; nie ostrzega, ale bije. Zagal siedzi z mayoralem na ławeczce przytwierdzonéj u przodu dyliżansu, ale miejsce to stanowi prawo nie zaś czyn. Nigdy zagal nie siedzi na ławeczce; ciągle skacze, ciągle krzyczy, ciągle gestykuluje. Wszystko dla niego jest dobre, żeby poganiać muły: kamień, bicz, kij! Ile powie im obelg w ciągu jednéj godziny, zbogaciłoby repertoar całoroczny największego grubijanina, z pomiędzy furmanów naszych. Muły idą kłusem, on idzie kłusem; muły galopują, on galopuje; muły pędzą co tchu, on w ślad za nimi; one unoszą, on je wyprzedza i zatrzymuje. Jest to mucha powozu, ale mucha skuteczna, z okropném żądłem, trąbą nienasyconą, brzęczeniem groźném jak ryk lwa. Powóz bez zagala jest pospolitym dyliżansem; powóz z zagalem jest to orzeł, lecący w pogoni za chmurą, jest to wicher pędzący za kłębami kurzawy.
Jakże więc teraz powozy nie tłuką się, nie psują się, nie przewracają się? Wytłumaczenie tego, pozostawiam uczeńszym odemnie.
Słówko o sotacochero, którym jest pospolicie chłopak czternasto lub piętnastoletni, siedzący na piérwszym mule po lewym ręku. Oznaczają go hiszpańskiém nazwiskiem, znaczącém „skazany na śmierć“; — w rzeczy saméj, biedak wsiada na koń w Bayonnie, pędzi co tchu do Madrytu, to jest dwa dni i trzy noce; na ostatnich zatém stacyach zdojmują go pospolicie z siodła, które opuszcza, i wsadzają na nowe siodło.
Wszyscy noszą ubiory malownicze: kapelusze spiczaste, kamizelki naszywane axamitem, pasy czerwone, szerokie spodnie, i bóty lub sandały na nogach.
W ogólności, nie mówiąc już że dyliżans hiszpański idzie daleko prędzéj, niżeli nasz dyliżans, ta trilogia mayorala, zagala i sotacochero, nieskończenie jest zabawniejsza niżeli dualizm, składający się z naszego konduktora i naszego pocztyliona.
Potém, zwłaszcza dla nas, pani, droga przedstawia widowiska nieskończenie rozmaite. U nas, z małą różnicą prawie, wszyscy podróżni których spotykamy, noszą jednostajny ubiór. W Hiszpanii, przeciwnie, pominąwszy księdza w fantastycznym kapeluszu, obok którego kapelusz Bazyla na naszym teatrze jest tylko miniaturą, pozostaje jeszcze Walencyjczyk, cery miedziannéj, w szerokich białych spodniach, mający na nogach alpargatas; Mauchego, w brunatnym kaftanie, pasie czerwonym, krótkich spodniach, kolorowych pończochach, w chustce na szyi związanéj na krzyż, z karabinem przytwierdzonym u łęku siodła; Andaluzyjczyk w kapeluszu z okrągłemi, zagiętemi brzegami, ozdobionym dwóma kutasami jedwabnemi; wiśniowa chustka na szyi, kamizelka jaskrawych kolorów, suknie w paski, krótkie pantalony, buty haftowane na każdym szwie i otwarte z boku; Katalończyk z kijem, którego długość i grubość policya dlań wymierza, z chustką na głowie związaną, któréj końce spadają mu na plecy; nareszcie wszyscy inni synowie dwónastu Hiszpanij, którzy zgodzili się składać jedno królestwo, ale nigdy nie zgodzą się składać jednego narodu.
Od czasu do czasu przechodził także koło nas wóz, który, ilekroć przechodził, zwracał moje uwielbienie, gdyż przypominał mi wozy z czasów Merowingów, które nasz uczony Augustin usiłował odbudować, jak Cuvier swoich mastodontów i ichthyosaurów. Wóz ten, zaprzężony parą wołów, zawsze się oznajmiał krzykiem osobliwszym, ochrzypłym, okrutnym, i gdy piérwszy raz go usłyszałem, równie niepoętym dla mnie, jak krzyk, który słyszą na brzegach rzeki świętego Wawrzyńca lękliwe bohaterki Coopera, a co nareszcie okazuje się krzykiem konia napadniętego przez wilki. Krzyku tego bez wątpienia była przyczyną suchość osi, z któremi lub koło których, obracają się duże koła, mające kształt ogromnych pieczarek. Łoskot ten, który nieustaje nigdy, który słychać o pół mili, jeżeli mu żaden inny łoskot nie przeszkadza, wydał mi się pospołu z cygarettą co się pali zawsze, przeznaczonym dla rozrywki właściciela wozu, który posiada tym sposobem szkatułkę muzyczną, grającą wprawdzie bez ustanku na tęż samą nótę, ale ma nad tabakierkami i pozytywkami tę wyższość, że sę nie psuje nigdy. Może też łoskot ów przeznaczony jest na oznajmienie bardzo zawczasu posaderos o przybyciu kundmanna. W takim razie, jak widzimy, mechanika wspomniona łączyłaby pożytek z przyjemnością, utile dulci, i mogłaby mieć nadzieję pozyskania wielkiéj nagrody od Akademii.
Inny łoskot, o którym ci, pani, jeszcze doniosę, żebyś go nie wzięła za krzyk człowieka, którego mordują, lub duszy cierpiącéj męki, łoskot niemający granic w przestrzeni, nic odpowiednego we wspomnieniach, pochodzi z „noria“.
Poszukasz pani w słowniku, żeby się dowiedzieć co to jest noria, a twój słownik, żeby nie ubliżyć niewinnemu rzemiosłu, jakiem zajmują się słowniki, odpowie ci: machina, a zatém zgoła niczego cię nie nauczy.
Noria jest koło młyna wodnego, koło olbrzymie, przy którem koło pozostałe u machiny w Marly, jest tylko kółkiem od zegarka, i które dla zachowania swojéj powagi w hierarchii mechanicznéj, robi samo cztéry razy więcéj łoskotu niżeli dwa koła sławnego wozu, o którym miałem honor powiedzieć ci pani.
Tak więc przyjechaliśmy, patrząc wszystkiemi oczyma, słuchając wszystkiemi uszami, do Vittorii.
Powiedziałem już jak jedliśmy śniadanie; pozwól pani powiedzieć, jak jedliśmy obiad.
Dzięki pulardzie zacnego naszego towarzysza podróży, pana Faure, czekaliśmy, jeżeli nie bez niespokojności, przynajmnéj bez niecierpliwości, na obiad.
Obiad składał się z zupy szafranowéj, z puchero i półmiska garbanzos.
Zupa szafranowa, była jedną z najlepszych, jakie jadłem, chociaż mam podejrzenie, że była gotowana z baraniną, nie zaś z mięsem wołowém. Zalecam ci więc, pani, zupę szafranową. Widzisz że mówię co jest dobre, równie jak co złe.
Potém następowało puchero, potrawa wyłącznie hiszpańska; jako więc potrawa narodowa, sama jedna stanowi prawie cały obiad hiszpański. Biada ci, pani, jeżeli nie lubisz puchero! oswój się zatém powoli z tą potrawą, i pozwól, żebym dla ułatwienia ci tego trudu, powiedział z czego się ona składa.
Składa się z ćwierci krowiego mięsa. W Hiszpanii, wół, pod względem żywności, wydał mi się zupełnie nieznajomym, z kawałka baraniny, kury, i krążków salcesona, zwanego chorizo. Wszystko jest mięszane ze słoniną, szynką, pomidorami, szafranem i kapustą. Jest to, jak widzimy, mięszanina rzeczy dość dobrych wziętych pojedyńczo, ale których połączenie wydało mi się nieszczęśliwym, tak dalece, że nigdy z niém oswoić się nie mogłem.
Staraj się pani zrobić lepiej odemnie, bo jeżeli nie podobasz puchero, będziesz musiała wziąć się do garbanzos.
Garbanzos jest to groch wielkości kuli kalibrowéj. Jest to ta sama, jak mniemam, jarzyna, którą starożytni nazywali grochem zwyczajnym, i jakiego Cycero, krasomownéj pamięci, nosił próbkę na końcu nosa. Nie wiem jaki skutek sprawiało garbanzo na końcu nosa Cycerona, ale wiem jaki robi w moim żołądku, który do niego przyzwyczajony nie jest. Przywyknij, pani, do garbanzos, podobnie jak przywykniesz do puchero. Rzecz łatwa, zjesz jeden piérwszego dnia, dwa drugiego, trzy trzeciego, i przy takich ostrożnościach, jest podobieństwo że wyżyjesz.
Pośpieszmy dodać, że obiad posługiwany był z największą czystością przez służące miejscowe, które miały minę dam honorowych, i przez córki gospodarza, które miały minę księżniczek.
Uczta ta natchnęła nas mocném postanowieniem, zająć się samym na przyszłość, o ile można, swoją kuchnią.
Szczęściem, przeczytałem na papierze przyklejonym do ściany jadłospis. Na piérwszem miejscu w tym spisie były: para jaj na miękko. Poprosiłem naszéj gospodyni o parę jaj na miękko.
Zrozumiała wybornie moję hiszpańską mowę, i zapytała czy chcę parę jaj mnichowskich, czy też parę jaj świeckich.
Zapytałem o różnicę jaka zachodzić może pomiędzy parą jaj, a parą jaj.
Para jaj mnichowskich składa się ze trzech jaj, a para jaj świeckich z dwóch jaj.
Widać że przed rewolucyą, która wyrugowała ich z Hiszpanii, mnisi posiadali wielkie przywileje. Nieszczęściem przywileje zamieniły się dzisiaj względem nich w stan przysłowia.
Wyjechaliśmy koło siódméj lub ósméj godziny wieczorem, i stanęliśmy w Burgos koło piątéj lub szóstéj rano.
Wjechaliśmy do ojczyzny Cyda tąż samą bramą, którą Cyd wjeżdżał, przed ośmiuset laty, ku pałacowi króla, kiedy spostrzegł go na dziedzińcu, dokąd wszedł, idącego na jego spotkanie. Pozwól mi, pani, zakończyć ten list opisem ich spotkania się. We wszystkich opisach hiszpańskich jest ton dumny, który przypadać musi dumie twojego umysłu.
„Diego Layne, ojciec Cyda, przybywa konno ucałować rękę dobrego króla Don Ferdynanda; przyprowadził z sobą trzechset szlachty. W pośrodku nich, przybył Rodryg, wyniosły Kastylijczyk.
„Wszyscy jadą na mułach, sam Rodryg na koniu; wszyscy ubrani w złoto i jedwab, sam Rodryg okryty żelazem; wszyscy mają szpicruty w ręku, jeden Rodryg ma proporzec; wszyscy mają pachnące rękawiczki, jeden Rodryg ma rycerskie rękawice; wszyscy mają kapelusze z pilści lub axamitu, jeden Rodryg ma szyszak stalowy, a na tym szyszaku purpurową kitę.
„Idąc swoją drogą, spotkali się z królem. Ci co przychodzili z królem, rozmawiali pomiędzy sobą, i mówili:
„— Oto w pośród tej szlachty przybywa ten, co zabił hrabiego Locano.
„Rodryg usłyszał, utkwił w nich swój wzrok, i głosem wyniosłym i dumnym, rzekł:
„— Jeżeli jest który pomiędzy wami krewny albo powinowaty jego, i jeżeli temu nie miła jest śmierć jego, niech się pokaże natychmiast i zażąda odemnie zadość uczynienia. Walczyć będę przeciwko niemu, pieszo albo konno.
„I wszyscy odpowiedzieli zarazem:
„ — Niech czart zażąda od ciebie zadość uczynienia, jeżeli mu się podoba, Rodrygu; co do nas, nie w tym przychodzimy zamiarze.
„Wszystka szlachta Don Diego Laynes, pozsiadała z koni żeby ucałować rękę króla. Sam tylko Rodryg pozostał na koniu. Wtedy ojciec rzekł mu: Słuchaj co mówi synowi ojciec Rodryga. Wtedy ojciec rzekł mu:
„— Z konia, Rodrygu; ucałujesz rękę króla, ponieważ król jest moim panem, a ty jesteś synem moim, to jest moim wassalem.
„Rodryg mocno się obraził temi słowami, a słowa któremi odpowiedział ojcu, osądzisz że są męża dumnego i śmiałego.
„— Jeśliby kto inny niżeli ty powiedział mi to, mój ojcze, — odpowiedział, — już by mi przypłacił za to; ale ponieważ ty rozkazujesz, usłucham ochoczo.
„I Rodryg zsiadł z konia żeby ucałować rękę królowi. Ale w chwili kiedy przyklękał przed nim, szpada wysunęła mu się z pochew i upadła.
„Król cofnął się krokiem wstecz, jak człowiek co się zląkł, i rzekł zmięszany:
„Odejdź ztąd, Rodrygu, odejdź ztąd szatanie! ty którego twarz jest człowiecza, a postępowanie zwierzęcia drapieżnego!, Rodryg na te słowa, podniósł się z żywością, i głosem pomięszanym, zażądał natychmiast swego konia; i wyszedł z pałacu, odprowadzając z sobą trzechset szlachty.
„Odeszli dobrze odziani żeby powrócić dobrze uzbrojonemi; odjechali na mułach żeby wrócić na koniach“.
Teraz, nie dziw się pani bynajmniéj, że zaraz po wjezdzie do Burgos, mówiłem o Cydzie. Są pewne nazwiska wiążące się jedno z drugiém w sposób nierozdzielny. Burgos, ubogie miasto, które liczyło niegdyś trzydzieści pięć tysięcy mieszkańców, a dzisiaj, jak sądzę, liczy nie więcéj nad ośm lub dziewięć tysięcy; Burgos nie jest miastem Fernanda Gonzales, który był piérwszym jego hrabią; Burgos nie jest nawet miastem Don Alfonsa I-go, który był piérwszym jego królem; Burgos jest miastem Cyda, który był najsławniejszém jego dziecięciem.
W rzeczy saméj, Burgos, jak owo echo simonetty, które powtarza toż samo słowo w sposób nieokreślony, Burgos powtarza ustawicznie nazwisko Cyda. Dzieła małżonka Donny Ximeny brzmią w uszach podróżnego, co wchodzi w jego bramy, przechodzi ulice, odwiedza jego pomniki; odrywając go od tego co istnieje do tego co już umarło, i olbrzymi cień bohatera, przez ośm wieków upłynionych, odbija się olbrzymio i promieniście od przeszłości na teraźniejszość.
Dla tego téż, zapytaj piérwsze dziecię, które spotkasz, o Cydzie Campeador. Dziecię to, które może nie będzie umiało powiedzieć ci nazwiska łaskawéj królowéj, zasiadającej dziś na tronie Karola Piątego, powie ci że Cyd Campeador nazywał się Don Rodryg, i że urodził się w zamku Bivar; opowie ci z jakiego powodu nazwany był Cydem; jakim sposobem zmusił króla Alfonsa, do wykonania przysięgi w kościele świętego Gadoceusza, że najmniejszego nie miał udziału w morderstwie Don Sancheza; jak król Alfons wygnał Cyda; jak w chwili odjazdu, Cyd pożyczył na kufer pełen piasku, tysiąc złotych od dwóch żydów; jak się pogodził z królem, jak święty Piotr oznajmił mu bliską śmierć, i nakoniec jak po śmierci przemyślny Gil Diaz, jego giermek posadził go, z rozkazu umierającego pana, na jego koniu Rabicca, ze szpadą Tisena w ręku, tak że Maurowie, sądząc że jeszcze żyje, pouciekali na jego widok, zostawiwszy dwódziestu swoich królów na pobojowisku.
No! pani, czy uwierzysz w jednę rzecz. Są uczeni co odkryli, że Cyda nigdy nie było, i że ta cześć oddawana przez cale miasto, że sława ta, co przepełniwszy Hiszpaniję, rozlała się na świat cały, ten szacunek ośmiu wieków klęczących na grobie bohatéra, jest tylko wyobraźnią poetów, dwónastego i trzynastego wieku!
Nieprawdaż, pani, że uczony jest to rzecz bardzo użyteczna dla sławy narodu, zwłaszcza kiedy jest dość uczony do wynajdowania podobnych rzeczy?
Tymczasem, pani, jeślibyś kiedy jechała przez Burgos, odwiedź tu cudowną katedrę; i rozpatrzywszy płaskorzeźby wyobrażające wjazd Zbawiciela naszego do Jeruzalem, chór zamknięty kratami żelaznemi przecudnéj roboty, kopulę wyrobioną jak cacko florenckie; Ecce homo Murilla; Passyę, Filipa de Bourgogue; Chrystusa na krzyżu, pędzla Ereco; Magdalenę, Leonarda da Vinci; potężne organy, i Chrystusa w skórze ludzkiéj; proś o pokazanie kufra Cyda, i zakrystyanin, który na szczęście nie jest uczony, pokaże ci w sali Jana Cuchiller ten czcigodny pomnik, przytwierdzony do muru stalowemi klamrami.
Miałem trzy godziny do przepędzenia w Burgos, jednę dla spoczynku, dwie dla zwiedzenia miasta.
Niepewny czy będę marzył o tobie, pani, poświęciłem napisanie listu do ciebie godzinę, którą poświecić miałem dla snu.
Cyd nieuczynił by lepiéj dla Xymeny, nie prawdaż? No, owoż znowu zapominam, że Cyda nigdy nie było.
Proszę przyjąć i t. d.




XI.
Toledo, 23 Października wieczorem.

Dzień zaczął się szarawo, osłaniając słońce płaszczem chmur, który zdawało się, że dla zrobienia nam honoru, pożyczony jest od nieba pięknéj naszéj Francyi; cieszę się z tego na stronie: przy podobnej pogodzie sądzę że Eskuryal powinien bydź widziany.
Na zakręcie ulicy, spostrzegliśmy pomnik grobowy; godny wprawdzie człowieka, który wybrał sobie pustynię na stolicę, a grobowiec na pałac.
Wiesz, pani, nieprawdaż, jakim sposobem Eskuryal zbudowany został? Jednego dnia, działo się to w początkach roku 1559, Filip, oblegając Saint-Quentin, przymuszony był zwrócić na kościół świętego Wawrzyńca bateryę, która wielkie szkody przyczyniała biednemu kościołowi. Filip zląkł się żeby święty nie rozgniewał się patrząc na podobne obejście się z swoim domem, i uczynił ślub zbudować mu inny pod-temże wezwaniem, daleko bogatszy i daleko większy od tego, jaki burzył. Po zdobyciu Saint-Quentin, chciał nawet zrobić więcéj niżeli obiecał, i włożył na architekta swojego Juan-Bautista, osobliwszy obowiązek nadania pomnikowi swemu kształtu kraty do pieczenia.
Wbrew zwyczajowi, Filip II dotrzymał tą razą więcej niżeli obiecał.
Niepodobna wyobrazić sobie jak ponure i surowe Eskuryal przedstawia widowisko. Pomnik z granitu, zbudowany na górze granitowéj, zdaje się bydź igraszką przyrodzenia, która z daleka przedstawia obraz zbliżający się do rzeczywistości. Ale tutaj nie jest wcale złudzenie optyczne; kiedy się zbliżyliśmy, kiedyśmy zmierzyli maleńkość człowieka, w obliczu téj massy olbrzymiéj, widzimy rozwartą bramę, która zamyka się za tobą; natenczas, chociażbyś mimojazdem tylko zwiedzał pomnik ponury, chociażbyś pewnym był wolności swojéj, raz wszedłszy, zadrżysz, jak gdybyś wyjśdż już ztąd nie miał.
Kto nigdy zrozumieć nie mógł niespokojnego charakteru Filipa II, ten widząc Eskuryal, poweźmie dokładne wyobrażenie o ponurym majestacie syna Karola V.
Nic zatém nie daje wyobrażenia o Eskuryalu, ani Windsor w Anglii, ani Peterhoff w Rossyi, ani Wersal we Francyi. Eskuryal z niczém porównany bydź nie może, tylko z sobą samym; jest to myśl wykuta w kamieniu, jest to płód człowieka i epoki ukształconéj, podług jego woli, przez tegoż człowieka, w czasie godzin bezsenności, jakiéj go nabawiało słońce nigdy niezachodzące nad jego państwami.
Nikt nie powie że Eskuryal piękny. Nie podziwiamy tego co jest straszne; drżemy tylko przed niem. Sam Filip, gdy mu architekt wręczył tysiąc kluczów od pomnika wymarzonego w nieubłaganéj jego wyobraźni, zadrżeć musiał dotknąwszy się ich.
Pierwsza myśl jaka nasuwa się umysłowi, jest ta, że Eskuryal niezbudowany zwyczajnym sposobem, ale wykuty w skale granitu. Czy spuszczałeś się kiedy do jakiej kopalni z przekonaniem że cała góra ciąży nad tobą? No, uczucie jakiego się doświadcza wchodząc do Eskuryalu, jest do tego podobne.
Żeby wejśdź do wszelkich pomników, idziemy w górę; żeby wejśdź do tego, spuszczamy się w dół. Filip niechciał mamić siebie samego; żyjący zagrzebał się w swoim grobie: była to tradycyą familijna.
Jest wszystko w Eskuryalu: pałac, kaplica, klasztor, groby.
Kaplica prześlicznie wydaje się: jedyne to jest urocze miejsce w pomniku, gdzie oddychamy.
Podpierają ją cztery filary czworoboczne, każdy sto dwanaście stóp objętości.
Wchodzimy do ołtarza po dziewiętnastu stopniach marmurowych. Ozdobą ołtarza jest szereg pięknych obrazów, przedstawiających historyę Chrystusa, podtrzymywany i podzielony kolumnami porządku doryckiego.
Kolumny porządku doryckiego, najzimniejszego ze wszystkich porządków, jedynemi są jakich architekt użył do ornamentów gmachu.
Ołtarz ten błyszczy i lśni się przy świetle olbrzymiego pająka, zawieszonego u sklepienia, i który gorejąc bez ustanku, odbija jakby blaszki z konchy perłowéj żyłki granitu.
Po prawéj i lewéj stronie ołtarza, na wysokości blisko piętnaście stóp, są dwie wielkie równoległe framugi, wykute w czworobok: po lewéj jest grób Karola Piątego, po prawéj grób Filipa. Fundator myślił bez wątpienia, że grób ojca jego i jego własny, jedynie godne są wydostać się z królewskiego Podridero.
Obok Filipa II, klęczącego i modlącego się, klęczą i modlą się, książę Don Carlos i dwie królowe, które poślubił jednę po drugiéj.
Z dołu przeczytać można napis, wyryty złotemi literami:
„Filip II, król wszech Hiszpanij, Sycylii i Jerozolimy, spoczywa w tym grobie, który, za życia, zbudował sobie samemu.
„Spoczywają pospołu z nim, dwie jego małżonki: Elżbieta i Marya, i pierworodny syn Don Carlos“.
Tak więc nieubłagany ojciec, jako król chrześcijański, chciał żeby śmierć pojednała go z synem.
Na lewo, jakeśmy powiedzieli, jest grób Karola V, klęczącego podobnie jak syn; otaczają go takie osoby klęczące, które poznać można i przeczytać nazwiska w następującym napisie:
„Karolowi V, królowi Rzymian, cesarzowi najjaśniejszemu, królowi Jerozolimskiemu, arcy-księciu Austryi: syn jego Filip.
„Spoczywają pospołu z nim, Elżbieta, jego małżonka, i Marya, jego córka, cesarzowa, tudzież Eleonora i Marya, jego siostry; jedna królowa Francuzka, druga królowa Węgierska“.
Wszystkie te posągi są z bronzu wyzłacanego, wysokiego stylu i przedziwnego effektu. Zwłaszcza dwóch monarchów, w płaszczach z herbem, nacechowane są okazałą surowością.
Odwróciwszy się od ołtarza, znajdujemy się naprzeciw kapituły. Tu, nie szukaj pani, zalotnych ornamentów z epoki Odrodzenia, ani malowniczej rzeźby z piętnastego wieku. Nie, stalla, zamiast rozwijać się, jak w Burgos, w prześliczne kwiaty lub cudne ramy, odpowiadają surowości powszechnéj; proste listwy, zimne linije, są jedynemi ich ozdobami.
Ta nieugięta i milcząca wola, co poddała pod przepis potężnéj węgielnicy drzewo i granat, cięży nad tobą skoro tylko wnijdziesz do tego kościoła. Wszystkie kościoły świata, udzielają ci nadzieję w zamian modlitwy: kaplica w Eskuryalu poświęcona jest Bogu zemsty, Chrystusowi sądu ostatecznego Michała Anioła. Módl się, jeżeli chcesz, ale kaplica pozostanie bez echa; jak gdyby więzienie świętej Inkwizycyi.
Dwie rzeczy szkodzą żałobnej harmonii tego kościoła: dwie ambony, podobne do latarni, zaprowadzone przez Ferdynanda VII, i malowidło na sklepieniu, wykonane z rozkazu Karola II.
Rzecz osobliwsza, że kiedy wola wytrwała, potężna, granityczna, objawi się przez jakie dzieło nacechowane całą barwą jéj geniuszu, nie można pozostawić tego dzieła w zupełności, jako pomnika nietykalnego i świętego. Przychodzi człowiek wiekami, typowy utwór swojego czasu, odblask epoki całkowitéj; pozostawia pomnik, który da poznać geniusz jego wszystkim następnym pokoleniom. No, inny człowiek następuje po nim, ubogiego i lichego umysłu, który znieść nie może wzniosłego smutku, jakim karmił się jego poprzednik, i który przychodzi, prowadząc z sobą bazgracza albo blacharza za rękę, i mówi jednemu: „To wszystko jest zanadto smutne, wszystko zanadto ponure, wszystko zanadto żałobne dla mnie, biednéj głowy lekkomyślnéj i niedołężnéj; odmaluj mi cokolwiek przyjemnego na tych murach“; a drugiemu: „Przygotuj mi cóś powabnego do tych wschodów“.
Bazgracz i blacharz, weseli, biorą się do roboty i znieważają nazawsze dzieło, które upiększyć mniemali.
Niech Pan Bóg odpuści panu Andrieux, co przerobił Nikomeda. Niech Pan Bóg przebaczy królowi Karolowi II, który poprawił Eskuryal.
Jeżeli więc, pani, odwiedzisz kiedy Eskuryal, chciéj ograniczyć ciekawość swoję do trzech rzeczy: do kaplicy, do Podridero i do pokoju, gdzie umarł Filip; reszta osłabiłaby tylko pierwotne twoje uczucia. Potężne wrażenie tak rządkiem jest w życiu; otwiera, w drżeniu, jakie w nas obudzą, jak nowy horyzont oczom naszym, że nie cofnął bym się nigdy przed wrażeniem głębokiem, chociażby mig zalało smutkiem i strachem jak Eskuryal.
Podridero, jest to Saint-Denis Madryckie, sklep gdzie są złożone popioły królów. Jest to pewny rodzaj Panteonu odzianego jaspisem, porfirem i innym kosztownym marmurem, ale nie ma uroczystego majestatu grobów w Saint-Denis, na których ostatnim stopniu ostatni król umarły, oczekuje swojego następcy. Proch umarły dopomina się prochu żyjącego.
Pokój gdzie umarł Filip II, jest ten, w którym przepędził trzy ostatnie lata życia swojego, podagrą przykuty do krzesła. Z alkowy jego wychodziło wązkie okienko na wielki ołtarz w kaplicy; tym sposobem nie wstając, nie opuszczając łóżka, był obecny świętéj ofierze mszy: ministrowie przychodzili pracować z nim w tym małym pokoiku, i pokazują jeszcze deseczkę drewnianą, która oparta na kolanach króla i tego kogo dopuszczał do pracowitéj swojéj obecności, służyła do pracy i do podpisywania.
Przy murze stoi wielkie krzesło, na które, gdy wychodził z łóżka, przenoszono Filipa II; nareszcie przy wielkiém krześle stoją taborety letni i zimowy, na które, stosownie do pory roku, król wyciągał chorą nogę.
Taborety podobne są do siedzeń bez poręczy (pliants); jeden z sitowia, drugi z koziej wełny; na obu ślad potężnéj stopy, która przez lat czterdzieści gniotła pół świata, pozostał widoczny i niemal grożący.
Teraz, pani, zabłąkaj się na chwilę w korytarzach bez końca, po których prowadzić cię będzie ociemniały pełen wesołości, jeżeli chcesz czuwając mieć sen taki, jaki Karol Nodier opowiada w osobliwszéj swojéj Smarra. Uczujesz wtedy ten wązki rów kamienny bez ustanku zbliżający się do ciebie, uczujesz że pierś twoja ściśnięta jest pomiędzy murami granitu, sklepieniem granitu, ziemią z granitu, uczujesz potrzebę dnia, powietrza, słońca, a wszystko to znajdziesz wszedłszy na kopułę, zkąd ujrzysz pomnik pod nogami swojemi, a Madryt na horyzoncie.
Ale, pani, opuszczając Eskuryal, jednéj rzeczy z pomiędzy wszystkich żałować będziesz. To jest pięknych zakonników Zurbaran’a i Murillo, w długich habitach, z głowami ogolonemi. Eskuryal bez zakonników jest dziwną niedorzecznością, któréj zdaje się że nic wytłumaczyć nie zdoła. Rewolucya zniosła zakonników, powiedzą ci. Czyliż rewolucye dochodzą aż do Eskuryalu? Czyliż Eskuryal do ziemi należy? Czyliż Eskuryal jest z tego świata? Wypędźcie zakonników z reszty Hiszpanii, panowie filozofowie, panowie progressiści, panowie układacze konstytucyj, ale, w imię nieba, zróbcie wyjątek dla Eskuryalu, jak my zrobiliśmy wyjątek dla Trappistów i Wielkiéj Kartuzyi.
Dopóki byliśmy w Eskuryalu, nie pomyśliliśmy o śniadaniu, tak pomnik fatalny piersi nam przygniatał; ale gdyśmy ztąd wyszli, głód powrócił nam wraz z życiem.
Udaliśmy się więc ku parador pana Calisto Burguillos. Gospodyni nasza czekała we drzwiach.
Jadłospis mało jest rozmaity w Hiszpanii. Były do naszego rozporządzenia kotlety, kartofle i sałata. Jak widzicie był to ten sam stół co i wczora, z dodatkiem zieleniny.
Ale zielenina w Hiszpanii nie inny sprawiła skutek tylko głęboki żal, ponieważ oliwa i ocet hiszpańskie, tak są dalekie od naszych obyczajów kuchennych, że wyzywam Francuza, jakkolwiek byłby wielkim amatorem sałaty, rapontyku, cykoryi, żeby odważył się skosztować jednéj lub drugiéj z tych zielenin, tak smakowitych wszakże, skoro je zmięszają z jednym z dwóch płynów, o których wspomnieliśmy.
Wówczas to, pani, przyszła mi po raz piérwszy wzniosła myśl, o przyprawieniu sałaty bez oliwy i bez octu.
Zaiste, gdybym był najmniejszym spekulantem, byłaby to dla mnie piękna sposobność do starania się o patent wynalazku, a otrzymawszy taki patent, zrobienia majątku używając patentu w Hiszpanii, i wywożąc go do Włoch. Ale, niestety! wiesz pani, duch handlu zapomniany był w godzinę mojego chrztu, a podobnie jak wieszczki zazdrośne, które prześladują książąt lub księżniczki Perraulta, nieszczęśliwy duch, nie tylko nie opiekuje się mną, ale mnie prześladuje.
Powiem więc szczerze i po prostu moim spółbraciom podróżnym, jak się robi sałata bez octu i oliwy, poprzestając zamiast tytułu spanoszonego spekulanta, na tytule dobroczyńcy rodzaju ludzkiego.
Robi się sałata bez oliwy i octu, z jajami świeżemi i cytryną.
Taka przyprawa, okropnie zajęła pana Calisto Burguillos, który zdawał się tak wielce interessować się tą rzeczą, że wyrwałem salaterkę z rąk Giraud, w chwili kiedy po trzeci raz do niéj wracał, i kazałem zanieść ostatnie listki żyjące naszemu gospodarzowi.
Przydałem do tego ułamek omletu, przyrządzonego na mój sposób.
Zapomniałem już o téj przesyłce, gdy schodząc na dół, zastałem pana Calisto czekającego na mnie w progu drzwi swoich, i trzymającego po szklance w obu rękach, i worek z winem pod pachą.
Ofiarował mi val de penas braterstwa. W rzeczy saméj, pan Calisto Burguillos, zrobił mi honor biorąc mnie za kucharza dobrego domu, co przybył do Madrytu z powodu uroczystości hiszpańskich.
Zostawiłem go więc w tym błędzie, który mig kładł daleko wyżéj w jego przekonaniu, niżeli gdybym mu powiedział że jestem autorem Muszkieterów albo Hrabiego Monte-Christo.
Czas naglił, było południe, i o godzinie siódméj czekano na nas z wielkim obiadem, który mnie wyprawiała kolonija francuzka.
Eh! mój Boże! tak, pani, cóż chcesz? nasi ziomkowie zawsze już są tacy: za granicą częstują nas, przyjmują, uściskają, u nas zaś gryzą i nas szarpią ostremi zębami. Obca ziemia jest to potomność. Przebywszy granicę, umieramy. Już nie my, ale nasz cień odbiera dowody sympatyi, podnoszące się na każdym kroku po drodze; i winienem powiedzieć, mój sławny cień przyjmowany tu jest w taki sposób, że mu biedne ciało moje zazdrościć musi.
Bo jest jedna rzecz, o któréj pani nie domyślasz się, i o któréj ja także nie domyślałem się. Jestem więcéj znany i może popularniejszy w Madrycie, niżeli we Francyi. Hiszpanom zdaje się że znajdują we mnie, a kiedy mówię we mnie, to, rozumiesz pani, chcę powiedzieć w moich dziełach, cóś kastylijskiego co im przyjemnie serce głaszcze. Jest to taka prawda, że wprzód niż zostałem kawalerem Legii-Honorowéj we Francyi, byłem komandorem orderu Izabelli katolickiéj w Hiszpanii. Obca ziemia wzięła inicyatywę przed moim krajem.
Nie wątpię, pani, że za moim powrotem drogo mi każą opłacić wszelkie grzeczności, jakich tu jestem przedmiotem. Ale przynajmniéj, z tego co myślą o mnie dobrego w Hiszpanii, wiem prawie co myślić będą o mnie po mojéj śmierci.
Zaraz po moim przybyciu, najszczersza serdeczność zawiązała się pomiędzy artystami hiszpańskiemi a nami. La Vega nosi moję wstążkę Legii Honorowéj, a ja wstęgę Izabelli katolickiéj, zdjętą z szyi Madrazo. Codzień, Breton, Scribe hiszpański, i Rihera, co nosi wielkie imię w malarstwie i godny jest tego imienia, przepędzają wieczór z nami. Foyer teatru del Principe, gdzie się zbierają wszyscy najznakomitsi artyści Madrytu, otworzyli dla nas Don Carlos de la Torrei Romeo, dwaj artyści dramatyczni najcelniejsi w całéj Hiszpanii. Każdego dnia, jeden z nich oddaje się do naszego rozporządzenia jako cicerone, a przed nim wszystko się otwiera: galerye obrazów, muzea artylleryi, parki i pałace królewskie.
Powiedzieć także trzeba, że cała ambassada wspiera życzenia nasze, jak tylko może najlepiéj. Pan Bresson, którego Jéj Królewska Mość mianowała księciem świętéj Izabelli i grandem Hiszpańskim, najlepszy jest dla nas; i przed trzema dniami wyprawił dla nas, w prześlicznym swoim pałacu rout prawdziwie królewski.
No, wracając do paragrafu co otworzył niniejszy ustęp, czekała nas o godzinie siódméj w Madrycie kolonija francuzka, wyprawiająca dla nas obiad na sto osób, którego był gospodarzem brat walecznego półkownika Camond, jeden z najznakomitszych negocyantów Madrytu.
Była to także uczta królewska. Strauss, jeden z naszych spółbiesiadników przygotował dla nas niespodziankę. Przy końcu obiadu, weszła cała jego orkiestra; przedziwna orkiestra, przy któréj od tygodnia tańcowali królowie i królowe, jak zwyczajni pasterze i zwyczajne pasterki; i aż do północy grzmiała walcami, kontradansami i na wiwaty, jak umieją jedynie wykonywać to Niemcy.
O północy pożegnaliśmy się z sobą; wypalono w ciągu pięciu godzin cygarów za pięćset franków. Ma się rozumieć że jakkolwiek okadzony byłem dymem hawanny, zgoła nie miałem udziału w tej konsumpcyi.
Nie wiem, pani, co mię czeka za powrotem do Francyi; nie wiem do jakich zapasów nieznanych wplątany będę; nie wiem jaka nowa hydra o siedmiu głowach podniesie się jeszcze przeciwko mnie; ale to wiem, że powrócę do Francyi, z sercem tyle napełnionem wdzięcznością dla przeszłości, że rozleje się pogardą na wszelką obrazę w przyszłości.
Trzecia godzina rano, pani; za dwie godziny wyjeżdżam z Madrytu, żebym nigdy może do niego nie wrócił. Ubolewaj nademną, pani; pozostawiam tutaj dwanaście dni z najszczęśliwszych w mojém życiu, a pani, co mię znasz, wiesz że szczęśliwe moje dni są rzadkie.
A więc, żegnam Madryt, miasto gościnne, żegnam, szczere przyjaźnie od wczora, a które jednak będą wiecznemi; żegnam was oczy axamitne, dla których Byron stał się niewierny pięknościom angielskim; żegnam was śliczne rączki machające wachlarzem zwinnym i brzęczącym; żegnam nóżki, z których najpospolitsze wdziały by pantofelek Kopciuszka, albo nawet pani, pantofelek jeszcze mniejszy, i który ja jeden tylko znam.
Kiedy mówię ja jeden, mylę się, ponieważ pani wiesz że nie mam tajemnic dla ciebie.
Ale, kiedy onegdaj byłem na pożegnaniu u księcia Montpensier, raczył mi powiedziéć że na jego prośbę królowa Jejmość Hiszpańska mianowała mnie kommandorem orderu Karola III; a powróciwszy, przed dwoma godzinami, znalazłem krzyż i gwiazdę księcia d’Ossuna, który prosił, abym je przyjął na pamiątkę.
Widzisz pani, że mam słuszny powód żałować Madrytu.




XII.
Aranjuez, 25 Października.

We dwie godziny po napisaniu ostatniego listu, który miałem honor przesłać pani, mieliśmy jechać do Toledo.
Podróż ta, odbyć się miała z temiż samemi przyjaciółmi, i pod temiż samemi warunkami jak do Eskuryalu.
To jest że Giraud, Maquet, Boulanger, Desbarolles, Achard i Aleksander, mieli po zamianie mułów zmęczonych na muły świeże, wpakować się do sławnego powozu zielono-żółtego.
Don Riego i ja, mieliśmy wsiąśdź w dyliżans. Pokochałem tego poczciwego księdza, i niechciałem z nim rozstawać się jak może bydź najdłużéj.
Zapasy nasze spakowane były w ogromny kosz, bo nie mieliśmy już powracać do Madrytu. Też same środki transportu, które nas zaprowadziły do Toledo, odwieźć nas miały do Aranjuez; dyliżans półwyspiarski, którego zatrzymaliśmy dla siebie środek, winien był nas zabrać i przewieźć do Grenady.
Kosz z żywnością, poruczony był bezpośredniéj straży Giraud.
O wyznaczonéj godzinie, pożegnałem po raz ostatni casa Monnier, plac Alcala, bramę Toledańską, i wyjechaliśmy z Madrytu.
Droga idzie brzegami Tagu, któremu towarzyszy przez cały jego bieg linija zieloności, tym wydatniejsza, że odbija śród ogromnéj płaszczyzny piasków i wrzosu.
Nie wiem czy dobrą wybraliśmy drogę, czy też żeby wygrać kilka kilometrów, mayoral nasz obrał drogę od fantazyi; ale wiem tylko żeśmy robili połowę drogi pieszo, litością przejęci dla nieszczęśliwych źwierząt co powóz nasz ciągnęły, i że w dwóch czy trzech okolicznościach, gdy zagrzęzły w piasek lub wyboje, udzieliliśmy im pomocy naszych ramion, która zdawała się dla nich nie bydź obojętną.
W każdéj z tych okoliczności, przydać nawet winienem, że biedny Don Riego głośno lamentował, użalając się na stan dróg w Hiszpanii, i żądając udzielenia sobie najdokładniejszych szczegółów o ich stanie we Francyi, co dowodzi, że bez względu na wiek podeszły, nie stracił ochoty do uczenia się.
Okropna jest rzecz w Hiszpanii, i przeciwko której zabezpieczyć się potrzeba zawczasu, pani; to jest różnica między odległością, mianowaną a odległością rzeczywistą.
I tak, z Toledo do Madrytu, albo z Madrytu do Toledo, mówią że jest mil dwanaście. Wyjeżdżasz mając w swojéj głowie ogólną myśl o milach francuzkich. Mówisz sobie po cichu, mnożąc przez cztery: Cztery razy dwanaście, czterdzieści ośm, i liczysz na czterdzieści ośm mil, sześć godzin drogi, przypuszczając że jedziemy zwyczajnym krokiem.
Wyjeżdżasz w tém przekonaniu, szukasz na drodze punktów militarnych, które we Francyi, bawią naszę niecierpliwość, jak kawałki czokolady bawią żołądek wygłodniały: nie masz ani słupów, ani znaków, nic zgoła. Pierwszy zawód.
Ale powtarzasz sobie w duchu.
„Dwanaście mil. Ba! dwanaście mil, przypuszczając że nie jedziemy tak prędko jakeśmy si ęspodziewali, zamiast sześciu godzin, będzie godzin ośm“. Jedziesz tym sposobem sześć godzin, ośm godzin, dziesięć godzin, dwanaście godzin, zapytujesz co chwila czy jeszcze daleko; na każde zapytanie dają ci pocieszającą odpowiedź. Nareszcie, w piętnaście lub szesnaście godzin po wyjezdzie, spostrzegasz jak sylwetkę miasto odbijające przy słońcu zachodzące.
Zapytujesz: „Czy to Toledo, Aranjuez, Burgos, Grenada albo Sewilla?“ powiadają ci: „Nie, ale kiedy tam staniemy, będzie już niedaleko“. Ztąd wynika, że wyjechawszy o godzinie piątéj rano jak my, zrobisz to cośmy zrobili; przyjedziesz o godzinie ósméj wieczorem.
Na drogach pięknych i przy wielkiéj exploatacyi, szybkość pociesza cię trochę. Prawda że ta pociecha opłaca się narażeniem na przewrócenie się; ale mniejszać o przewrócenie, byleby tylko przyjechać?
Gdyśmy stanęli, Toledo zachwyciło nas widokiem, może okazalszym jeszcze w nocy niżeli we dnie. Prawda że Bóg nam udzielił, na pocieszenie po trudach dziennych, jednę z ciepłych i przezroczystych nocy, jakie udziela tylko krajom, dla których okazuje swą miłość. Przy tajemniczém świetle i spokojności téj nocy, spostrzegliśmy ogromną bramę, drogę stromą wiodącą na górę; na wierzchołku téj góry, zębate szczyty domów i ostre wieżyczki dzwonnic strzelają w niebo, gdy tymczasem w głębokościach opasujących górę, słyszym łoskot i huk, po kamienném łożysku toczącego się Tagu, który widzieliśmy jak spokojnie płynął na równinie, i jak teraz zmuszony zrobić zakręt, skarży się i szemrze, niby podróżny, któremu nieprzewidziana przeszkoda nagle drogę przedłuża.
Wysiedliśmy o godzinie ósméj tam gdzie zatrzymał się powóz, to jest w posada del Lino.
Wyjechaliśmy, towarzysze moi o godzinie czwartéj rano, a ja o piątéj. Podług błędnéj rachuby naszéj, zawsze mieliśmy dwanaście mil drogi. Zatém, koło godziny drugiéj lub trzeciéj po południu, najpóźniéj, powinniśmy byli znajdować się w Toledo. O godzinie drugiéj lub trzeciéj po południu, we wszystkich krajach świata, wyjąwszy Laponiję, jeszcze światło, a kiedy światło, zwłaszcza w Hiszpańskiém mieście, zawsze łatwo spotkać się z sobą. Nie wyznaczyliśmy więc dla siebie miejsca schadzki.
Ale, przyjechaliśmy o godzinie ósméj wieczorem. Koniecznie więc trzeba nam było spotkać się z sobą tegoż jeszcze wieczora.
Rozesłałem wszystkich posługaczów posady del Lino na szukanie kolonii, spodziewając się że ze swojéj strony, kolonija wyszle na szukanie mnie wszystkich chłopaków z posady, gdzie wysiadła.
O godzinie jedenastéj, odebrałem wiadomości; kolonija wieczerzała w Fonda de los Caballeros. Memu posłańcowi zdało się nawet że kolonija bardzo mało frasowała się o mnie.
Wziąłem płaszcz. W Hiszpanii zawsze się bierze płaszcz, i kazałem posłańcowi żeby szedł przedemną.
Po dziesięciu minutach pielgrzymki przez bajeczne ulice, przebiegłszy pół-kilometru przepaści opasanych domami, które zdawało mi się że przedziwnie wyglądają w dzień, posłaniec mój zatrzymał się przed domem skromnéj powierzchowności, mówiąc:
— Tutaj.
Wszedłem. Skoro próg przestąpiłem, niepotrzebowałem już przewodnika. Znasz moich przyjaciół, pani; żaden z nich nie przybiera postawy Hamleta, ani Fausta, ani Antony. Zbogacili oni gammę śmiechu oktawą nieznaną. Przebiegali tę gammę w całéj rozległości kiedy drzwi otworzyłem: gospodarz i gospodyni sami usługiwali.
— Ha, otoż ojciec! zawołał Aleksander.
— Amo, rzekli wszyscy inni.
Kolonija powstała i ukłoniła się z uszanowaniem.
Klnę rzadko, piję mało, i nie palę tytuniu. Ztąd wynika, że jeżeli zrobię którą z tych rzeczy zabronionych przykazaniami Bożemi i kościelnemi, robię ją bez umiarkowania.
Nagromadziłem niezliczoną dozę żółci od trzech godzin, tak dalece, iż wyzionąłem przeklęctwo, na które skakałoby z radości serce Niemca.
Giraud obrócił się w stronę kolonii.
— A co, czy nie mówiłem, rzekł, że pan będzie gniewał się.
— To książę, książę! powtórzyli po cichu gospodarz i gospodyni.
Nic nie rozumiałem co znaczą te tytuły: amo, książę i pan, któremi mię zaszczycano, ani też udanéj pokory, z jaką mię cała kolonija powitała.
— No, — rzekłem śmiejąc się z kolei, — skończmy; co znaczy ten żart?
— Achard, — rzekł Boulanger, — ty co jesteś mówcą, wytłumacz przed amo co tutaj zaszło.
Achard ukłonił się.
— Panie..., rzekł.
Nic nie rozumiałem; ale żeby zrozumieć cokolwiek, postanowiłem dopuścić mówcy doprowadzić rzecz aż do końca; przytém każdy zawczasu zgodził się ulegać wszelkim fantazyom i wszelkim kaprysom, jakie nadać mogły podróży naszéj przyjemność niespodzianki.
— Panie, — rzekł Achard, — Wasza Książęca Mość dowie się (ukłoniłem się), Wasza Książęca Mość dowie się że kwapiąc się z wyjazdem dzisiejszego rana, zapomnieliśmy tylko o jednéj rzeczy, to jest o pozwoleniu proszoném i udzieloném wczora przez was żeby nam otworzono bramę.
— Udzieliłem je Desbarollowi, przerwałem.
— W tém jest wina, jeżeli tylko Wasza Książęca Mość może dopuścić się winy. Desbarolles tak dobrze schował pozwolenie że gdy nikt go nie widział w chwili wyjazdu, wszyscy zapomnieli o niém.
— Czy słyszysz? rzekł Giraud, palcem przycisnąwszy nos Desbarolla, który korzystając z chwili odpoczynku, jaką mu nastręczyła mowa Acharda, zasnął.
— Co; zapytał Desbarolles, przebudziwszy się nagle.
— Nic, — rzekł Giraud. — Mów dalej, Achardzie, bardzo pięknie mówisz.
Achard pokłonił się skromnie i mówił daléj.
— Powróciliśmy do casa Monnier; ale pozwolenia nie było ani śladu. Po półgodzinném poszukiwaniu, Desbarolles zawołał: — „Ach! przypominam sobie. — Co takiego? — Nabiłem mój karabin... — Pozwoleniem? Tak.“ Desbarolles, jak Wasza Książęca Mość rozumie, osypany został przeklęctwami. Wróciliśmy do bramy o godzinie piątéj, otworzyła się. Za tą bramą, — mówił dalej Achard drapując si ępłaszczem — stał długi szereg wozów i karawan; osły bez liczby, pomięszane na poblizkich polach skubały filozoficznie marchew i kapustę, sobie powierzoną. Ogromne woły przeżuwające, wozy o ogromnych kołach, pasterze uzbrojeni w długie kije, nadawali wiejskiemu widokowi postać pełną wielkości i prostoty.
— Bravo! rzekła ścicha kolonija.
— Mówi bardzo pięknie, — rzekł Giraud; — ani ja, ani Lepaule nie potrafilibyśmy tak powiedzieć. Mów dalej literacie, mów daléj.
— Mów daléj, dodałem z godnością.
Gospodarz i gospodyni patrzyli i słuchali całéj téj sceny, pogrążeni w najgłębsze zadziwienie.
Achard zaczął znowu z intonacyą tak wierną, jak gdyby na wzór Kaja Grackha, miał za sobą przegrywającego na flecie żeby mu zagrał la.
Cały ten orszak był nieruchomy i milczący; kmiotkowie, oparci o dyszel wozów, stali jak żniwiarze Leopolda Robert: mulnicy dumali koło swoich mułów i palili cygaretta; drwale owinięci krajem płaszcza, głowę mieli związaną chustką; żaden z tych ludzi nie naciskał swojego sąsiada, i nie starał się zająć jego miejsca: ten kto przyszedł na ostatku, stał ostatni. To milczenie i ta powaga, przypomniały mi wrzawę i zgiełk, rozlegające się u rogatek paryzkich.
— O ojczyzno! rzekł Giraud.
— Bardzo dobrze, dodałem.
— A więc, — rzekł Achard — mogę to posłać dla umieszczenia w Epoque.
— Do licha!
Aleksander wstał, wziął węgiel i napisał na białéj ścianie posady:
— Czytajcie l’Epoque.
Achard mówił dalej:
— Kiedy brama obróciła się na wrzeciądzach, każdy szedł według swego porządku. Białe światło, szkliło ziemię, a wilgotne brózdy rosy rozpraszały, przy blasku nowéj jutrzenki, swoje smugi srebrne; drżące wyziewy chwiały się, jakby zasłona narzeczonéj, koło dalekich wsi, a małe obłoczki przebiegały po niebie różowém, jak Amorki, które widzimy na obrazach Albana.
— Dosyć, — rzekł Boulanger, — albo wezmę się do pędzla.
— Tak, tak, — rzekł Aleksander, — dosyć, albo nigdy nie skończymy. Ja ci to opowiem, ja, mój ojcze. Jechaliśmy szkaradną drogą. Czternaście godzin strawiliśmy zamiast ośmiu. Nic zgoła nieznaleźliśmy do zjedzenia w drodze, co jest przyczyną żeśmy zaczęli kosz z żywnością.
Giraud spuścił głowę z westchnieniem.
— Nakoniec, przybyliśmy tutaj, umierający z głodu. Żeby dostać cokolwiek na głodny ząb, powiedzieliśmy że jesteśmy dworem wielkiego pana, na którego czekamy. Tym wielkim panem jesteś ty. Przyjechałeś, czy głodny jesteś?.. Tak... W takim przypadku, zabierz miejsce Desbarolla co zasnął, siadaj do stołu i jedz.
— Bravo! zawołała cała kolonija.
— Amo? zapytali gospodarz i gospodyni, patrząc na mnie z uszanowaniem.
— Tak! odezwało się towarzystwo.
Gospodarz i gospodyni rzucili się żeby mi służyć, stosownie do mego znaczenia.
Skinąłem żeby się zatrzymali.
— Jadłem wieczerzę, rzekłem.
— Ha! jeżeliś jadł wieczerzę, ojcze, — rzekł Aleksander, — siadaj także, pij mancenillo, które Maquet wynalazł, i opowiedz nam swoję podróż.
Siadłem i opowiadałem z kolei moje cierpienia.
— Panowie, — rzekł Giraud, kiedy ja skończyłem, — wnoszę żebyśmy odprowadzili amo aż do jego posady, naprzód żeby zrobić mu honor, jak to jest naszą powinnością, potém żeby przekonać się należycie o położeniu jego posady.
— Zgoda, odprowadźmy amo, rzekło całe towarzystwo.
Giraud palcem przycisnął nos Desbarolla.
— No? — zapytał, — que quiere usted?
— Bardzo dobrze, — rzekł Giraud, — bardzo dobrze. Ponieważ masz ochotę mówić po hiszpańsku, powiedz tym poczciwym ludziom, że przeprowadzamy swojego pana do posady, i niech tymczasem przygotują łóżka dla nas.
Desbarolles przetłumaczył frazes Giraud i wyjście moje powitał melancholicznym ukłonem.
Odprowadzony zostałem z wielką pompą przez też same ulice, któremi szedłem przychodząc tutaj. Przewodnik mój czekał u bramy. Otrzymał pieniądz srebrny za fatygę; piérwsza to była moneta srebrna jakiéj się dotknął w swojém życiu, i dla tego zawołał: „niech żyje książę“!
Nazajutrz całe Toledo, obudzone zostało wiadomością że posiada w murach swoich księcia podróżującego incognito.
Pamiętaj pani o tém dobrze, gdyż to jest daleko ważniejsze niżeli myślisz.
Żart, dobry albo zły, omal co niekosztował życia pięciu towarzyszom naszym, którzy ujrzą kiedyś cię pani, tylko z laski téj dobréj Opatrzności, która wsiadłszy z nami w tenże sam powóz, w chwili naszego wyjazdu, raczyła przebyć z nami granicę, zaproszona zapewne na gody weselne Księcia Jegomości Montpensier, i towarzyszyła nam aż do Toledo.
Teraz, pani, może po tém wszystkiém co mówiłem o godności oberżystów hiszpańskich, zadziwisz się ochoczą skwapliwością dostojnego gospodarza i dostojnej gospodyni Fonda de los Caballeros.
Toledo jest miastem co umiera. Z czego umiera? Duma niepozwala mu przyznać się że umiera z głodu.
Toledo, starodawny gród królewski, o który dobijali się, jako o najpiękniejszy klejnot korony, który był przedmiotem mordów pomiędzy Don Pedro Sprawiedliwym i Don Henrykiem Transtamare; Toledo, co liczyło niegdyś 100,000 nawet 120,000 mieszkańców, szuka teraz w opustoszałych murach swoich 15,000, a znaleźć ich nie może. Toledo, pani, oddalone jest teraz od wszelkiéj drogi, i wyjąwszy sławną rękodzielnię broni, odłączone od wszelkiego handlu; Toledo wreszcie nie żyje, a raczéj nie utrzymuje się, tylko rzadkiemi cudzoziemcami, którzy odważą się na przebycie pustyni, inaczéj pustéj niżeli pustynia Suez, żeby dostać się tutaj.
Ci cudzoziemcy, którzy przynoszą z sobą życie, rozumiesz pani, są bardzo miłemi gośćmi, zwłaszcza dla właścicieli gospód. Jeżeli głód wywabia wilków z lasu, głód może wywabić oberżystów z domów.
Oberżyści Toledańscy, wymieniam ten fakt, to mają szczególnego że wychodzą z domów swych na rynek i na spotkanie podróżnych.
Ztąd wynika, że w mieście Hiszpańskimé, gdzie jest najwięcéj wygłodniałych, jeść można najlepiéj.
Zresztą, pani, śpiesznie powiedzieć trzeba, Toledo nie zasługuje na takie opuszczenie.
Toledo cudowne ma położenie, widok i światło. Toledo ma dwadzieścia kościołów, bogaciéj wyciętych z kamienia, niżeli którykolwiek z naszych kościołów we Francyi.
Toledo ma tyle pamiątek, że zaprzątnęłyby historyka na lat dziesięć, a kronikarza na całe życie.
I ma to wszystko, nie wspominając już o majestacie wielkich miast umarłych lub umierających, którym Toledo owija się z majestatycznością królowéj.
Wszyscy opisywali Toledo, zacząwszy od naszego poczciwego i zacnego Delaborda, aż do naszego dowcipnego i malowniczego przyjaciela Acharda, który, w tymże czasie kiedy ja piszę do ciebie, pani, pisze do Solara, i który zebrał w sobie wszystko cokolwiek było napisane przed nim. Jeżeli więc chcesz poznać Toledo, jak gdybyś je widziała, powtórzę ci, pani, to co Aleksander napisał niewyraźnym charakterem, jak wiesz, na ścianach Fonda de los Caballeros:
— Czytajcie l’Epoque.
Od godziny szóstéj rano do czwartej wieczorem, zwiedziliśmy Toledo, obchodząc do koła klasztory, wchodząc do kościołów, wstępując na dzwonnice, używając wszelkich form uwielbienia, i z powodu ciągłego uwielbiania, straciwszy już nawet siłę uwielbienia.
Jeżeli kiedy podróżować pani będziesz w Hiszpanii, jeżeli zwiedzisz Madryt, najmij powóz, utwórz dyliżans, czekaj na karawanę jeżeli potrzeba, ale jedź do Toledo, pani, jedź do Toledo.
Tylko, zapewnij sobie pani środek powrotu.
Zapomniałem o téj ostrożności, i omal co nie pozostałem w Toledo wraz z Don Riego, dla założenia tutaj kolonii.
W rzeczy saméj, przypominasz sobie pani, że przyjechałem dyliżansem. Zawsze pod wpływem błędu rachunkowego, który obudził we mnie nadzieję, że odbędę drogę w ciągu ośmiu godzin, spodziewałem się, biorąc dyliżans w Aranjuez, które, podług Hiszpanów zawsze leży o siedm mil francuzkich od Toledo, spodziewałem się przejechać te siedm mil w ciągu trzech godzin. Bynajmniéj, przekonano mnie teraz, że jeślibym przejechał te siedm mil w ciągu ośmiu godzin, mógłbym uważać siebie za bardzo szczęśliwego.
Wyjechawszy z Toledo o godzinie szóstéj, stanąłem w Aranjuez o godzinie drugiéj, właśnie w godzinę późniéj po odejściu dyliżansu półwyspiarskiego, w którym zdaje się że powiedziałem, iż zamówiliśmy siedm miejsc dla nas.
Należało więc wynaleźć inny środek przejazdu.
Puszczono Desbarolla przez miasto, oddając do jego rozporządzenia wszelkie fundusze towarzystwa.
Desbarolles powrócił z dwóma mułami, które w téjże chwili, stały się przedmiotem ambicyi powszechnéj.
Ciągniono losy; muły przypadły, na dwie piérwsze mile dla Giraud i Acharda.
Desbarolles i ja korzystać mieliśmy z naszych wierzchowców na trzeciéj i czwartéj mili; nareszcie Maquet i Boulanger na trzech ostatnich.
Boulanger wycofał się z listy, oświadczając niezdolność swoję do sztuki jeżdżenia, a Don Riego tłumacząc się charakterem kapłana.
O godzinie piątéj, wszystko było w pogotowiu do odjazdu.
Zawarliśmy z naszym mayoralem kontrakt na piśmie, mocą którego umówiliśmy się płacić jeszcze dziesięć duros dziennie, to jest trzydzieści duros za trzy dni, czyli sto pięćdziesiąt franków.
Za sto pięćdziesiąt franków, zobowiązał się, ze swojéj strony, zabrać nas w dobrem zdrowiu z casa Monnier, i wysadzić, zawsze w dobrem zdrowiu, na trzeci dzień w Parador de la Collurera, w Aranjuez.
Żeby bydź pewnemi przybycia w porę do Aranjuez, winniśmy byli wyjechać z Toledo o godzinie piątéj, stanąć w Villa-Mejor, małéj posadzie leżącéj o trzy mile od Toledo, koło godziny dziewiątéj, odbyć tu nocleg, wyjechać nazajutrz o godzinie piątéj rano i stanąć na śniadanie w Aranjuez.
Wszystko to było napisane i podpisane.
Człowiek sądzi, a Bóg rządzi.
Powiedziałem dzisiaj co zamierzyliśmy. Jutro się dowiesz pani jak Pan Bóg rozrządził.
Tymczasem, módl się za nami, pani, bo jesteśmy, wyznaję, zagrożeni wielkiém niebezpieczeństwem.




XIII.
Aranjuez, 25 Października.

Zostawiłaś nas, pani, gotowych do wyjazdu; wystaw sobie swoich przyjaciół stojących na ulicy tak stroméj jak najokropniejsza góra. Stoją oni przy bramie Fonda de los Caballeros; mają przed sobą z drugiéj strony ulicy pałac dawnych królów Toledanskich. — Ten pałac, zamieniony w koszary, jak mi się zdaje, jest najpiękniejszego koloru zeschłego liścia, jaki przybrać może kamień ogrzewany w ciągu sześciu wieków słońcem na 45 stopni ciepła. Na prawo, to jest na szczycie góry, krawędź prawa naszej ulicy zasługuje na to nazwisko, mury tego starego pałacu odbijają nabłękitném niebie. Na lewo, w wycinku, przedstawia się widok miasta dolnego, z dachami czerwonawemi, ze śpiczastemi wieżami; nakoniec, za miastem, rozciąga się rusa dolina, która zlewa się w oddaleniu z horyzontem fioletowym.
Przedemną stoi mayoral, i prosi trzymając kapelusz w ręku, o pieniądze na rachunek stu pięciudziesiąt franków, które mu jeszcze nie jestem winien, ale będę winien skoro nas dostawi „zdrowo i cało“, do Aranjuez.
Żąda ile bydź może najwięcéj tych pieniędzy, z powodu wielkich wydatków które poniósł, jak powiada.
Wydobywam kieskę, zawierającą blisko dwódziestu uncyj, około tysiąc sześćset franków, i daję mu jednę uncyę.
Powóz stoi przed nami, a na nim wszystkie nasze tłomoki. Giraud przywięzuje ostatnim sznurkiem kosz z żywnością, na który przeznaczono cały wierzch powozu. Maquet i Boulanger przywiązują fuzye w środku powozu. Desbarolles chce zatrzymać swój karabin, a jego karabin zawieszony przez plecy, stoi dumnie przed mułami. Don Riego i Achard palą cygara: Aleksander kupuje przepyszne granaty, i szuka gdzie je schować, gdyż powóz odmawia przyjęcia czegokolwiek bądź, wyjąwszy sześciu podróżnych.
Dwa muły wierzchowe trzyma zagal.
Anglik czeka aż skończę z mayoralem, żeby pożegnać się ze mną.
— Cóż to za Anglik? zapytasz mnie pani.
Anglik ten jest gentleman, pięćdziesiąt do pięciudziesiąt pięciu lat wieku, przystojny, wytworny w obejściu się, posiadający wreszcie całą grzeczność Anglików grzecznych. Przyjechał do Hiszpanii, jak się przyjeżdża wszędzie, swoim koczem, pocztą; ale w Madrycie musiał zostawić kocz, ponieważ na drodze do Toledo, nie masz poczty; dla tego też spotkałem go w dyliżansie.
Mój Anglik liczył jeszcze na co innego, to jest na obiady, które jeść można; ale mój Anglik omylił się. Jak wszyscy ludzie delikatnej organizacyi, jest smakoszem; a od przyjazdu swego do Hiszpanii, nic nie jadł, kiedy przy piérwszém śniadaniu, jakie jedliśmy razem, skosztował sałaty z jaj świeżych i cytryn, o któréj mówiłem.
Od téj chwili życie mu powróciło; przyczepił się do mnie jak tonący do deski, która unosi się po rozległym oceanie. W Toledo, jadł ze mną śniadanie, jadł ze mną obiad, i o téj godzinie jednéj tylko rzeczy żałuje: to jest że powóz nie mieści siedmiu osób, lub że nie ma trzech mułów, iżby jeszcze dzień jeden przepędził razem ze mną.
Prosił mnie zatem o moję marszrutę, przyrzekał dognać mię wszędzie, gdzie tylko będę, a w przypadku jeśliby fatalność jaka przeszkodziła nam widzieć się z sobą w Hiszpanii lub w Algeryi, dał mi swój adress do Londynu i do Iudyów Wschodnich.
Gdy już wszystko było w pogotowiu; kiedy Giraud mocno przywiązał kosz z żywnością na imperyale, kiedy Maquet i Boulanger opatrzyli broń; kiedy Aleksander włożył granaty w chustkę przywiązaną za cztery końce do wierzchołka powozu; kiedy Don Riego i Achard skończyli palić cigaretta; kiedy z moim Anglikiem zrobiliśmy wszelkie rozporządzenia potrzebne, żebyśmy się spotkać kiedyś z sobą mogli bądź w Hiszpanii, bądź w Algeryi, bądź w Londynie, bądź w Indyach Wschodnich, wsiadłem do powozu; pięciu moich towarzyszy także się tu wtłoczyło wraz ze mną; Giraud wsiadł na Capitana, Achard na Curbonara — tak się nazywały dwa muły; — i puściliśmy się w drogę.
Wtedy ujrzeliśmy przy świetle dzienném tę przepaścistą pochyłość, którą widzieliśmy tylko w nocy, i która spada z Muradoro na brzegi Tagu, przeskakuje most Alcantara, i środkiem rudéj płaszczyzny, rysuje się jak wstęga kurzawy, trzymając się o ćwierć mili od Tagu, takichże prawie zakrętów jak ta rzeka.
Wszystko tu było malownicze; zwaliska starego młyna leżały na brzegach rzeki, która roztrącała wody swoję ze strasznym rykiem o skały swojego koryta; praczki w malowniczym ubiorze, prały bieliznę pod arkadami mostu, i dwie rzadkie rzeczy w Hiszpanii, zjednoczyły się na nasze przywitanie, to jest drzewa i wiatr.
Ztąd wyniknął miły szelest liści, który zdawał się żegnać z nami.
Jechaliśmy czas niejaki długą aleją drzew, które żywi świeżość podnosząca się z Tagu, zmniejszającą się w miarę tego jak się oddala od rzeki, i ustępującą wreszcie miejsca płaszczyźnie, na któréj, wyjąwszy liniję skreśloną Tagiem, nędzne tylko i karłowate krzaki znaleźć można.
Blisko po jednogodzinnéj podróży, noc spadła na ziemię, bijąc swojém skrzydłem ogromną przestrzeń dwóch horyzontów; była spokojna i pogodna; deszcze, które od dwóch dni zatapiały Madryt, zdawało się że ustały, aby już nie powracać więcéj.
Powóz toczył się leniwie po piaskach. Girami i Achard robili wszystko co mogli, żeby zmusić swoje muły do wyprzedzenia nas; ale ich muły, jako wierni towarzysze, nie chciały odłączać się od nowych przyjaciół, i więcéj nawykłe do zaprzęgu niżeli do siodła, szły w linii przed naszym powozem.
Zawsze to był pamiętny powóz żółto-zielony, o którym wiesz pani.
Tak jechaliśmy jeszcze dwie godziny, noc spadła zupełnie; niebo, koloru lazurowego, zasiane było iskrzącemi się gwiazdami.
Nagle, na horyzoncie, ujrzeliśmy te gwiazdy zaćmione, albo raczéj zagaszone, ciemną nierówną liniją.
W miarę jakeśmy się przybliżali, linija ta bielała, ale zawsze była nie przezroczysta; nareszcie poznaliśmy że liniję tę składał dom, a przy nim stodoła.
Stodoła nie miała dachu; bez wątpienia szukając go dobrze, znaleźlibyśmy na ziemi.
Przez okna stodoły, okna bez szyb i okiennic, widać było niebo jak firankę złotem haftowaną.
Zdaleka, stodoła przedstawiała się nam pod dobrą wróżbą; obiecywała nam schronienie, jeżeli nie bardzo wygodne, przynajmniéj przestronne i swobodne.
Gdyśmy się przypatrzyli zbliska, stodoła odmieniać zaczynała nadzieje nasze w obawę; niepodobna było nocować w takich ruderach, lepiéj już spać na otwartém powietrzu; przynajmniéj na otwartém powietrzu, nie trzeba się lękać upadku kamieni i sąsiedztwa szczurów.
Zostawał więc dom.
Dom trochę był za szczupły dla ośmiu podróżnych.
Prawda, że ten dom zalecał się nam pozorami największéj gościnności. Wychodziły ztąd przez szczeliny okiennic i otwory we drzwiach, promienie dość żywego światła, pochodzące od jakiejś illuminacyi wewnętrznéj.
Zwodnicza nadzieja mówiła nam ścicha, że w kuchni bydź musi ta illuminacya.
W miarę jakeśmy się zbliżali, ucho łączyło się z wzrokiem dla zaspokojenia nas. Wesołe dźwięki dochodziły aż do nas; to jest nerwowe grzechotanie kastanijetów, metalliczny warkot tamburyna, i brzęk gitary narodowéj. Była więc uroczystość w Villa-Mejor.
— Wybornie! — rzekł Aleksander. — Mieć będziemy nietylko nocleg i wieczerzę, ale jeszcze wieczór tańcujący. Desbarolles, mój przyjacielu, skocz na ziemię, złóż moje uszanowanie pani domu, i oświadcz najpiękniejszą jak tylko umiesz hiszpańską mową, że zapraszam ją do piérwszego tańca.
Muły już się zatrzymały; powóz poszedł za ich przykładem, i zbliżyliśmy się....
Dom, przypatrzywszy mu się zbliska, tracił na gościnnéj powierzchowności, drzwi były zatarasowane jak w fortecy, i brak wszelkiéj istoty żyjącéj w progu i w około, nadawał szczególniejszą postać temu domowi, tak wesołemu, tak hucznemu wewnątrz, tak pustemu, tak smutnemu i milczącemu zewnątrz.
Mayoral odebrał rozkaz zapukać do drzwi.
Nikt nie odpowiadał.
Aleksander podniósł kamień i chciał kontynuować dowcipne przedstawienie Po Północy.
— Wstrzymaj się! — rzekł Desbarolles, — znam ja obyczaje hiszpańskie; wysadzisz może drzwi, ale ci nie otworzą wprzód, aż po skończeniu fandango: Hiszpan nigdy się nie ruszy z miejsca kiedy tańczy, kiedy tytuń pali, lub kiedy śpi.
Desbarolles posiadał między nami powagę Kalchasa. Aleksander położył kamień na ziemi, siadł na nim i czekaliśmy.
Desbarolles przepowiedział jak prawdziwy wieszczek.
Zaledwo ucichł odgłos kastanijetów, zaledwo ustał warkot tamburyna, otworzyły się drzwi.
Drzwi prowadziły do korytarza. W połowie korytarz przerznięty był dwoma drzwiami równoległemi.
Jedne drzwi na lewo, prowadziły do kuchni dość dobrze oświeconéj trzema lub cztérma lampami i ogromnym kominkiem. Drugie, na prawo, prowadziły do izby ciemnéj i wilgotnéj, oświeconéj tylko lampką.
Izba na lewo była salonem balowym; izba na prawo była bufetem.
Człowiek co nam otworzył, nie troszcząc się już więcéj o nas, wrócił zaraz do sali balowéj.
Zagrzechotały znowu kastanijety, warczał co najgłośniéj tamburyn, gitara weselsze niżeli wprzódy wydawała brzęki.
Taniec, na chwilę przerwany, znowu się rozpoczął ze zwykłą Hiszpanom zawziętością.
Weszliśmy, i ośm nowych głów podniosło się po nad głowami widzów, tłoczących się we drzwiach.
Na ten widok niespodziewany, we Francyi, każdy by się obrócił, i ty pani, pierwsza. W Villa-Mejor nikt ani się poruszył.
Znajdowało się w kuchni blisko czterdziestu lub pięciudziesiąt osób, tak widzów, jak tańczących.
Dwóch lub trzech ludzi, odznaczało się w tjé gromadzie pewną wytwornością ubioru i wyrazem odwagi w rysach twarzy. Ta odwaga, ta moc w fizyognomii, stanowi wielką piękność ludów południowych.
Jeden lub dwóch innych opierało się na karabinach, i nie myśląc bynajmniéj o pozycyach, stało w pozycyi jakiéj nigdy model przybrać nie potrafi.
Widowisko naprzód całkiem nas zajęło. Dla ludzi ubiegających się za rzeczami malowniczemi, znaczyło cóś, znaleźć w nocy, śród pustyni, w vencie samotnéj i prawie w ruinach, wesołe grono tancerzy i tancerek, w ubiorach narodowych. Madryt, prześliczne miasto, ale miasto cywilizowane, zaczęło od wyrugowania tego co jest malownicze, jak to czynić musi każde miasto cywilizowane, które zna swój stan stolicy. Szukaliśmy tu więc nadaremno tego co jest malowniczém, i nigdzie nie znaleźliśmy, tylko na urzędowych teatrach, po placach publicznych. Malowniczość tutaj, jak wszelka z rozkazu, grzeszyła, podług mnie, pod wielu względami. Gdy tymczasem ta, która się nagle pokazała oczom naszym, była w wielkim komplecie.
Kiedy kto z widzów miał potrzebę przejśdź do drugiéj izby, do któréj tyłem byliśmy obróceni, zaczynał od odepchnięcia swoich towarzyszy, potém nas, i przechodził nie zwracając większéj uwagi na nas, jak na nich.
Nie tak rzecz się miała z nami. Spostrzegliśmy przeciwnie, że wszyscy wychodzący kupili się około naszego mayorała, w najciemniejszym kątku bufetu, i zdawało się że tam roztrząsali kwestyę największéj wagi. Nie wiem czy głód co zaostrzył nasz żołądek, czy téż obrażona nasza miłość własna za taką obojętność, przemówiła piérwsza, ale nagle odezwał się Achard:
— Panowie, jeżeli zajmiemy się wieczerzą i noclegiem, to jak sądzę nie będzie niestosowném.
W téj saméj chwili, wniosek jednozgodnie przyjęty został.
Ale w tjéże chwili, jakby odpowiadając na nasze żądanie, mayoral opuścił grono, którego środek zajmował i zbliżył się ku nam.
— No, senores — rzekł; — w drogę; zimno stać mułom.
— Jak to, w drogę?
— Tak. — Czyliż nie jesteśmy w Villa-Mejor?
— Owszem.
— No! tu będziemy jeść wieczerzę i nocować.
— Mieliście tu jeść wieczerzę i nocować; ale...
— Ale co?
— Ale nie masz ani łóżka, ani wieczerzy, w całym domu.
— Jak to, nie masz ani łóżka, ani wieczerzy w całym domu! I to mówisz na prawdę?
— Na prawdę.
— Desbarolles, przyjacielu, — zawołałem, — wśliźnij się w tłum, przeciśnij się aż do gospodyni, siądź koło nijé, bądź krasomównym jak zawsze, przyjemnym i zalotnym, jak w posadzie Eskuryalskiéj; przypomnij sobie panią Calisto Burguillos, i chociażbyś musiał prowadzić ją do piwnicy i na poddasze, jak tamtą, przynieś nam ztamtąd jaja i łóżka.
Desbarolles wśliznął się w tłum, z błyszczącém okiem i uśmiechem na ustach.
W chwilę potmé, stanął w pozycyi przed gospodynią domu, opierając się ręką o ścianę, i mając nogę jednę założoną na drugą.
Rozmowa zaczęta tonem zwyczajnéj grzeczności, zdawała się ożywiać powoli.
Nie mogliśmy widzieć fizyognomii Desbarolla, który tyłem stał do nas, ale widzieliśmy twarz gospodyni naszéj, a twarz ta nie obiecywała nam nic dobrego.
Desbarolles powrócił, i z przerażeniem postrzegliśmy że jego twarz potwierdziła w zupełności to co nam obiecywać zdawała się twarz padrony. Oko już nie błyszczało i uśmiech zniknął.
Powrócił do nas ze spuszczonemi uszami.
— No, i cóż się stało? zapytałem.
— To stało się, że trzeba jechać.
— Jak to?
— Nie chcą nas przyjąć.
Nie masz więc ani łóżka, ani wieczerzy?
— Jest wszystko; ale na nieszczęście, trafiliśmy na bal, jaki wyprawia gospodyni, i nie chce kłopotać się dla nas.
—Oto prawdziwa gospodyni hiszpańskiéj oberży, rzekł Giraud; — o gościnna Katalonijo, poznaję cię!
— I nie ma sposobu zmienić to postanowienie? zapytałem.
— Widać że jesteś od ośmiu lub dziesięciu dni w Hiszpanii, — odpowiedział; — gdybyś znajdował się tu, jak my, od czterech miesięcy, nie zadałbyś nawet takiego pytania.
— No, no, panowie, — rzekł mayorał, który wzrokiem niejako słuchał naszych słów, — no, do powozu!
— Ale, cóż u djabła! Do powozu! Do powozu!.. Przecież podług umowy naszéj, mieliśmy jeść wieczerzę i nocować w Villa-Mejor.
— Tak, drogi przyjacielu; ale właśnie tutaj pora powiedzieć — odpowiedział Giraud, ze zwykłą rezygnacyą — rachowaliśmy bez naszego gospodarza, albo bez naszéj gospodyni.
— Gdybyś jej oświadczył że zrobisz jéj portret.
Giraud potrząsł głową.
— Kiedy Hiszpanie tańczą — rzekł — nie ma co im proponować.
— A więc?
Spojrzałem na Giraud i Desbarolla.
— A więc, trzeba jechać.
— A jak daleko jeszcze jesteśmy od Aranjuez? zapytałem mayorala.
— Oh! senor, bardzo blisko; dwie mile.
Spojrzałem na niego niedowierzającém okiem.
— Ile ci potrzeba czasu na te dwie mile?
Wahał się przez chwilę.
— Trzy godziny, rzekł.
— No, daję ci cztéry; ale jeżeli za cztéry godziny nie staniemy w Aranjuez, — położyłem mu rękę na ramieniu, i przycisnąłem z pewną siłą, — będziesz miał ze mną sprawę, — dodałem.
— Dobrze, senor, rzekł ścicha maynral.
Obróciłem się znowu do Desbarolla i Giraud.
— Panowie, raz ostatni — rzekłem — powiedźcie, czy jesteście przekonani że nie ma sposobu tu pozostać?
— Mój kochany — odpowiedział Desbarolles — czy znasz to zdanie Sylli, posłużyć może za godło dla oberżystów hiszpańskich.
Je puis parfois changer mes desseins; mes arrets.
Sont comma ceux du sort, ils ne changent jamais.
(Mogę niekiedy zmienić moje zamiary; ale postanowienia moje, równie jak losu, nie zmieniają się nigdy).
— Przepraszam — rzekł Aleksander; — należałoby raczej powiedzieć; ils ne riment jamais (nie rymują z sobą nigdy).
Aleksander jest niewolnikiem rymu, zupełnie wbrew Wolterowi, dla którego wyznać muszę, nie ma całego szacunku, jaki chciałbym w nim widzieć.
— W drogę! senores, w drogę! nalegał mayoral.
— A cóż u djabła, niechże nam dadzą choć szklankę wina; nie powiedzą przecież że nie mają wina; widzieliśmy trzy lub cztéry bukłaki pełne.
— Oh! szklanka wina, to insza rzecz — rzekł mayoral tonem człowieka, co myśli że tę tylko ostatnią prośbę pozwolić sobie można.
I powróciwszy do venty, zkąd jużeśmy wyszli, pokazał się po chwili, trzymając bukłak w jednym, a szklankę w drugim ręku.
— Zdrowie gościnności hiszpańskiéj! — rzekłem podnosząc szklankę i spełniając piérwszy.
Toast ten powtórzyli kolejno siedmiu moich towarzyszy7. Uważałem nawet że Don Riego mięszał do tego goryczy więcéj niżeli inni. Odkąd znajdował się w naszém towarzystwie, ulepszyły się zwyczaje godnego naszego księdza i przybrały nieco charakteru francuzkiego.
— Proszę, senores! — powtórzył mayoral — w drogę, w drogę!
Boulanger rzucił ostatnie spojrzenie na dom, w którym z wielkim żalem porzucał tyle przedmiotów do szkiców, i wsiadł w powóz, gdzie go już poprzedził Don Riego. — Don Riego lubił bardzo wygódki, i mniemał wcale naturalnie że zajmując piérwsze miejsce, najlepiéj siedzieć będzie. Giraud wsiadł po Boulanger, Desbarolles po Giraud, a Maquet po Desbarollu.
Maquet przedstawiał u nas wyrzeczenie się samego siebie, Don Riego egoizm.
Wsiadłem na muła, Aleksander toż samo, Achard zaś w pośrodku nas dwojga, trzymając po jednéj ręce na każdym mule, gotował się do zgłębienia szutki dramatycznéj, słuchając planu tragedyi naszéj. Kilka porządków wewnętrznych, ściągających się do karabina Desbarolla, zmusiły powóz do zatrzymania się nieco w tyle.
Jechaliśmy więc przodem na wzwiady.
Z żalem widzę, pani, że szczegóły wzięły górę nad istotą rzeczy i że list mój tak jest długi, że muszę dalszy ciąg jego odłożyć do jutra. Do jutra więc, i gotuj się pani na rzeczy okropne.




XIV.
Aranjuez, dnia 25 Października.

Z tyłu za nami powóz także puścił się w drogę, oświecony jedną latarnią umieszczoną w środku imperyału, jak pompon na kaszkiecie.
Zresztą, powoli księżyc pokazywać sę zaczął, na nowiu, i rzucał łagodne i miłe światło na krajobraz.
Krajobraz ten przerażał prawie swoją wielkością.
Na prawo, zamykały go wzgórza porosłe ciernistą trawą, z pośród któréj, tu i ówdzie, błyskały duże jeziora piasku.
Na lewo, rozciągał się bez granic, i oko dosięgnąć nie mogło głębokości horyzontu.
Jedynie o tysiąc kroków od nas, linija drzew ciemniéj odbijająca na krajobrazie, wskazywała bieg rzeki Tagu.
Tu i ówdzie, część rzeki była odkryta, i podobna do zwierciadła, odsyłała księżycowi promienie, jakie odbierała od niego.
Przed nami, rozwijała się droga piasczysta i żółta, jak pas skórzanny.
Kiedy niekiedy muły nasze zbaczały z drogi, żeby zostawić na prawo lub na lewo przepaść, nieprzewidzianą rozpadlinę, co pozostała otwartą od jakiegoś niepamiętnego trzęsienia ziemi.
Kiedy niekiedy, my także obracaliśmy się po za siebie i widzieliśmy o trzysta, o cztérysta, o pięćset kroków z tyłu zanami, ponieważ jechaliśmy prędzéj, migającą jak ognik latarnię powozu, opóźnionego z powodu piasków, w które zanurzały się aż trzy części kół.
Spuściliśmy się z pagórka, i straciliśmy powóz z oczu.
Jechaliśmy daléj.
Po półgodzinnéj drodze, muł Aleksandra nagle uskoczył na prawo. — Rozpadlina, dalszy ciąg przepaści, przegrodziła prawie trzecią część drogi.
Nie zwróciliśmy dłuższéj uwagi na tę rozpadlinę, i jechaliśmy daléj.
Jechaliśmy trzy kwadranse jeszcze, ciągle śmiejąc się, rozmawiając i nie myśląc bynajmniéj o planie błogosławionej tragedyi.
Jednakże pięć lub sześć razy obróciłem się, zdziwiony że nie widzę latarni, inkrustowanej jak oko Cyklopa we łbie naszego powozu.
Nareszcie zatrzymałem się.
— Panowie, rzekłem, musiał trafić się jaki przypadek, nie widzieliśmy żeby była inna wyniosłość oprócz pagórka, z którego spuściliśmy się przed trzema kwadransami; a przecięż od trzech kwadransów wszelkie światło zniknęło. Mniemam że wypadałoby zatrzymać się.
Zatrzymaliśmy się, zawróciwszy muły.
Księżyc świecił jak najpiękniéj; nie słychać było najmniejszego gwara śród tych rozległych stepów, chyba tylko dalekie szczekanie psa w samotnéj siedzibie.
Muły strzygły uszyma z niespokojnością i zdawały się cóś słyszeć, czego my nie słyszeliśmy.
Nagle niedosłyszane drganie nadbiegło z wiatrem.
Było to nakształt głuchego echa głosu ludzkiego zatraconego w przestrzeni.
— Co to znaczy? zapytałem.
Nie usłyszawszy nic wyraźnego Aleksander Achard, schwycili jednak cóś nakształt głosu.
Staliśmy nieruchomi i milczący, jak zwykle kiedy oczekujemy wypadku nieprzewidzianego.
Kilka sekund upłynęło, potém toż samo drganie doszło aż do nas, ale tą razą wyraźniejsze i donośniejsze. Było to cóś nakształt wołania o ratunek.
Podwoiliśmy uwagę.
Nareszcie usłyszeliśmy wyraźnie moje imię, wyrzeczone głosem, który się ciągle zbliżał.
— Oh! oh! — rzekł Achard — ciebie potrzebują.
— To nasi przyjaciele, rzekł Aleksander.
— Zobaczycie — rzekłem usiłując jeszcze śmiać się — że są przytrzymani przez sześciu bandytów księcia Ossuna, którzy zabronili im krzyczeć, i dla tego oni wołają.
Nowe wołanie dało się słyszeć, ale tą razą wyraźniejsze niżeli dwa poprzedzające.
— Mnie właśnie wołają, — rzekłem; — naprzód, naprzeciw głosu.
Aleksander i ja spięliśmy ostrogami muły, żeby je zmusić do największego ile bydź może pośpiechu.
Achard jechał za nami, poganiając laseczką.
Zaledwo dziesięć zrobiliśmy kroków, toż samo wołanie doszło uszu naszych, ale teraz wyraźnie poznać można było że wołano o ratunek.
— Prędzéj, prędzéj — rzekłem starając się żeby muł biegł cwałem, — w istocie przygoda trafić się musiała: odpowiedzmy! odpowiedzmy!
Złożyliśmy ręce w trąbkę i kolejno wydaliśmy potrójny okrzyk.
Ale wiatr mieliśmy z przodu; wiatr pochwycił głos, i uniósł z tyłu za nami.
Tenże sam krzyk słyszeć się dawał, przerywany, przytłumiony, i jakby powtarzany głosem wycieńczonym.
Dreszcz ścisnął nam serce.
Próbowaliśmy po drugi raz odpowiedzieć, ale zrozumieliśmy że walczymy przeciw wiatrowi.
Tenże sam głos nie przestawał wołać takimże tonem żalu i znużenia; tylko, głos zbliżał się widocznie. Oczewiście więc, człowiek co krzyczał, śpieszył zarazem naprzeciwko nas jak tylko bydź może najprędzéj.
Było cóś przerażającego w krzyku, który się wznawiał co dziesięć sekund z jednostajną intonacyą.
Popędzaliśmy nasze muły.
Głos zbliżał się oczéwiście.
— To głos Giraud, rzekł Achard.
Wiedzieliśmy że Giraud nie jest łatwy do wzruszenia; a zniewoleni uznać że on rzeczywiście przesyła do nas wołanie o ratunek, uczuliśmy niespokojność daleko większą, niżeli gdyby to był kto inny.
Biegliśmy jeszcze blisko dziesięciu minut; nareszcie przez ciemność przezroczystą téj ślicznéj nocy, zaczęliśmy rozróżniać, na jasnéj wstędze drogi, cień zbliżający się ku nam.
Cień ten, jak bożek Merkury, zdawało się że miał skrzydła u nóg.
Poznaliśmy wkrótce postać Giraud, podobnie jak poznaliśmy jego głos.
— Cóż się stało? krzyknęliśmy wszyscy trzej razem.
— Ach! to wy! — zawołał Giraud wysilając się; — ach! to wy, przecież!
I przybiegł do nas zadyszany, wycieńczony, gotów upaśdź ze znużenia, kładąc żeby się utrzymać na nogach, jednę rękę na ramienia Acharda, a drugą na szyi mojego muła.
— Cóż się stało? powtórzyliśmy.
Ale biedny nasz przyjaciel tak się zmęczył, żeby się dostać do nas, iż mówić nie mógł.
Nareszcie, po chwili milczenia, rzekł:
— Co sie stało? powóz sie przewrócił.
— Gdzie?
— W przepaść.
— Mój Boże! czy kto nie skaleczył się?
— Nie, cudem.
Uczucie egoizmu przebiegło mi po sercu: rzuciłem okiem koło siebie, żeby widzieć czy jest Aleksander.
— Czy to wszystko? — zapytałem; bo inna myśl nagle mi się nasunęła.
— Otoż właśnie lękam się, — odpowiedział Giraud — żeby to nie było niewszystko; dla tego też biegłem po was.
— Siadaj więc na muła, a ja pójdę pieszo, rzekł Aleksander.
— Nie, boję Się żebym nieprzeziębił się.
— W drogę! w drogę! rzekłem.
I jechaliśmy z powrotem z całą szybkością, do jakiéj Carbonara i Capitana są zdolne.
Powracając, starałem się cóś dowiedzieć o Giraud; ale na wszelkie moje pytania odpowiadał tylko:
— Zobaczysz, zobaczysz.
Zobaczysz? nie było wcale zaspakajające, oczéwiście Giraud chciał zrobić effekt.
Jechaliśmy około pół-godziny; nie pojmowaliśmy żeśmy tyle wprzód ujechali.
Nareszcie, dostawszy się na pagórek, o którym mówiłem, spostrzegliśmy światło migające o dwieście kroków od nas, i około tego światła cienie poruszające się także, ale inaczéj niżeli światło.
Spięliśmy ostrogami po raz ostatni nasze muły, i stanęliśmy na teatrze przygody.
— Ach! to wy — zawołali przyjaciele nasi; — ślicznie nam udało się wykręcić.
Szybko rzuciłem okiem w koło siebie.
— A Desbarolles? — zawołałem — a Boulanger, gdzie są?
Oba wysunęli głowy przez drzwiczki powozu, i rzekli:
— Jesteśmy! jesteśmy!
Zajmowali się wydobywaniem rzeczy.
Maquet przyjmował te rzeczy z ich rąk i składał na ziemi.
Zagal i mayoral wyprzęgali muły zaplątane jeszcze w lejcach.
Don Riego siedział nad rowem i uskarżał się na nieskończoną liczbę połamanych żeber.
— Teraz, rzekł Giraud, przypatrz się krajobrazowi.
I przyprowadził mnie nad brzeg przepaści.
Zrobiłem krok w tył, zimny pot wystąpił mi na czoło.
— Ach tak! cud! odpowiedziałem.
Przewrócili się w rozpadlinę, którą muł Aleksandra wskazał nam uskoczeniem na bok.
Skała stercząca z ziemi, jak jedyny i ostatni ząb w olbrzymiéj szczęce, zatrzymała ich.
Wierzch powozu, całkiem przewrócony, leżał na skale.
Gdyby nie skała, wszyscy by wpadli w przepaść na sto stóp głębokości.
Achard i Aleksander, ze swojéj strony, zbliżyli się także ku przepaści.
— Ależ — zapytałem odwracając się do Maquet — jakże się to wszystko stało?
— Zapytaj Giraud; ja nie mogę cztérech słów powiedzieć, przyduszony jestem.
— A kiedy pomyślę że to ja właśnie jestem tego przyczyną, rzekł Giraud.
— Jak to, ty?
— Głowa moja leżała na jego piersiach.
— A przytém noga Don Riego leżała na mojéj szyi, rzekł Maquet.
— Ale jakże przyszło do tego?
— Och! bardzo prędko. Gawędziliśmy o wojnie i o miłości, jak powiada Annibal de Coconnas. Desbarolles drzemał, Don Riego chrapał. Przysunąłem się bardzo lekko żeby przycisnąć nos Desbarollowi, gdy w tém powóz przechylać się zaczął.
— No! zdaje mi się że przewrócimy się, rzekł Boulanger. — Zdaje mi się że przewracamy się, dodał Maquet. — Zdaje mi się że przewróciliśmy się, rzekłem.
W rzeczy saméj, powóz powoli położył się na boku.
Nagle, jak gdyby źle mu było w tém położeniu, przewrócił się; ziemia ustępować zaczęła pod nami.
Teraz zmieniła się postać rzeczy; byliśmy głową na dół, a nogami w górę, szarpiąc się pośród kordelasów i karabinów. Maquet podemną, ja na Maquet, Don Riego na mnie.
Wszystko było poprzekładane Boulangerem i Desbarollem.
— Panowie, cicho bądźmy — rzekł Boulanger; — zdaje mi się że jesteśmy w przepaści, którą mogłem dojrzeć, kiedy powóz przechylać się zaczął; im mniéj ruszać się będziemy, tém większa będzie nadzieja ratunku.
Rada była dobra; usłuchaliśmy jéj. Tylko Maquet rzekł, z zimną krwią, jaką w nim znasz pani:
— Róbcie jak chcecie; tylko pamiętajcie że ja duszę się, i że jeżeli to potrwa pięć minut, umrę.
Zrozumiesz pani jaki był skutek przestrogi. Desbarolles zupełnie przebudzony, i jeden co był na swoich nogach — dalibóg Opatrzność czuwa nad spiącemi, Desbarolles zapukał w okno krzycząc na mayorala żeby otworzył.
Mayoral zajęty był wyprzęganiem mułów. Nie więcéj zwracał uwagi na nas, jak gdyby nas nie było na świecie.
— Otwórz — krzyknął Desbarolles — albo wyłamię twoje drzwiczki!
Oh! teraz usłyszał, i otworzył.
Desbarolles wysiadł piérwszy, z karabinem w ręku.
To nam dało trochę więcéj miejsca, i Don Riego mógł zdjąć nogę z szyi Maquet’a.
Maquet korzystał z tego żeby odświeżyć powietrze w płucach.
Wysiadłszy już, Desbarolles ciągnął Don Riego do siebie. Po niesłychanych wysileniach Don Riego znalazł się przy Desbarollu.
Wtedy było już nam wygodniéj i Boulanger wydostawać się zaczął.
Teraz należało żebym ja się obrócił i żebym obrócił Maquet’a, który był prawie bez przytomności.
Udało mi się to przy pomocy Boulanger i Desbarolla; co się tycze Don Riego, poszedł usiąśdź tam, gdzie go teraz widzisz.
Pozostał Maquet. Maquet najwięcéj poniósł szwanku z nas wszystkich, dla tego też najmocniéj był rozgniewany. Wynikło ztąd że pierwszą rzeczą, którą zrobił Maquet stanąwszy na nogach, było to że rzucił się na mayorala i okładać go zaczął pięściami.
— Bravo, Maquet! — zawołałem — z mojéj jesteś szkoły. Spodziewam się że potém niespokojny byłeś czy rzeczywiście on zawinił?
— Przypatrz się miejscowości rzekł Maquet — a sam osądzisz.
Rzeczywiście, okiem rzuciwszy na drogę, przygoda, przypuściwszy że była skutkiem trafu, stawała się nie do pojęcia.
Rozpadlina przegradzała drogę; niepodobna było żeby zagal, co prowadził muła za uzdzienicę, nie postrzegł przepaści, ponieważ ją wymijał, ponieważ odwrócić musiał od niéj mułów, iżby tu nie wpadły.
Przytém jeden szczegół bardziéj jeszcze wikłał ten wypadek. Zaledwo zsiadł z kozłów mayoral, wyrwał latarnie i zgasił.
To oświeciło Maqueta; przestał bić mayorala, ale chwycił go za kołnierz i pociągnął ku przepaści.
Mayoral sądził że wybiła ostatnia jego godzina; wyprężył się ze wszystkich swoich sił. Ale Maquet silną ma dłoń, i pomimo oporu, mayoral, przytém kolbą z tyłu popychany, ujrzał się wkrótce nad brzegiem przepaści.
Zsiniał.
— Jeżeli chcecie mnie zabić, zabijcie natychmiast, rzekł zamykając oczy.
Gdyby się opierał, nieochybnie by zginął. Pokora wzruszyła Maąueta, puścił go.
— Teraz, — rzekł puszczając go — trzeba uprzedzić Dumasa. Jesteśmy tylko na początku sztuki. Kto z ochotników, co włada nogami i płucami, zechce iśdź po Dumasa?
— Ja pójdę, rzekł Giraud.
I poszedł.
Wiesz resztę, a raczéj nic nie wiesz jeszcze pani, gdyż reszta schodziła teraz ze wzgórza dobitnie rysującego się na horyzoncie, które księżyc oświecał srebrzystym promieniem.
Horyzont ten był bardzo blisko nas.
— Oh! oh! — rzekłem — kupa ludzi. Patrzcie! i wyciągnąłem rękę ku nadchodzącym.
— Trzech, czterech, pięciu, sześciu, siedmiu, liczył Giraud.
W téj chwili, lufa karabinowa odbiła promień księżyca, i mignąwszy jak błyskawica, zniknęła.
— Dobrze, uzbrojeni są, to będzie pocieszne.
— Do karabinów! panowie, do karabinów! rzekłem po cichu, ale jednak tak wyraźnie, że w jednéj chwili każdy się uzbroił.
Achard, co niemiał strzelby, chwycił za kordelas.
Wtedy przypomnieliśmy że karabiny nie nabite.
Ludzie byli jeszcze o sto kroków od nas, można ich było przeliczyć, było siedmiu.
— Panowie — rzekłem — mamy trzy minuty, to jest tyle czasu ile potrzeba do nabicia trzy razy; spokojność, i nabijajmy.
Wszyscy skupili się koło mnie. Desbarolles, którego karabin gotów był dać ognia, stał na cztéry kroki przed nami.
Aleksander siedział u nóg moich, szukając ładunków w toaletce; on jeden miał strzelbę urządzoną podług nowego systematu.
Odwiodłem kurek.
Na ten łoskot, jaki bardzo łatwo zrozumieć w podobnéj okoliczności, a którego znaczenie nigdy wątpliwém nie jest, zatrzymali się.
Aleksander toż samo już był zrobił, Maquet, w pogotowiu trzeci z kolei, poszedł za naszym przykładem.
Mieliśmy dziesięć strzałów. Trzech z pomiędzy nas było myśliwych, i pewno nie chybiliby człowieka w odległości takiéj, w jakiéj znajdowaliśmy się.
— Teraz, — rzekłem do Desbarolla — mości przysięgły tłumaczu, bądź tak dobry zapytaj tych poczciwych ludzi czego oni chcą, i napomknij że piérwszy z nich co postąpi krokiem naprzód, padnie trupem.
W téj chwili, bądź przypadkiem, bądź umyślnie, mayoral, którego przymusiliśmy zapalić latarnię, upuścił ją pod nogi.
Tymczasem Desbarolles tłumaczył na język hiszpański komplement, który mu poleciłem oświadczyć tym panom.
— Dobrze — rzekłem, kiedy skończył i kiedy spostrzegłem że tłumaczenie zrobiło swój skutek. — Teraz daj do zrozumienia mayoralowi że potrzebujemy światła, a zatém nie pora gasić po drugi raz latarnię.
Mayoral zrozumiał, tak iż niepotrzeba było tłumaczyć, i podniósł latarnię.
Nastąpiła chwila uroczystego milczenia; podzieleni byliśmy na dwie gruppy, stykające się jedna z drugą przez Desbarolla, który stał o cztéry kroki od nas, a o piętnaście od naszych przeciwników i zajmował pozycyę szyldwacha, co rozpoznaje patrol.
Gruppa hiszpańska znajdowała się w cieniu, nasza gruppa przeciwnie oświecona była drżącą latarnią. Od światła wymykającego się z niéj błyskały lufy karabinów i ostrza kordelasów.
— Teraz, Desbarollu — mówiłem daléj — chciej zapytać tych panów jakie szczęście zjednało nam zaszczyt ich odwiedzin?
Desbarolles wytłumaczył moje zapytanie.
— Przyszliśmy dać wam pomoc, odpowiedział ten co wydawał się naczelnikiem bandy.
— Oh! doskonale! — odpowiedziałem: — ale zkądże ci panowie dowiedzieli się że potrzebujemy pomocy, ponieważ ani mayoral, ani zagal, nieodstępowali nas?
— W istocie, to prawda, rzekł Desbarolles.
I powtórzył moje zapytanie językiem kastylijskim.
Trudno było odpowiedzieć; dla tego też grzeczni nasi przyjaciele nocni nic nie odpowiedzieli.
— Ojcze — rzekł Aleksander — przyszła mi myśl jedna; obedrzyjmy tych ichmościów.
— Mały Dumas pełen imaginacyi, rzekł Giraud.
— Dalibóg, — rzekł Achard — tak jak jesteśmy, dobrze byłoby wypaproszyć ich zaraz.
— Czy rozumiecie o co rzecz idzie? mówił daléj Desbarolles.
Nasi goście nic nie odpowiedzieli; byli przygłuszeni.
— Idzie o to żeby was wypaproszyć, jeżeli natychmiast nie powrócicie tą drogą, którąście przyszli.
Oświadczenie to zmięszało nieco bandę.
— Ale — zawołał dowódzca — nie przychodzimy w złych zamiarach, owszem, przeciwnie.
— Cóż chcecie, my zupełnie inaczéj rzeczy pojmujemy; nie chcemy żeby nam pomagano, tylko wtedy kiedy prosimy o pomoc.
Zrobili poruszenie do odwrotu.
— Panowie — rzekł mayoral — pozwólcie żeby ci ludzie pomogli mi podnieść mój powóz.
— Bardzo dobrze; ale niech zaczekają aż odejdziemy.
— Dokąd?
— Na drugą stronę góry.
Mayoral powiedział im kilka słów po hiszpańsku.
— Dobrze — odpowiedzieli; — oddalamy się.
Potém dodali sakramentalne:
Vaya usted, con Dios.
I zniknęli za górą.
— No — rzekł Giraud stawiąc karabin na ziemi — otoż scena, która będzie przedmiotem pierwszego mego obrazu.




XV.
Aranjuez, 25 Października.

Zostawiłaś nas, pani, żegnających się z grzecznemi naszemi gośćmi, i przeprowadzających ich wzrokiem za wzgórze, za którém wkrótce zniknęli.
Desbarolles i jego karabin postawieni byli na straży w połowie odległości, jaka dzieliła nas od nich.
Potém zajęliśmy się przygotowaniami do odjazdu.
Pakunki składały śród drogi górę pudełek, tłómoków, zawiniątek i worków podróżnych, na której stał dumnie kosz z żywnością, ocalony staraniem Giraud.
Szukaliśmy Don Riego, ale nadaremno.
Ponieważ ten poczciwy człowiek znajdował się w swoim kraju, nie miał zatem prawa zaginąć tutaj, nie troszczyliśmy się więc o niego, pewni będąc że w danéj chwili pokaże się.
Mayoral zwrócił naszą uwagę że nie będzie zanadto czterech jego mułów i połączonych sił siedmiu towarzyszy dla wydźwignięcia powozu z położenia w jakiem się znajdował.
Nie było czego zaprzeczać, rzecz jasna jak słońce; od chwili kiedyśmy nie zabili mayorala na miejscu, należało słuchać dobrych jego uwag.
Oddaliśmy jemu cztéry muły. Na jednego z wierzchowych mułów, włożyliśmy rzeczy towarzystwa i zostawiliśmy drugiego do ogólnego rozporządzenia.
Nastąpiła wówczas walka wspaniałości, która zapewne rozczuliłaby widzów, gdybyśmy widzów mieli; nieszczęściem nie mieliśmy, i ta rozrzewniająca scena pozostanie na wieczne czasy w rzędzie wypadków nieznanych.
— Co za nieszczęście, — rzekłem — że Don Riego zginął! on by od razu spór rozstrzygnął.
— Jestem! odezwał się głos.
Obróciliśmy się, Don Riego znalazł się.
Ale stan jego znacznie się pogorszył podczas zniknienia; trzymał się ręką za bok, kulał po cichu, a jęczał głośno.
Możnaby rzec że nieborak ma tylko dwadzieścia cztéry godziny do życia.
Muł do niego zatém należał z prawa. Wsadzono go więc na Carbonara, gdyż pakunki dostały się do Capitana.
Na pakunkach, według zwyczaju i powiem że niemal z prawa, siadł właściciel mułów, zwany inaczéj arriero.
Carbonara i Don Riego składali czoło kolumny; Capitana, pakunki i arriero szli za Carbonara; nareszcie, my szliśmy za Capitana, pakunkami i arriero.
Szliśmy pieszo, z karabinem na plecach.
Zapytaliśmy arriera o odległość, odpowiedział nam że mamy drogi półtrzecia, najwięcéj trzy mile.
Spojrzeliśmy na zegarki nasze z pewném zadowoleniem widząc że jeszcze mamy je, i powiedziawszy sobie o różnicach zwyczajnych temu małemu narzędziu, kiedy się znajduje w towarzystwie podobnych sobie, uznaliśmy że bydź musi godzina dziesiąta, najwięcéj kwadrans na jedenastą.
Idąc jak należy, licząc godzinę na milę, stanęlibyśmy o godzinie piérwszéj w Aranjuez.
Jedna rzecz nas cieszyła, że wracając z Sewilli do Madrytu, Giraud i Desbarolles odbyli tęż samą drogę, którą my iśdź mieliśmy, a zatém mieli służyć dla nas nie za przewodników, gdyż szliśmy główną drogą, ale za cicerone.
Puściliśmy się więc w drogę wesoło i rześko, śmiejąc się z niebezpieczeństwa w jakiem byliśmy, jak to mamy zwyczaj robić, my Francuzi, skoro niebezpieczeństwo minie, i często nawet śród niebezpieczeństwa.
Sam nawet Don Riego śmiał się; odkąd dostał muła, i pewny zatém był że nie pójdzie pieszo, Don Riego uczuł że ma się daleko lepiéj.
Tak szliśmy dwie godziny, nie bardzo postrzegając że od dwóch godzin jesteśmy w drodze.
Nareszcie Maquet wydobył zegarek.
Maquet, najpoważniejszy i najstarszy z nas wszystkich, uznany został powszechnie że ma, przez analogiję, zegarek najregularniejszy.
Maquet wydobył więc zegarek.
— Kwadrans na piérwszą, — rzekł; — już zbliżamy się.
— Do licha! — rzekł Desbarolles, — spodziewam się że zbliżamy się, uszliśmy już przeszło trzy mile francuzkie.
Odpowiedź ta, w któréj nie widzieliśmy ani wybiegu, ani wykrętu, dostateczną była dla nas, i puściliśmy się w dalszą drogę weselsi i w lepszym humorze niżeli kiedykolwiek.
Wszelako, po upływie godziny, Achard zatrzymał się i rzekł:
— Ach! tak, ale, ach tak! ale, Desbarolles?...
Każdy wybornie zrozumiał interpellacyę Acharda, i czekał na odpowiedź tłumacza przysięgłego.
— Kiedy zobaczycie długą aleję, — rzekł Desbarolles, — bądźcie pewni że jesteście blisko Aranjuez.
Odpowiedź ta była przyjęta z mniejszą uprzejmością niżeli piérwsza; widać w tém było coś niepewnego i zakłopotanego.
Przytem, jak okiem sięgnąć, widać było tylko ogromne stepy piasków.
Szliśmy jeszcze godzinę.
Szemranie podnosić się zaczynało.
— Panowie, — rzekłem — podaję wniosek: wyciąć krzewy i trawę, ułożyć w stós, podpalić, i otuliwszy się płaszczami, zasnąć przy tym ogniu.
Większość wahała się przez chwilę, i przychyliła się nakoniec do mojego zdania.
— Panowie, — rzekł Desbarolles, — poznaję wybornie miejscowość, przechodziliśmy tędy nazajutrz po zgonie biednego naszego charta, i uszliśmy tego dnia mil ośmnaście. Byliśmy zatém więcéj znużeni niżeli jesteście. Giraud nawet usiadł na kamieniu, gdzie teraz siedzi mały Dumas. Czy przypominasz sobie, Giraud?
— Wyśmienicie. Ale bez próżnéj gadaniny, — odpowiedział Giraud; — no, Desbarolles?
— Jeszcze mamy pół godziny, nim dojdziemy do drzew.
— Ale doszedłszy do drzew? zapytałem.
— Ach! — rzekł Giraud, — doszedłszy do drzew, znaczy że się zbliżamy do Aranjuez.
Odpowiedź nie była w zupełności taką, jakiéj byśmy życzyli, przywróciła nam jednak pewną odwagę, i puściliśmy się w dalszą drogę, lecz tą razą ze spokojnością podróżnych, którzy gotują się do walki prawdziwéj z tym wielkim szermierzem, co go nazywają znużeniem.
Za pół godziny, w rzeczy saméj, ujrzeliśmy drzewa rysujące się na horyzoncie, i wspaniała alea wiązów i dębów ciągnęła się po prawéj i lewéj naszéj stronie.
Widok ten przywrócił nam, jeżeli nie dobry humor, przynajmniej odwagę.
Szliśmy około czterdziestu minut.
— Djabelnie długa wasza alea, rzekł Boulanger.
— Tak, — odpowiedział Desbarolles — bardzo piękna alea.
— Nie to chce powiedzieć Boulanger, rzekłem.
— A cóż chce powiedzieć?
— Do licha! chce powiedzieć że twoja alea nie ma końca.
— No, Desbarolles, — rzekł Achard; — powiedz prawdę o Hiszpanii; raz, raz jeden, przyjacielu, czy daleko jesteśmy od Aranjuez?
— Kiedy usłyszycie łoskot wodospadu, już tam będziecie.
Szliśmy jeszcze kwadrans.
— Cicho! rzekł Aleksander.
— Co takiego?
— Słyszę obiecany wodospad.
Słuchaliśmy.
W rzeczy saméj, miły szmer spadającej wody przerywał milczenie nocy i dochodził aż do nas.
— No, no, panowie, — rzekł Boulanger, — trzeba tylko cierpliwości.
Szliśmy jeszcze dziesięć minut, i znaleźliśmy się na brzegach strumienia, który przy promieniach księżyca lśnił się jak wstęga gazy srebrzystéj.
Koło strumienia pasła się trzoda krów; każda miała dzwoneczek na szyi i brząkała dzwoneczkiem. Śród wszystkich tajemniczych gwarów, które składają mowę nocy, brzęk dzwonków jednym jest z najprzyjemniejszych.
Obraz był sielski w całém znaczeniu, ale niedotrzymywał tego co nam było obiecane. Żądaliśmy miasta, a dawano nam wodospad i trzodę. Domagaliśmy się miasta.
— Piérwsza brama, którą spotkacie — rzekł Desbarolles, — będzie Aranjuez.
— Tak, ale jak daleko od bramy do miasta?
— Małe ćwierć mili.
Przez chwilę, Maquet, Achard i Aleksander, chcieli zadusić Desbarolla; ale Desbarolles, zrozumiawszy niebezpieczeństwo, przysięgał tą razą że jest to prawda prawdziwa.
Za kwadrans stanęliśmy u bramy; za dziesięć minut poém byliśmy w mieście. Piąta godzina była kiedy przechodziliśmy pod arkadami, zdobiącemi wnijście.
Była już pora; rozpacz zaczynała nas ogarniać; siedm godzin szliśmy, i nic nie mieliśmy w ustach od wczora o godzinie drugiéj, wyjąwszy kilka kropel wody z kaskady Desbarolla.
Szczęściem, oberża Parador de la Costurera, była niedaleko. Należało tylko zachować ostrożność w sposobie przedstawienia się, żeby nie przestraszyć gospodarza.
Potém wszedłszy, należało bydź bardzo grzecznemi żeby otrzymać wieczerzę. Nic nie uczy dobréj maniery, jak podróż do Hiszpanii.
Zapukaliśmy z lekka; potém mocniéj, potém jeszcze trochę mocniéj.
Nareszcie dał się słyszeć jakiś gwar.
— Czy to wy, Manuelu? zapytał Desbarolles.
Desbarolles mieszkał w Parador de la Costurera i zapisał w swoich notatkach że wszyscy służący nazywają się Manuele.
Nie lękał się zatém pomylić się zadając to pytanie.
— Tak, sennor, odpowiedział głos.
I drzwi otworzyły się z ufnością.
Zląkł się przez chwilę piérwszy Manuel, kiedy ujrzał przezedrzwi, siedmiu ludzi pieszych, uzbrojonych od stóp do głowy, i dwóch ludzi na mułach.
— Nie Iękaj się, mój przyjacielu, — rzekł Desbarolles, — jesteśmy ludzie pokoju, gente de paz; tylko jesteśmy bardzo głodni i bardzo znużeni; bądź tak grzeczny obudź innych Manuelów.
Służący pozwolił nam wejśdź, wprowadzić nasze pakunki i zamknąć bramę; potém zapukał bardzo lekko do drzwi, wołając najłagodniejszym głosem drugiego Manuela.
W pięć minut, drugi Manuel obudził się i zaraz zajął się budzeniem trzeciego Manuela.
Tymczasem, zsadziliśmy Don Riego z muła, i powierzywszy pakunki pieczy arriera, rozproszyliśmy się na szukanie sali jadalnéj.
Znaleźliśmy ją dosyć łatwo. Była to ogromna izba z piecem, z którego uciekała dogorywając reszta ciepła. U ostatnich węgli pieca zapaliliśmy dwie lampy, postawiliśmy je na stole, i posłużyły nam one do zbadania rozległéj samotności, w jakiéj znaleźliśmy się.
Przerażająca strona jadalnych sal hiszpańskich, jest ta że nic zgoła, ani dla wzroku, ani dla słuchu, nie przypomina ich przeznaczenia.
Zawołaliśmy wszystkich Manuelów.
Piérwszy był mozo, drugi szafarz, trzeci pokojowiec.
Po indagacyi grzecznéj, chociaż połączonéj z pewną mocą, okazało się podobieństwo, że mieć będziemy wieczerzę i łóżka.
Obiecaliśmy mitologiczne na piwo, jeżeli zobowiązanie się będzie dotrzymaném.
W kwadrans, i kiedy jutrzenka otwierała bramy Wschodu, stanęło na stole dwoje kurcząt na zimno, reszta potrawy i ogromny ser. Cztery butelki wina wznosiły się po rogach stołu, jak cztery nogi rósztu, który wyobrażał Eskuryal.
Nie było w tém zbytku, ale rzeczywiście ile było potrzeba.
Obudzono Aleksandra, który spał u stołu, i zabrano się do posiłku. Wszyscy umierali ze znużenia, mieliśmy minę ośmiu jasnowidzących przy biesiadzie.
Po skończonéj biesiadzie, dano nam lichtarz w rękę i zaprowadzono do naszych pokojów.
Widząc Desbarolla biorącego karabin, wziąłem swój z instynktu.
Aleksander i ja spaliśmy w wielkim pokoju z alkową. Sama alkowa była tak wielka, jak zwyczajny pokój.
Manuel nasz przewodnik zamknął okiennice, pożegnał się z nami i wyszedł.
Przez jaki mechanizm, niezależny od myśli rozebraliśmy się i położyliśmy się, niepodobna mi tego powiedzieć; wiem tylko, że leżałem w łóżku, kiedy mnie obudził łoskot gwałtowny i nagłe wstrząśnienie.
Łoskot ten i wstrząśnienie zrobiło dwóch ludzi; jeden odmykał okiennice, drugi ciągnął mię za ramię.
Wszystkiemu towarzyszyły wołania energiczne.
Miałem jeszcze w głowie całą scenę w Villa-Mejor. Sądziłem że powrócili usłużni nasi goście. Skoczyłem do karabina, stojącego przy łóżku, i głosem odpowiednim od razu tonowi głosów co mię przebudziły, zawołałem:
Que quiere usted, s.... n... de D..?
Zapytanie, ton jakim było wyrzeczone i gest towarzyszący jemu, sprawiły przecudowny skutek. Człowiek co otwierał okno rzucił się do alkowy; człowiek co targnął mnie za ramię, rzucił się ku oknu. Oba spotkali się z sobą, potrącili się, upadli na wznak, podnieśli się i uciekli, jak gdyby czart ich gonił.
Słyszałem jak odgłos ich kroków zmniejszał się w korytarzu, a potém zniknął zupełnie.
Wstałem naówczas z ostrożnością, i wyszedłem z mojéj alkowy, trzymając karabin w pogotowiu.
Kapelusz i kapciach pozostały na polu bitwy.
Podjąłem je, jako dowody przekonywające.
Podczas tego sabbatu piekielnego, Aleksander ani się poruszył; zamknąłem drzwi na zamek i położyłem się w łóżko.
W pięć minut potém, któś poskrobał we drzwi; poznałem sposób pukania Manuela N. 1.
Przychodził jako parlamentarz.
Ludzie co weszli do mojego pokoju należeli do karawany arrieros; przybywszy wczora, wyjechać mieli wszyscy razem i obiecali sobie budzić jeden drugiego; dwaj co naprzód obudzili się pomylili się względem pokoju i weszli do mnie, sądząc że wchodzą do swoich towarzyszy. Przepraszali mnie i prosili o zwrot kapelusza i kapciucha.
Objaśnienie było logiczne; przyznałem je za dobre i zwróciłem Manuelowi N. 1. przedmioty żądane.
Doświadczyłem zanadto wiele wstrząśnień kolejnych, żebym mógł pomyślić o zaśnieniu na nowo. Ubrałem się, i znalazłem Maquet i Boulangera już na nogach.
Przy ich pomocy, obudziliśmy drugich naszych towarzyszy, wyjąwszy Aleksandra, który nie zgadzał się wcale otwierać oczu.
Zostawiliśmy go w łóżku i jedliśmy śniadanie.
Podczas śniadania, nadszedł! dyliżans z Toledo.
Siedział w nim nasz Anglik; przybył w porę dla korzystania z naszéj biesiady.
Wywzajemniając się udzielił nam wiadomość o sławnym koczobryku zielono-żółtym.
Dyliżans zatrzymany został dyszlem powozu, który zagradzał drogę. Cztéry muły naszego mayorala nadaremno wysilały się żeby wyciągnąć go z przepaści, nad którą był zawieszony, i udało im się powikęszyć ją tylko. Wreszcie, dzięki ośmiu mułom dyliżansu, pocztylion i mayoral dokazali swego.
Powóz szedł bardzo powolnym krokiem chorego, i obiecywał przybydź w ciągu dnia.
Wszelako wieść o naszéj przygodzie, rozbiegła się po mieście: Don Riego opowiedział ją ze wszelkiemi szczegółami, i nie był wstrzemięźliwym w wyrażeniach co do tancerzy w Villa-Mejor; ztąd wynikło że corregidor (pani może myślisz że rewolucya sprzątnęła corregidora, podobnie jak sprzątnęła mnichów), ztąd wynikło, że corregidor przyszedł nas odwiedzić.
Musieliśmy, ponieważ mieliśmy zaszczyt, rozmawiać twarz w twarz z panią sprawiedliwością, powiedzieć jej prawdę; owoż, podzielaliśmy, z małą tylko różnicą, opiniję Don Riego o poczciwych jego spółziomkach. Opowiedzieliśmy zatem corregidorowi że podług naszéj opinii, wielkiém było szczęściem dla nas, że każdy z nas miał przy téj okoliczności karabin.
Corregidor potrząsł głową na znak powątpiewania, i odpowiedział że na piętnaście mil do koła, zna tylko siedmiu bandytów księcia d’Ossumy, i że to nie mogli bydź oni, gdyż w wiliję zatrzymali powóz pocztowy w lasach Alamine.
Zresztą, obiecał powziąć o tém wiadomość.
We dwie godziny potém, otrzymaliśmy list od pana Corregidora; zebrał wiadomości, i donosił nam „że ludzie co nas nastraszyli“, nie są bynajmniéj bandyci, ale gwardya Królowéj Jéj Mości.
Odpowiedziałem panu Corregidorowi, że szczęściem było dla ludzi o których mowa, że nas nie nastraszyli, bo gdyby nabawili nas strachu, możeby źle skończyło się dla nich.
Dodałem że wzywam panów z gwardyi królowéj, jeżeli cóś podobnego zdarzy się, żeby nie przychodzili tak, bez ostrzeżenia, napadać o godzinie dziesiątéj wieczorem na karawanę francuzką, gdyż, nie powiem że tego lub owego dnia, ale téj lub owéj nocy, rzecz może źle skończyć się dla nich.
Kończyłem pisać list w kastyllańskiéj mowie na sposób Desbarolla, kiedy usłyszeliśmy wielki zgiełk; wyjrzeliśmy przez okno, i spostrzegliśmy naszego mayorala wlokącego szczątki powozu. Cała ludność Aranjuez postępowała za lichemi szczątkami.
Prześlę ci pani rysunek z natury nieszczęśliwego tego koczobryka, i zobaczysz że straszno pomyślić iż pięć osób zamkniętych było w téj skrzyni, kiedy ją spotkała wspomniona przygoda.
Zaledwo mayoral przekonał się że znajdujemy się w Parador, przyszedł do nas żądać zapłaty podług jego rachunku.
Podług jego rachunku, winni byliśmy zapłacić za drogę aż do Aranjuez.
Było to przedmiotem sporu, gdyż podług naszego rachunku, winni byliśmy jemu tylko za drogę do Villa-Mejor, to jest do miejsca gdzie nas przewrócił.
Zagroził nam alkadem; pogroziłem mu że go wypchnę za drzwi.
Wyszedł.
W kwadrans potém, kiedy przestąpiliśmy próg hotelu żeby obejrzeć ciekawości miasta, alguazil przyszedł oznajmić że sennor alcade życzy ze mną poznać się.
Odpowiedziałem że ja z mojéj strony niemniéj życzę widzieć alcada w swojéj postaci, gdyż we Francyi jest powszechne mniemanie że alcad jest istotą konwencyjną, podobnie jak pistol jest monetą domniemaną.
Wezwałem na pomoc tłumacza Desbarolles, który zawiesiwszy karabin przez plecy, towarzyszył mi do sennor alkada.
Alkad był po prostu kupiec korzenny. Zdaje się że kumulacya obowiązków tolerowana jest w Hiszpanii. Sądził że przychodzimy obstalować kawę lub cukier, i zdziwił się nieprzyjemnie, gdy się dowiedział że z alkadem mamy sprawę, nie zaś z kupcem.
Ale, niech chwała oddana będzie sprawiedliwości hiszpańskiéj, dostojny mąż wysłuchał niemniéj dwóch naszych mów, i jakby uczynił nieboszczyk Salomon, gdyby się znajdował na jego miejscu, osądził że powinniśmy opłacić powóz i mayorala tylko do czasu kiedyśmy się przewrócili, gdyż najęliśmy powóz żeby jechać powozem; nie zaś żeby iśdź pieszo.
To robiło różnicę o sześćdziesiąt franków, które wyśmienicie zostały przjęte przez kassyera Giraud i ekonomistę Maquet.
Przyznaliśmy alkadowi przezwisko Sprawiedliwego, i udaliśmy się do towarzyszy naszych na placu.
Wydźwignęli Aleksandra z łóżka, ale nic na tém nie zyskali. Aleksander zajął budkę próżną, i tam kończył noc swoję.
Aranjuez ma pretensyę że jest Wersalem Madryckim. Jest jeden punkt w którym Aranjuez bierze jeszcze górę nad Wersalem, to jest samotność.
Nic zatém nie przeszkadzało nam w przypatrywaniu się pięknościom Aranjuez, i mogliśmy podziwiać, jednę po drugiéj, dwanaście prac Herkulesa, wyciosanych z marmuru, na placu zamkowym, a żaden przechodzień nie zwrócił oka naszego w swoję stronę.
Jedna z dwóch fontann wytryskujących w środku placu, ozdobiona jest słońcem, które wydało się nam niezmiernie podobném do księżyca.
Zostawiliśmy Aleksandra w budce, i udaliśmy się do parku.
Żeby się tam dostać, przejśdź trzeba Tag po moście z kamieni, rozproszonych u brzegów rzeki; gromada praczek silnie trzepała bieliznę pralnikami, i malowniczo łączyła się z krajobrazem.
Przechadzaliśmy się godzinę pod prześlicznemi drzewami; gdyby nam powiedziano przed dwónastą godzinami, że przechadzać się kiedy będziemy z niejaką przyjemnością, nie chcielibyśmy wierzyć temu.
Czas naglił, nie dla nas, ale dla Acharda i dla Don Riego, którzy powracali do Madrytu. Wróciliśmy do hotelu zabrawszy z sobą Aleksandra z budki.
Trzy osoby, które przechodziły plac w naszéj nieobecności, skupiły się koło niego.
Była już pora; powóz odjechałby bez Acharda i bez Don Riego. Uściskaliśmy się, jak ludzie co nie wiedzą czy już zobaczą się z sobą, i przeprowadzaliśmy ich wzrokiem, dopóki dyliżans nie zniknął.
Achard obiecał mi, zaraz po przybyciu do Paryża, zawiadomić cię, pani, o nas, a ja tymczasem, korzystam z dwóch godzin pozostałych, żeby ci przesłać wiadomości o nas.
Korzystać będę z piérwszego powozu co się przewróci, lub z pierwszych bandytów co nas zatrzymają, żeby ci, pani, powiedziéć gdzie jesteśmy i co robimy.




XVI.
Jaen, dnia 26 Października 1846.

O Parador de la Costuera! o szacowne grono Manuelów, których nasz przyjaciel Achard tak dobrze odmalował i urozmaicił, i których ja starałem się odmalować i po nim urozmaicić. Oh! siedzibo tyle pożądana, której zimne izby wydały się tak mi temi, któréj chude pulardy wydały się tak delikatnemu Sławny Parador, któremu przyobiecałbym nieśmiertelność podobną téj, jaką Don Quichotte zjednał dla La Puerto Lapice, gdybym był Michałem Cervantes, Parador miał zaszczyt dać przytułek pod szopą na lewéj stronie wielkiego dziedzińca, sławnemu powozowi żółto-zielonemu, porysowanemu skałą u przepaści Villa-Mejor.
Niech wspomnienie o tobie utkwi w pamięci moich towarzyszy, podobnie jak utkwiło w mojéj.
Nie sądź, pani, że jest to jedno z owych wezwań poetyckich, przeznaczonych na rozpoczęcie pieśni jakiejś Iliady komicznéj. Nie zaiste, jest to wyrażenie uczucia wdzięczności, jakiego serce moje doświadcza potrzebę wynurzenia w jego względzie. W rzeczy saméj, jeżeli w pewnych chwilach przywiązujemy się do miejsc, w których cierpieliśmy, dla czegożbyśmy nie szanowali tych, w których odetchnęliśmy po cierpieniach.
Parador de la Costuera jedném jest z takich miejsc, bo nigdy podróżni nie weszli tutaj, tak wygłodzeni, tak znużeni, tak rozżarci jak my.
Dla tego też, pomimo owej pamiętnéj sceny nocnéj z dwóma mulnikami wędrującemi, w której karabin Deyisma odegrał tak chlubną rolę, i dał powód do szczegółów o naszém ludożerstwie, które obecnie są przedmiotem rozmów całego Aranjuez; pomimo kłótni mojéj z mayoralem żółto-zielonego powozu, kłótni w któréj godny alkad wykazał słuszność mojéj sprawy, sądem godnym króla Salomona; pomimo złocistego słońca fontanny pałacowéj, pomimo praczek z nad Tagu i statuj rococo przy moście, może nawet — cóż chcesz, pani, człowiek jest tak osobliwszém stworzeniem — może nawet z powodu tego wszystkiego, polubiłem prawie to smutne miasto Aranjuez, gdzieśmy znaleźli Parador de la Costuera, to jest chleb, wino, łóżka i zemstę.
Powiedziałem ci, pani, jakeśmy porzucili to wszystko, unoszeni galopem ośmiu mułów, i jakeśmy przygotowali się, ile bydź może najlepiéj do spania, gdyż noc poprzedzająca wcale nam nie przyniosła kontyngeosu snu potrzebnego wędrownikowi znużonemu.
No! pani, użal się nad nami; pomimo ostrożności tak dobrze przedsięwziętych, postanowioném było że spać nie będziemy.
W rzeczy saméj, nie wiedzieliśmy o jednéj rzeczy, że w Hiszpanii powozy nie puszczają się nocną porą w drogę, a raczéj puszczają się tylko od trzeciéj godziny rano, do godziny dziesiątéj wieczorem.
Wszyscy wyjechaliśmy byli w tę piękną krainę kłamstwa, którą nazywają snem, kiedy nas przebudziło nagle oznajmienie o noclegu i wieczerzy w Ocana.
Nazwisko mię uderzyło.
Przypomniałem że w dzieciństwie mojém widziałem ryciny grubym pędzlem kolorowane i przedstawiające Bitwę pod Ocana, wygraną czy przegraną, nie pamiętam dobrze, przez Najjaśniejszego króla i cesarza, czy też jednego z jego generałów. Na téj rycinie stało wojsko francuzkie, w jednym szeregu, i pociągnięte za jednym zamachem kolorem czarnym na bermyce, granatowym na mundury, białym na spodnie.
Co się tycze Hiszpanów, ci byli żółci.
Cesarz albo generał, wyciągał na piérwszym planie długą rękę uzbrojoną w długą szpadę albo pałasz, który leżąc na granatowym regimencie, wyglądał jak rożen osadzony zimorodkami nie oskubanemi.
W głębi, widać było sylwetkę miasta.
To miasto przypomniałem sobie doskonale, i cieszyło mnie że je rzeczywiście widziałem tylko w nocy.
Wszystkie te wspomnienia, przypominające mi dziecinne moje lata, słodkie gniazdko najpowabniejszych wspomnień, nie dopuściły mi zbyt szemrzeć na mayorala, co mię przebudził.
Z nami wysiadło z powozu trzech podróżnych, owiniętych aż po same oczy płaszczami i w nasuniętych na oczy kapeluszach.
— Wybornie! — rzekł Aleksander — oto trzech Almavivów w naturze; Giraud, bierz swoje ołówki.
— Rozweseląż te draby przy table d’hôte, — rzekł Boulanger. — Przecięż!!!
— Cicho! — rzekłem — wiecie że Almavivowie mówią po francuzku; a nawet pewną francuzczyzną, która warta jest drugéj.
Szliśmy milcząc w ślad za trzema podróżnemi, w kapeluszach i płaszczach.
Trzéj podróżni poprzedzili nas do izby, długiéj, zimnéj i nagiéj, w pośród któréj, a raczéj w któréj stół kolossalny, zdawał się czekać na stu podróżnych.
Prawda że nic zgoła nie było na stole, tylko talerze, noże, widelce, i karafki wodą napełnione, przeznaczone zapewne do odbijania światła chudéj lampki palącéj się śród téj olbrzymiéj plat-formy.
Zimno i głód uczuć się dawały, spojrzawszy na wielką izbę pustą i długi stół próżny.
Na nasze wkroczenie do sali, na hałas jaki ztąd wyniknął, pokazał się mosso.
Ubrany był w krótki frak koloru tabaki hiszpańskiéj i żółte spodnie; miał na głowie włosy biało-zielonawe.
Ponieważ nigdy nie widziałem włosów takiego koloru, wierzę przeto że to musiała bydź fantazyjna peruka.
Oprócz tego, pomarszczony był jak jednoroczna pomarańcza, i drżał na nogach, jak gdyby szedł na dwóch trzcinkach.
Co do wieku, niepodobna było zastosować żadnego do téj twarzy, z któréj Hoffmann niezawodnie, gdyby pokazała się jemu, zrobiłby jednę z najfantastyczniejszych swoich figur.
Wdzięcznym znakiem ręki skinął na nas, żebyśmy siadali do stołu.
— Oh! oh! — rzekli Giraud i Boulanger, których jako malarzy uderzyła natychmiast ta postać.
— Ah! ah! rzekł Aleksander.
— Panowie, panowie, — rzekłem pół-głosem, wierny odwiecznej mojéj roli pojednawcy — jesteśmy w prawdziwéj Hiszpanii. Nie śmiejmy się, proszę was, z rzeczy, jakie nam się zdają dziwnemi, a są bardzo naturalne; obrazilibyśmy krajowców, którzy jak mi się zdaje wielką przywiązują wagę do fraków koloru tabaki hiszpańskiéj i do żółtych spodni.
W éj chwili, jeden z Hiszpanów podniósł głowę, i spostrzegłszy mosso, rozśmiał się w glos.
— Patrz, Jocrisse, rzekł.
— Ah! dzień dobry, mój biedny Brunet — rzekł drugi; — przesiedliłeś się więc do Hiszpanii, wielki mężu!
— Zobaczycie — rzekł trzeci — że wkrótce wejdzie Potier, o którym myślą że umarł, porzuci on swój niewdzięczny kraj widząc tryumf „Skoczków na linie“.
Trzej Hiszpanie byli:
Piérwszy, Francuz, z ulicy Sainte-Appoline, podróżujący na rzecz domu handlowego przy ulicy Montmartre;
Drugi, Włoch, naturalizowany we Francyi;
A trzeci, Hiszpan, urodzony w Vaugiraud, który piérwszą odbywał podróż do Hiszpanii.
Znaleźliśmy przeto znajomych.
Z dziewięciu podróżnych, było nas siedmiu Francuzów, jeden trzy czwarte Francuza i jeden pół-Francuz.
Dla tego też w jednéj sekundzie z milczących, zamieniliśmy się w hałasujących, z ostrożnych w niedyskretnych.
Wyznać potrzeba, pani, obiad w Ocanna, tłumaczył tę zmianę.
Była zupa szafranowa, sztuka mięsa na dwie osoby, kurczę zmarłe na chorobę piersiową, w towarzystwie z prawéj strony półmiska garbansos, o których już miałem honor mówić, a z lewéj, półmiska szpinaku, o którym mówić nie będę.
Obiad kończył się jedną z tych sałat niepodobnych do wiary, które pływają w wodzie, jedynym środku łagodzącym zabijającą oliwę, co jak sądzę dla tego tylko tu mięszają żeby niedopuścić roślinożernym jéj pożywać.
Kiedy te wszystkie przedmioty zniknęły jak gdyby zdatne były do jedzenia, obróciłem się do mosso.
— Czy nie ma nic więcéj? zapytałem zepsutym hiszpańskim językiem.
Nada, sennores, nada! odpowiedział czystą kastylijską mową.
Co znaczyło, nic nie masz, panowie, zgoła nic.
— Ile należy za ten wyborny obiad? zapytał Francuz z ulicy Sainte-Appoline.
Tres pecettas, sennor, odpowiedział Jocrisse.
Co znaczyło w naszym języku trzy franki.
Zrobiłem uwagę, i ta uwaga ogólna stosuje się do wszystkich krajów które zwiedziłem, że niemasz obiadu droższego nad zły obiad, a nawet, nad obiad nieobecny.
Zapłaciliśmy.
— Do licha, zjadłbym jeszcze cokolwiek, rzekł Aleksander zapłaciwszy.
— Panowie — rzekł Francuz z ulicy Sainte-Appoline — mam w kieszeni powozu kaczkę, którą mój gospodarz w Madrycie, człowiek bardzo przezorny, wsunął mi w kieszeń w chwili kiedy się z nim żegnałem.
— A ja, panowie — rzekłem — mam na imperyale dyliżansu kosz. No, Giraud, po co mię trącasz nogą pod stołem.
— Mam, powiadam, kosz zawierający...
— Dobrze, — rzekł Giraud, — już zaczął. Długo potrwa kosz.
— Zawierający szynkę z Grenady, dwie faseczki masła z Presale, trzy butelki oliwy i butelkę octu, nie licząc salcesonów, oliwków i innego jadła. Giraud, mój przyjacielu, ty co jesteś kommissarzem generalnym żywności....
Giraud westchnął.
— Jeżeli nie chcesz pełnić swoich obowiązków — rzekłem; — poszlę Desbarolla.
— Nie! — krzyknął Giraud, — ja idę. Do licha! znam Desbarolla: tak jest roztargniony, że zje szynkę niosąc.
Desbarolles myślił o czém inném i nie odpowiedział na oskarżenie.
— A ja — rzekł podróżny z ulicy Sainte-Appoline — pójdę po moję kaczkę.
Oba wyszli, i w chwilę potem pokazali się, jeden niosąc kaczkę, drugi kosz.
Oh! — zawołaliśmy wszyscy razem, spostrzegłszy kaczkę — pieczona!
— Pieczona, powtórzył.
Trzeba ci powiedzieć, pani, że rożen jest narzędziem zupełnie nieznaném w Hiszpanii. Znajduje się wprawdzie w słowniku wyraz asador, służący na oznaczenie tego narzędzia, ale to nie dowodzi nie innego, tylko wielkiego bogactwa hiszpańskiego języka.
W Madrycie, ze słownikiem w ręku, chodziłem po wszystkich handlach żelaznych, ale nigdzie znaleźć nie mogłem asadora. — Trzech lub czterech kupców żelaza, uczeńszych od innych, znało tę rzecz z nazwiska. — Jeden z nich co podróżował i był w Bordeaux, przypomniał sobie że widział rożen.
— Ależ musiał bydź rożen u twojego gospodarza w Madrycie? zapytałem.
— Nie, ale była szpada, prawdziwa szpada Toledańska. Odwróciłem ją od pierwiastkowego przeznaczenia; nie sądzę żeby to ją poniżyło.
— Witajże nam szpado, witajże nam kaczko!
W jednéj chwili, nieszczęśliwa kaczka spożyta została.
— Teraz kolej na Giraud pokazać swoje zapasy.
Szynka, kiełbaski, masło, oliwa i ocet, dla których Giraud tak szlachetnie narażał swoje życie wieczorem w dniu katastrofy pod Villa-Mejor, pokazały się z kolei na stole przerażonym oczom mosso w żółtych spodniach.
Potém, po przyzwoitém użyciu, wszystko powróciło do kosza, a ten na dyliżans.
Potém zaprowadzono nas na deski zasłane, które służyć nam miały za łóżka.
Teraz, pozwól mi pani, powiedzieć bardzo serio że trafiło się nam, w chwili kiedyśmy mieli wśliznąć się pod prześcieradła, to co trafiło się biednemu Bonawenturze w „Niedogodnościach dyliżansu“.
Jocrisse pokazał się.
Pronto! pronto! sennores! rzekł.
Porque, pronto? zapytaliśmy się stangreta.
Para la diligencia de Grenada.
ciliśmy się do Maquet. Wiesz pani, że Maquet łączy do swoich obowiązków ekonoma, urząd wyłącznie utworzony dla niego, to jest pilnowania zegaru; on, jak muezzin obowiązany ogłaszać nam godzinę.
Spostrzegł czego oczekujemy od niego.
— Ba! — odpowiedział — nakręciłem mój zegarek; piérwsza godzina.
Mira! una hora, — rzekł Desbarolles.
Una hora y media! — odpowiedział okropny mosso, — Pronto! pronto! sennores!
— No, wstawajmy, — rzekłem smutno. — Przynajmniej tą razą zaśniemy spokojnie; pewni będziemy że nas nie obudzą.
— Doprawdy — rzekł Giraud ze swojego pokoju — nie będzie mi trudno wstać, bo jeszcze nie kładłem się.
— A cóż ty robiłeś?
— Czesałem się!
Trzeba ci powiedzieć, pani, że Giraud ma jednę słabość, to jest do swoich włosów. Długi czas nosił włosy krótko ostrzyżone, i w owéj epoce zdawało się że stracił zupełnie wszelką miłość własną w przedmiocie téj ozdoby. Ale od czasu wyjazdu z Paryża, pozwolił odrość swoim włosom, a te tak dalece korzystały z pozwolenia, że widząc je, zdawało się że nożyczki nigdy ich nie dotknęły. Ten wzrost tak szybki, obudził w Giraud jedyne uczucie próżności, jakie w nim postrzegałem; przepędza nad toaletą głowy swojéj jedne godzinę z rana i jedne wieczorem, oddziela pieniądze z massy na kupno pomady, i kradnie wszystkie grzebienie, jakie mu wpadną pod rękę.
W dziesięć minut potém, najopieszalsi byli na nogach, ja dałem przykład. W podróży, akuratność jest prawie cnotą, i mogę powiedzieć, na swoję pochwałę, że straszne pronto Hiszpanów, i nieubłagane fissa Arabów, nigdy nie zastały mnie spóźnionego.
Nagle, spostrzegliśmy Maquet wracającego z gniewem i oburzeniem; jego włosy zwykle odrzucone w tył, jak sławny Gibus Desbarolla, były jak powiada matka Hamleta, żyjące i stały na jego głowie.
— Co takiego? zapytaliśmy trzy razy, nie mogąc otrzymać odpowiedzi.
— Oto jest — odpowiedział nakoniec — że muły nie są zaprzężone, że dyliżans, jak nieboszczyk Endymion, spoczywa śród dziedzińca przy blasku księżyca, że ani mayoral, ani zagal nie wstali, i że to co nas spotkało, jest znowu konceptem tego piekielnego łotra Jocrisse.
Uszy mu obetnę — rzekł majestatycznie Desbarolles, otwierając swoję navaja.
— Obetnij — rzekł Giraud — obetnij!
Desbarolles, myślił że rzucimy się na niego aby go zatrzymać. Omylił się. Wezwany przez Giraud o uiszczenie pogróżki, wyjśdź musiał.
W dziesięć minut potém, pokazał się znowu, navaja powróciła do pochwy, a w rękach jego nie było ani śladu uszu.
Szukał nadaremno: żartobliwy staruszek położył się w jakiemś Pandoemonium, niewidzialnem oku podróżnego, i spał zapewne o téj godzinie snem jaki łotry wykraśdź potrafili sprawiedliwemu.
Gdym tutaj przybył, wytłumaczono mi taktykę lokai przy oberżach hiszpańskich, taktykę, jaka powiedzieć trzeba, nie była szczególnie właściwą mosso w żółtych spodniach.
Oto jest taktyka.
Podróżni, po wieczerzy, idą na spoczynek o godzinie jedenastéj.
Wyjeżdżać mają o godzinie trzeciéj.
Żeby ich obudzić o trzech kwadransach na trzecią, — proszę uważać dobrze, — potrzeba żeby mosso, bądź w spodniach żółtych, bądź w spodniach innego koloru, bądź nawet w pantalonach, wstał o dwadzieścia pięć minut na trzecią.
— Zgadzasz się pani na to, nie prawdaż?
Lokaj zaś dla wzięcia się do usług, musi wstać zupełnie o godzinie piątéj.
Odbywa on robotę na jutro, od godziny jedenastéj do północy. O północy budzi podróżnych; obudziwszy zaś podróżnych, idzie spać na poddasze w nieznajomym zakątku, gdzie zgryzota sumienia może go ściga, ale podróżny dosięgnąć go tam nie może.
Tym sposobem pozostaje mu pięć godzin odpoczynku, nadto godzina, którą wygrał wykonywając wieczorem robotę poranną: ogółem sześć godzin.
— To dosyć dowcipne, nieprawdaż?
— Ale, powiesz mi pani, złorzeczenia podróżnych obudzić go muszą.
— Nie, pani, bo jeszcze nie zasnął, a one go ukołyszą na sen. Przytém, jak to dobrze tłumaczy Desbarolles, podróżni w Hiszpanii, są po większéj części Niemcy, Anglicy lub Francuzi; przeklinają w rodowitym języku, a mosso nie rozumie.
Rzuciliśmy się w zupełném ubraniu, jedni na łóżka, drudzy na krzesła, inni na maty: ci ostatni byli sybarytami naszéj gromady.
O trzech kwadransach na trzecią, porzuciwszy sen, wsiedliśmy do dyliżansu, i opuściliśmy oberżę w Ocana.
Przed odjazdem, dziewczyna podała nam czokoladę. Ta pociecha na millimetr ogrzała nas, ale nie pocieszyła.
Jechaliśmy potém, ciągle galopem ośmiu mułów.
Ta szybkość jazdy byłaby wynagrodzeniem, gdyby nie była zmartwieniem.
W rzeczy saméj, szybkość, ta rozkosz podróży, jest rozkoszą tylko na drogach dobrze utrzymanych. Dla przekonania cię, pani, że powóz nie może sprawić rozkoszy w Hiszpanii, winienem ci opisać drogi hiszpańskie, karety jeżdżące po nich, i kierunek tychże.
W promieniu dziesięciu do piętnastu mil francuzkich w okolicach Madrytu, śpieszmy im oddać tę sprawiedliwość, drogi są zdatne do jazdy: — z wyjątkiem wszakże dni, kiedy deszcze rozmoczą ziemię, dni w których ona popęka od słońca; nakoniec kiedy pracują około naprawy tychże dróg.
Tak więc, widziałaś pani dobrze, i oddasz mi tę sprawiedliwość, zdając sobie sprawę z wycieczki naszej do Alameda, nie wspomniałem ani słowa o drodze. Musiała więc bydź dobra, ponieważ nic o niéj nie mówiłem. Wiesz pani, że się nie mówi o dobrych rzeczach. Przyjechaliśmy do Alameda extra-pocztą, i w ciągu dwóch mil jazdy tam i dwóch mil powrotu, ani jedno stuknięcie, ani jedno kołysanie się nawet, nie zagroziło niebezpieczeństwem szanownym dniom naszym.
Ale zacząwszy od Aranjuez, — właśnie jest dziesięć mil francuzkich od Aranjuez do Madrytu; — ale zacząwszy od Aranjuez, ponieważ wiadomo, że ani król, ani królowa, nie pomyślą nigdy jechać daléj, jak do Aranjuez, dróżnik polega na pobłażaniu nadzorcy.
Ah! pani, jedyną emeryturą jakiéj pragnę na stare moje lata, jest obowiązek dróżnika w Hiszpanii.
Dróżnikiem w Hiszpanii jest człowiek, którego powinnością jest, owiniętemu w wielki płaszcz, przypatrywać się podróżnym.
Nic zaś nie masz hardziéj malowniczego, nad przypatrywanie się podróżnym w Hiszpanii, jednym w dyliżansach, drugim na koniu, innym na mułach, innym pieszo. Wszyscy zaś są w kostiumach, i postawy odmiennéj.
W wolnych chwilach, i kiedy nieprzygląda się podróżnym, drożnik przynosi z pobliskich pól, w miejsca gdzie droga popsuta, pewną liczbę zawsze oznaczoną kamieni pewnéj wielkości w koszyku z sitowia.
Sądzę, że według statutów zaprowadzonych między dróżnikami, liczba tych kamieni przewyższać nie może tuzina, a wielkość wielkości jaja.
Ztąd wynika, że jeżeli jama wymaga stu koszyków, obejmujących każdy tuzin kamieni wielkości jaja, licząc po dziesięć koszyków kamieni na jeden dzień, właśnie potrzeba dziesięciu dni na zatkanie jamy.
Licząc cztery powozy na dzień, dwa idące tam, dwa powracające nazad, czterdzieści przypadków zagrażać będzie w ciągu dziesięciu dni.
Dzięki szybkości jazdy, która nie daje czasu powozowi przechylić się, rzadko trafia się przypadek. Tylko djabeł nic na tém nie traci, wstrząśnienie jakiegobyśmy doznali przewracając się, doświadczamy prostując się; koło trąca się o drugi bok jamy, i powóz podskakuje, opada, znowu podskakuje, aż dopóki nie stanie na równéj ziemi i na czterech swoich kołach.
Teraz przypatrz się pani podróżnym.
Pojmujesz pani, że podróżni, w chwili kiedy ta jama, zasypana w czwartéj części, w połowie, w trzech czwartych, przedstawi się, podróżni śpią, rozmawiają, lub pociągają się, w najdoskonalszém bezpieczeństwie; ich muszkuły są rozciągnięte, odpoczywają źle czy dobrze na poduszkach, miękkich, wygodnych, kołysanych prędkością biegu i tą rozkoszą szybkości, dla któréj, jakeś mi się pani przyznała, nie jesteś obojętną. Nagle, potrącenie. Podróżni, karabiny, worki do drogi, skaczą w górę, potłuczeni, pognieceni jedni przez drugich; potém, po trzech łub czterech podskokach, wszystko to spada w większéj liczbie cząstek, niżeli przy podskoku.
Licz pani dziesięć takich wybojów na każdą milę hiszpańską, a jeśli by nam kto zaprzeczał téj liczby, zwróćmy się na kamienie jeszcze niepotłuczone młotem dróżnika, na łożyska rzek które przejeżdżamy, na drzewa ścięte które przeskakujemy, i zamiast dziesięciu miejsc do złamania szyi, mieć będziemy trzydzieści.
Prawda, że jadąc kłusem, mayoral oszczędzi swoim podróżnym tych wszystkich skoków i podskoków; ale pocztylion hiszpański słynie z tego, iż pędzi ile tchu wystarczy, i nie chce stracić swojéj opinii, tak dalece że drzewa uciekają, domy ulatują, horyzonty biegą równolegle z powozem, jak fantastyczne banderolle; że po szarych polach następują góry sine, po sinych górach inne pola opasane górami białemi, wspaniałe kobierce fioletowego axamitu, na których śnieg wysypuje duże pręgi srebrzyste, jak to czyni pogrzebowa etykieta królów na żałobnych płaszczach w Saint-Denis.
Surowa to kraina la Manche, z jałowemi stepami, w pośród których przebudziliśmy się. Ileż Don Quichotte przyczynił cierpień biednemu Sancho, na tych piaskach ruchomych, kiedy cztery nogi osła niknęły aż pod golenie, w ruchomych i palących głębokościach, i kiedy miękkiego sera, tak wysoce cenionego od godnego giermka, zabrakło na orzeźwienie dwóch bohaterskich awanturników.
I myślę o Don Quichocie, o którym zresztą myślę często, ponieważ wczora rano jechaliśmy przez Teinbleque, którego wietrzne młyny zdają się wyzywać po drugi raz kochanka pięknéj Dulcynei; ponieważ zatrzymaliśmy się na śniadanie w vencic Quexada, któréj nazwisko nosił bohater Cervantesa; ponieważ wreszcie jedliśmy obiad w Puerto Lapice, to jest w sławnéj oberży, gdzie król rycerzy błędnych, spotkał dwie piękne osoby, które wziął za panny, a które, Bogu dzięki, wcale niemi nie były.
Ma się rozumieć że zwiedziliśmy podwórze, gdzie godny paladyn czuwał w nocy pod bronią, i podczas czuwania, rozbił głowę mulnikowi, co przyszedł do studni po wodę dla koni.
Doprawdy, my także moglibyśmy się pomylić jak Don Quichotte, ponieważ oberża Puerto Lapice, zawsze jest przeznaczona dla ładnych dziewcząt. Dwie prześliczne twarze powitały nas z uśmiechem, a była to tylko próbka tych, jakie nas jeszcze czekały.
Gospodarz domu miał jedenaście córek. Giraud, pożywając niezłe śniadanie, odrysował dwie, które naprzód nas spotkały, jedna miała imię Concha, druga Dolores.
Puerta Lapice jest wąwóz dosyć malowniczy, pomiędzy dwoma łańcuchami gór. Co się tycze venty Quexada, jest to pewny rodzaj zamku, prawie w ruinach, zamku hiszpańskiego jeżeli nim był, którego dwie narożne wieżyczki, wyszczerbione są zębem czasu, a główny jego gmach otwierają jedne drzwi jako melancholiczne oko, na dziedziniec pełen śmieci i słomy jęczmiennéj.
W wieżyczkach, a raczéj w połowie wieżyczek, bo czas co wygryzł boki, spożył także i wierzchołek, w połowie tych wieżyczek, widać jeszcze strzelnice.
Niestety! waleczny Don Quexada nie więcéj się lękał napaści rozbójników i Maurów, niżeli nowożytni mieszkańcy lękają się krystynistów i karlistów; i wiek za wiek, doprawdy, strzelnice dawne warte są teraźniejszych.
Przeliczyłem dwa okna w vencie Quexada. Zapowiadają one piérwsze piętro. Trzy inne otwory malowniczo rozproszone, oświecają dolną salę. — Czwarte wychodzi na mały pokoik, może ten gdzie była biblioteka rycerska, którą poczciwy proboszcz spalił, bez większego miłosierdzia, jak Kalif Omar względem biblioteki Aleksandryjskiéj.
Ale, powiesz mi, pani, że ja wierzę w bytność Don Quichotta, i że nieprzypuszczam wraz z całym światem, że jest to utwór idealny? Ha! kto wie! — Wiele moich osób, które mają za utwór mojéj wyobraźni, mówiły, myśliły, żyły, mówią, myślą i żyją jeszcze. I Cervantes może znał Don Quichotta, jak ja znałem Antony i Monte-Christo.
Jedząc śniadanie — było nam zimno kiedyśmy jedli śniadanie — przypomnieliśmy sobie że przededrzwiami jest wielki plac oświecony słońcem. Po śniadaniu więc, pobiegliśmy ku drzwiom żeby się ogrzać w tém miejscu.
Ale zagal siedział już na siodle, ale mayoral siedział na kozłach, musieliśmy wsiąśdź w dyliżans i jechać, cośmy uczynili żegnając się najuprzejmiéj z jedenastą córkami naszego gospodarza, które przyjmowały pożegnanie z godnością jedenastu księżniczek z Tysiąca nocy i jednéj.
Ale w miarę tego jak jechaliśmy, równiny stawały się mniéj jałowe, horyzont mniej palący. Możnaby rzec, że tam za górą, czuć już piękną i wesołą Andaluzyę, z kastanijetami w ręku, z wieńcem kwiatów na głowie.
Wkrótce w rzeczy saméj, równiny przybierały weselszą postać i w pewnych miejscach okazywały się nam, jak gdyby okryte były jedwabną tkaniną; kiedyśmy się wychylali przez drzwiczki żeby widzieć odblask na ziemi, przechodziły one z barwy opalu do bzu fijałkowego, najdelikatniejszéj i najbardziéj harmonijnéj powierzchowności.
Jesteśmy bowiem w krainie szafranu. Te różowe jeziora, są to jeziora kwiatów; te jeziora kwiatów, są bogactwem równiny, a zarazem jéj ozdobą; jeszcze kilka obrotów kół, a wjedziemy do ślicznego miasteczka Manzanares.
Co za obfitość życia w tych ludach Południowych, co za gwar nieprzerwany pieśni, co za brzęk ustawiczny gitar! Każda sala dolna w domu pełna jest dziewcząt, obrywających kwiat szafranowy, z którego wyrywały słupki, kupy liści, koloru malwy zaścielają podłogę, gromadzą się koło ścian i podnoszą jeszcze mocną karnacyę robotnic; na tém tle delikatném, odbijają ich włosy aż granatowe od wielkiéj czarności, ich duże axamitne oczy, ognisty rumieniec jagód, i matowa białość czoła.
Przez całą godzinę patrzyliśmy na te drobne ręce, szybko igrające z kielichem kwiatów.
W ciągu téj godziny, wchodziliśmy do dziesięcin lub dwunastu domów; za każdą razą kiedyśmy weszli i tłumacz Desbarolles oświadczał nasze komplementa, zaczynały się śmiechy, od cichego do najwznioślejszych tonów gammy; ale w tych śmiechach nic zgoła nieprzyjaznego, tylko wesołość młodych dziewcząt; a przytém tak łatwo się przebacza pięknym usteczkom, które śmieją się, i śmiejąc się pokazują śliczne ząbki.
Do tych śmiechów łączyły się dowcipne słówka, żarciki, andaluzady, jak tam powiadają. Było to bardzo naturalne: byliśmy Francuzi; to jest należeliśmy do nieszczęśliwego narodu, który Hiszpanie uważają za najśmieszniejszy ze wszystkich narodów. Hiszpanie, znaleźli środek żartowania z nas. Cóż pani chcesz, to dowodzi że jesteśmy mniéj złośliwi niżeli Hiszpanie, my co jednak utworzyliśmy wodewil.
Manzanares przedstawił nam jeszcze inny rodzaj widowiska, to jest improwizacyi. Improwizacja obrała sobie mieszkanie na placu miasta Manzanares.
Pokazała się nam pod postacią biednéj ociemniałéj od lat trzydziestu do trzydziestu pięciu, która śmieléj zaczepia swoich słuchaczów, niżeli gdyby miała wzrok, i szlachetnie rozdziela komplementa najkwiecistsze. Mówi zarówno po hiszpańsku jak po łacinie; nie do mnie należy sądzić o jéj hiszpańskim języku, ale śmiem powiedzieć że jéj łacina nie jest bez zarzutu.
Straciliśmy, a raczéj zyskaliśmy, wiele czasu na przypatrywaniu się ładnym dziewczętom w Manzanares. Mayoral znalazł nas na placu w chwili kiedy Giraud zaczynał rysować ten plac, i wezwał nas żebyśmy szli.
Musieliśmy bydź posłuszni; nic nie masz poważniejszego nad wezwanie mayorala; przy tém, improwizatorka, która nas ścigała wierszami łacińsko-kastylskiemi, łagodziła smutek z odjazdu.
Jeżeli pani zechcesz widziéć śliczny rysunek tego małego placu, nie żądaj go od Giraud, który nie miał czasu go skończyć, ale od Dauzats, co go skończył. Dauzats otworzy ci swoje kartony, a skorzystasz z tego żeby widziéć przecudne rzeczy, jakie przywiózł z różnych swoich podróży po miejscach, które my przebiegamy.
Żegnam cię, pani, mayoral zapowiada nam że miéć będziemy nocleg w Val de Pennas. Tym lepiéj! pić będziemy wreszcie na jego własnéj ziemi, sławne wino, którego nazwisko tak mile głaszcze uszy hiszpańskie.




XVII.
Grenada, 27 Października 1846.

Wszelako jedna rzecz nas niepokoiła: wsiadając w powóz, dowiedzieliśmy się że dyliżans idący do Sewilli, wyprzedził nas. Podobnie jak my, ten dyliżans miał wieczerzać w Val de Pennas, a nie w Hiszpanii, zastosować można to przysłowie pitagorejskie, kiedy jest dla jednego, będzie i dla dwóch.
Nie była to czcza pogłoska, w rzeczy saméj wyprzedził nas powóz natłoczony podróżnemi. Przybywszy więc do gospody, znaleźliśmy stoły opatrzone: jeżeli nie wiktuałami, to przynajmniéj gośćmi.
Rozbiegliśmy się natychmiast po hotelu, na co zmarszczyło brwi dwónastu podróżnych. Mieliśmy przetrząsnąć cały dom. Po przetrząśnięciu, ogólna schadzka wyznaczona była w sali jadalnéj.
W dziesięć minut potém, zebraliśmy się wszyscy, wyjąwszy Aleksandra i Desbarolla.
Wynalazłem kuchnię, i porozumiałem się z kucharzem.
Giraud wynalazł pokojówkę, i porozumiał się z nią względem łóżek.
Boulanger wynalazł kasztany, i przyniósł ich pełne kieszenie.
Maquet wyszukał pocztę, i dowiedział się że niemasz do niego listów w Val de Pennas, podobnie jak nie było w Madrycie i Toledo.
Nadeszli, Aleksander i Desbarolles. Otworzywszy drzwi przypadkiem, znaleźli rzeczy wcale odmiennego powabu, niżeli wszystko cośmy wynaleźli. Nie powiem ci pani, co znaleźli Aleksander i Desbarolles; dosyć ci będzie wiedzieć, że dwaj nieroztropni powróciliby przemienieni w jelenia jak Akteon... gdyby czas metamorfoz nie przeminął.
Pozostawało nam wynaleźć miejsce u stołu.
Pierwsi co przybyli, uradowani widząc nas zgromadzonych, i uspokojeni tém co do odkryć jakie zrobić mogliśmy, ochoczo ścisnęli się i ofiarowali nam miejsce pożądane.
Zaczęła się wieczerza.
Ma się rozumieć, kazaliśmy dać wina Val de Pennas.
Piérwszy co skosztował okropnego trunku, jaki nam podano, wyplunął go natychmiast pod stół.
— No i cóż? rzekłem do Desbarolla.
Trzeba ci powiedzieć, pani, że Desbarolles od dwóch tygodni ciągle rozprawiał o rozkoszach, jakie gotuje dla naszéj zmysłowości prowincja, przez którą jechaliśmy.
Desbarolles skinął głową i zawołał mosso.
Mosso nadbiegł.
— Czy nie masz lepszego wina? zapytał.
— Owszem, odpowiedział mosso.
— Dawajże więc.
Mosso zniknął, a w pięć minut powrócił, z dwiema butelkami w ręku.
— Czy to jest co macie najlepszego? zapytał Desbarolles.
— Tak, panie.
Skosztowaliśmy téj drugiéj edycyi. Była przejrzana i poprawiona, to jest gorsza od pierwszéj.
Złorzeczenia gradem spadać zaczęły na Giraud i Desbarolla, którzy zapowiedzieli nam nektar, a tymczasem dano nam nędzną lurę.
— No, no, — rzekł Giraud wstając — nie trzeba tutaj grać roli panów; przyrzekliśmy towarzystwu prawdziwe Val de Pennas... Pójdźmy poszukać gdzie jest.
— Idźmy — rzekł Desbarolles, wstając także biorąc karabin.
Oba wyszli.
W dziesięć minut potém, pokazali się znowu, każdy niosąc za jedno ucho ogromne naczynie gliniane, obejmujące pięć lub sześć kwart; napełnione było winem czarném i gęstém, które się zaraz przelało do naszych szklanek.
Skosztowaliśmy: było to prawdziwe Val de Pennas, ze swoim cierpkim i rozpalającym smakiem.
Giraud i Desbarolles chodzili po to wino do szynkowni.
Nie dla ciebie piszę te szczegóły, pani; tobie dosyć jest — wszyscy co cię znają wiedzą o tém — zwilżyć usta w szklance wody, żeby się orzeźwić i ugasić pragnienie. Ale listy, jakie mam honor pisać do ciebie, przeznaczone są do pewnéj jawności, a dobrze jest żeby ludzie mniéj niemateryalni od ciebie, pani, wiedzieli gdzie się znajduje sławne Val de Pennas, nieznane w posadas i posadores.
To gęste i cierpkie wino, które dla prawdziwych pijaków ma tę zaletę że nie gasi pragnienia, przywiodło nas bardzo naturalnie do chęci wynalezienia najlepszych ile bydź może łóżek, aby im powierzyć na cztery lub pięć godzin, nasze ciała całkiem potłuczone przez podskoki, na jakie puścił się nasz dyliżans przez całą drogę, w czém i my naturalnie swój udział mieliśmy.
Rzecz ta należy do specyalności Giraud, który wynalazł pokojówkę.
Pokojówką było dziecię czternastoletnie, wzrostu takiego jaki we Francyi ma dziesięcioletnia dziewczynka. Splotła z tak niedbałą elegancyą długie czarne swe włosy, z ciemnych oczu ciskała ogień tak umiejętnie skombinowany z ogniem rozmawiających, że na pierwsze spojrzenie zwracała uwagę na siebie.
W rzeczy saméj, dziecię to zmusiło nas patrzeć na nie z większą ciekawością, niżby to uczynić mogła kobieta piękna albo brzydka.
Wszystko w niéj, ton mowy, uśmiech, ruchy, zapowiadały: jestem kobieta, uwielbiajcie mnie lub kochajcie, ale nadewszystko patrzcie na mnie.
Ta osobliwsza mała istotka, na którą tylko patrzyliśmy, pokazała nam pokoje nasze, zapytując czego potrzebujemy. Każdy więc otworzył swój „nécessaire“, zażądał wody ciepłéj lub zimnéj, i zaczął toaletę nocną. Bądź naiwność, bądź bezwstyd był powodem, że nic nie obchodziło naszéj muchacha. Daléj usługiwała, zwijając się i przęślizgając się pomiędzy nami jak wąż, rozumiejąc i wykonywając najdrobniejsze rozkazy nasze, bądź ustne, bądź mimiczne, ze zręcznością, punktualnością i pojętnością nadzwyczajną.
Przekonani że już jej nazajutrz nie zobaczemy, daliśmy jéj parę monet i odprawiliśmy.
O północy, jakeśmy przewidzieli. mosso obudzi! nas. Zobaczyliśmy wówczas że jest to taktyka przyjęta od wszystkich mossos w Hiszpanii południowéj; ale nie zważaliśmy bynajmnéj na wołanie, i poprzestaliśmy na odpowiedzi, na wzór garsonów w restauracjach:
— Dobrze! Zaraz!
Ma się rozumieć, że także na wzór garsonów, nie poszliśmy zaraz.
Wiedzieliśmy że powóz jest to my, jak Ludwik XIV wiedział że kraj jest to on.
O godzinie trzeciéj, mayoral osobiście nas obudził.
Z tyłu za mayoralem, szła nasza mała pokojówka.
— O sennores — rzekła tonem najżałośniejszym, jaki tylko wynaleźć mogła — padrona widziała dwie monety, któreście mi dali, i odebrała, a ja teraz nic nie mam.
A gdy mówiła, zrzenice weszły w grę, drobne rączki w błagania, włosy spadły na śniade ramiona.
Nie wierzyliśmy ani słowa téj historyi, a przecież daliśmy jéj monetę, o którą prosiła.
Biedne dziecię! jeżeli dla jednéj monety szafujesz tyle uśmiechów, prześlicznych spojrzeń, uściśnień drobnemi rączkami, wiele będziesz miała monet, a raczéj czy nie stracisz przed czasem swoich powabnych uśmiechów i spojrzeń wilgotnych i magnetycznych!
Wyjechaliśmy; we dwie godziny pokazał się dzień, a pokazując się, przesłał nam z pierwszém swojém tchnieniem, najprzyjemniejsze wyziewy, jakiemi kiedykolwiek oddychaliśmy.
Wszystko to przychodziło do nas z Sierra Moreny, dokąd wjeżdżaliśmy.
Była to mięszanina zapachu, jaki wydają oleandry, mącznice z purpurowym owocem, i żywiczne krzewy, które tém są dla tego wspaniałego łańcucha gór, czém łąka śród step.
Granicę Andaluzyi wskazuje kolumna, którą nazywają kamieniem Świętéj Weroniki, dla tego zapewne że na tym kamieniu wyryte jest oblicze Chrystusa.
Podczas utarczki karlistów z krystynistami, kolumnę podziurawiły kule, a cudownie żadna z kul nie dotknęła oblicza Chrystusa Pana.
Wysiedliśmy w Despena Perros. Nic bardziéj przyjemniejszego, a zarazem nic bardziej opuszczonego, jak droga, którą jechaliśmy.
Wszędzie, jakem powiedział, mirty, drzewa mastykowe, mącznice; — to jest kwiaty, owoce, wonności. Daléj, śród téj ogromnéj oazy, kiedy niekiedy, nieszczęśliwy dom opuszczony od czasu wojen 1809 roku, który pogląda na podróżnych oknami bez ram, jakby umarły jamą oczną bez zrzenic. Wtedy zbliżamy się z ciekawością do tego skieletu próżnego i milczącego, i poznajemy, że w nieobecności człowieka, stał się on własnością dzikich gołębi i lisów, gospodarzy niezgodnych z sobą na pozór, ale którzy wybornie się zgadzają, jedni o szczyt domu, drudzy o piwnicę.
Nie mogę ci z dokładnością powiedzieć, pani, ileśmy poświęcili czasu na przebycie tego wspaniałego łańcucha gór, którego niegdyś tyle obawiano się z powodu rozbójników. Wiem tylko, że przybyliśmy bardzo głodni do Caroliny, miasteczka osadzonego przez Karola III, gdzie znaleźć mieliśmy, jak nas zapewniał „Przewodnik do Hiszpanii“, język, obyczaje i ścisłe ochędóstwo Niemiec, zkąd Karol III wziął pierwszych swoich kolonistów.
My zaś, znaleźliśmy tylko domy z drzwiami tak nizkiemi, że przechodząc próg tego, który nam wskazano jako oberżę, Maquet omal co się nie zabił.
Nieszczęściem, za temi drzwiami fatalnemi, znaleźliśmy tylko kilka filiżanek czokolady, za którą zapłacić musieliśmy w sześcioro.
Po Carolinie, nastąpiło jako miasto ważniejsze, Baylen, smutnie sławne kapitulacyą generała Dupont. Tutaj 17,000 Francuzów, poddało się 40,000 Hiszpanów. Pozostawim historykom rozwiązanie téj haniebnéj zagadki, która pierwszą zrobiła plamę na niepokalanéj sławie Napoleonowskiéj.
Powiedzieć ci trzeba, pani, że z wybornym smakiem, jakaś gazeta hiszpańska, w czasie pobytu książąt francuzkich w Madrycie, otworzyła składkę na wzniesienie pomnika dla zwyciężcy pod Baylen.
Ponieważ zaś zwycięzca pod Baylen jest już kawalerem wielkiéj wstęgi Legii Honorowéj, widzisz pani, że będzie zarazem wynagrodzony przez Hiszpanów i przez Francuzów.
Wieczorem, przy promieniach słońca zachodzącego, zbliżyliśmy się do Jaën, dawnéj stolicy królestwa tegoż nazwiska. — Zbliżając się tam, spotkaliśmy po raz pierwszy Guadalquivir (Ued-el-Kebir), — to jest wielką rzekę. — Maurowie zdziwieni, ujrzawszy tyle wody na jeden raz, powitali tę rzekę tym wykrzyknikiem, z którego ich następcy zrobili Guadalquivir.
Jaën jest ogromna góra, płowa jak skóra lwia. Słońce pożerając ją, nadało jéj kolor ciemny, na którym starodawne maurytańskie mury odbijają kapryśne swe gzygzaki. — Miasto afrykańskie, zbudowane na górze, spuściło się powoli aż na dolinę. Ulice zaczynają się zaraz u pierwszjé poprzecznéj góry i podnoszą się wyżej, skoro przejdziemy bramę Bayleńską.
Zatrzymaliśmy się w oberży, zkąd wyjechać mieliśmy dopiero o północy. Towarzysze moi korzystali z odpoczynku, żeby wedrzeć się na sam szczyt góry. Co do mnie, pozostałem w hotelu. Miałem cóś lepszego do czynienia, miałem pisać do ciebie, pani.
Powrócili z entuzyazmem zapalonym ludzi, którzy chcą koniecznie obudzić w drugich żal że nie widzieli tego co oni.
Widzieli, zaś ostatniemi promieniami słońca oświecony, wspaniały krajobraz, któryśmy tylko co przebiegli, i oświeconą pochodniami olbrzymią katedrę, która zdaje się iśdź w zapasy massą i wysokością z górą, do któréj przypiera.
Ta katedra posiada w skarbcu swoim — przynajmniéj kanonicy zapewniali o tém naszych towarzyszy — autentyczną chustkę, na której święta Weronika zebrała wizerunek oblicza Zbawiciela naszego, wyciśnięty potem jego męki.
O północy wyjechaliśmy. Zdaje się że godziny rozbójników, zmieniają się w każdej prowincyi Hiszpańskiéj. Przypominasz sobie, pani, w la Manche, od północy do godziny trzeciéj oni czuwają; w Andaluzyi, od północy do godziny trzeciej śpią.
Zresztą, przyrzekają nam okrótnych rozbójników pomiędzy Grenadą a Kordubą. Nie mogą nam z dokładnością wskazać miejsca; ale skoro zbliżymy się do tego miejsca, będziemy wiedzieli co czynić. Przyrzekłem że teraz żaden wzgląd nie powstrzyma nas od zrabowania ich.
Wyjechaliśmy o północy, nie potrzebując tą razą bydź obudzonemi, ani przez mosso w żółtych spodniach, ani przez żwawą pokojówkę; bo nie spaliśmy wcale. Mayoral obiecywał nam Grenadę na jutro rano o godzinie siódméj.
Nazajutrz, otwierając oczy, domagaliśmy się owéj Grenady tyle obiecanéj; nie widać jeszcze jéj było; ale widzieliśmy rysujące się na horyzoncie malownicze ząbkowanie Sierra-Nevady, do któréj Grenada przypiera.
Śniegi pokrywające to ząbkowanie, zafarbowane były prześlicznym kolorem różowym.
Posuwaliśmy się coraz daléj naprzód śród wegetacyi afrykańskiéj; po obu stronach drogi mijaliśmy olbrzymie aloesy i kaktusy potworne. W oddaleniu, tu i ówdzie, palma z nieruchomą kitą, zdawała się wytryskać ze środka równiny, jak dziecię obcéj ziemi zapomniane przez dawnych zdobywców Andaluzyi.
Nareszcie pokazała się Grenada.
Wbrew innym miastom Hiszpanii, Grenada wysyła niektóre z swoich domów na spotkanie podróżnych. Na milę przed miastem królewskiém, spotykamy na drodze, jak paziów i damy honorowe, poprzedzających swoję panią, mnóstwo budowli, które zdają się brać samą równinę za ogrody; nareszcie, domy te ścieśniają się, tłoczą, składają gęstą massę; przebywamy wał murowany, jesteśmy w Grenadzie.
Przy pięknem nazwisku Grenady, zbudowałaś już pani w swojéj wyobraźni miasto z wieków średnich, w połowie gotyckie, w połowie maurytańskie. Strzela minaretami aż do nieba, otwiera swoje drzwi o wschodnich arkadach i okna kształtu liścia koniczyny, na ulice ocienione baldakinem złotogłowu. Niestety! rozdmuchnij pani ten urok powabny i poprzestań na prostéj i szczeréj prawdzie, prosta i szczera prawda dosyć już jest piękna.
Grenada jest miastem o domach nizkich, o wązkich i krętych ulicach; jéj okna kwadratowe i prawie zawsze bez ornamentów, zamknięte są balkonami żelaznemi z kratą krzyżowaną i niekiedy tak krzyżującą się, że z trudnością rękę przesunąć by przyszło.
Pod te balkony przychodzą wzdychać wieczorem zakochani mieszkańcy Grenady. Z tych balkonów, piękne Andaluzyanki słuchają serenad; bo niech się pani nie myli, jesteśmy tu w prawdziwej Andaluzyi, ojczyznie Almavivów i Rozyn, i wszystko tu jest jeszcze w takim stanie, jak za czasów Figara i Zuzanny.
Giraud i Desbarolles, wzięli na siebie odpowiedzialność za nasze pomieszkanie. Ani jeden ani drugi nie spodziewali się oglądać znowu Grenady, dla tego też witali każdy dom okrzykami radości. W rzeczy saméj, zaczynam wierzyć że większe jest szczęście niżeli oglądać Grenadę, oglądać ją powtórnie.
Giraud i Desbarolles, zaprowadzili nas do dawnego swego gospodarza, Pepino. Oni go tak nazwali. Nie pytaj mnie pani dla czego, bo nie wiem. Poczciwy ten człowiek, mieszka przy ulicy Calle del Silencio. Przy gościach tak hałaśliwych jak my, ulica Milczenia, wielce się naraża na zmianę swojego nazwiska.
Pepino utrzymuje una casa de pupillos, co odpowiada niektórym hotelom w okolicach Sorbonny, gdzie dają stół i nocleg naszym studentom. Nie wiem jeszcze kto byli pupillos Pepina. Jak się kiedy dowiem, będę miał honor powiedzieć ci, pani.
Zaledwośmy weszli do domu, zażądaliśmy łazienek. Pepino spojrzał na nas z zadziwieniem, i powtórzył: Banos! banos! jak człowiek, który zgoła nie wie czego żądają od niego.
Nie posuwaliśmy dalej niedyskrecyi.
Przystąpiliśmy zatém do installacyi, nie mogąc przystąpić do czego innego. Pepino wyrugował trzech lub czterech pupillos, i nam oddał ich cuartos. Z téj ewolucyi wynikło, że ja mam ładny pokoik, z którego piszę do ciebie, pani. Towarzysze nasi — przynajmniéj jak słyszałem, również dobrze są umieszczeni.
Trzeba ci powiedzieć, pani, że wiedziano tutaj o naszém przybyciu. Monnier, jak sądzę, uprzedził o tém. Ztąd wynikło, że w godzinę po moim przybyciu, i kiedy zabierałem się pisać do ciebie, pani, przyszła do mnie deputacya redaktorów dziennika el Capricho, którzy mi przynieśli ładne wiersze drukowane złotem na kolorowym papierze. Wziąłem arkusz papieru białego prostego, bo innego nie miałem, i odpowiedziałem na ich grzeczność dziesiątkiem wierszy, które przynajmniéj mieć będą w ich oczach zaletę improwizacji, jeżeli nie mają innéj.
Do panów redaktorów dziennika Capricho.

Czemuż, kiedy Bóg z miłości i miodu utworzył, Grenadę,

Siostrę obojga dumnych Kastylij,
Czemuż pod czarne mantylle jéj cór rozsiał połowę promieni,
Jakie chował dla swego nieba?
Czemuż tam, kędy dawniéj brzmiały słodkie serenady,
I dawni trubadurowie, opiewali starożytnych rycerzy,
Dzisiaj, daje także szczęśliwych poetów,
Którzy wonnością napełniają ogrody Grerady?
Dla tego, że gdy Bogu sprzykrzy się już w niebie,

Zstąpi na wasze łono, Grenado i Alhambro.

Powiedzieć ci trzeba, pani, że bardzo mało widziałem jeszcze Grenadę, a wcale nie widziałem Alhambry. Ale mówię na wiarę, pewnym będąc zawczasu, że wszystko znajdę przecudowném.
W liczbie naszych poetów znajduje się hrabia Ahumeda, wielki myśliwy, którego przypuściłem do naszéj zbrojowni: oglądają i podziwia, kiedy ja piszę do ciebie, pani. Pan Ahumeda wydaje mi się bardzo przyjemnym hidalgo, i zawczasu przekonany jestem, że jest jednym z tych ludzi, których smutno mi będzie, że widziałem tylko przelotem.
Za naszymi poetami i za hrabią Ahumeda, stawił się nasz spółziomek, tak dalece zhiszpaniony, że go wziąłem prostodusznie za Hiszpana; jest to zapalony podróżnik, który przybywszy do Grenady z dagerrotypem, zatrzymał się tutaj mimojazdem. Owoż dwa lata mieszka w Grenadzie, i nie może zdecydować się ztąd wyjechać.
Cyrce zatrzymywała siłą swoich czarów, Grenada zatrzymuje jedynie wdziękiem swojego uśmiechu.
Couturier, tak się nazywa nasz spółziomek, oświadczył się nam za cicerone. Przyjęliśmy jego oświadczenie, i pierwszą posługą o którą go proszę, jest ta, żeby mnie zaprowadził na pocztę, gdzie za pięć minut oddam ten list, któremu polecam złożyć ci, pani, całe uszanowanie mojego serca.
Potém odwiedzimy Generalifę i Alhambrę.




XVIII.
Grenada, 28 Października.

Kiedy odbierzesz pani listy pisane z Grenady, możesz przypuścić żeś zachowała stosunki i zaprowadziła korrespondencyę, z duszą zamieszkałą jeszcze w jednym kątku nieba, któreś opuściła dla nas od tak niedawnego czasu, i że ta dusza rozmawia z tobą, pani, o swoim kraju uroczym i o swych wrażeniach niebieskich. Grenada, świetniejsza niżeli kwiat, i smaczniejsza niżeli owoc, którego nosi nazwisko, podobna jest do dziewicy leniwéj, co się położyła na słońcu od dnia stworzenia świata, na łożu trawy i mchu zasłonioném wałem kaktusów i aloesu: wieczorem, zasypia wesoło przy śpiewie ptaków, a rano budzi się, uśmiechająca się przy brzęku swych wodospadów: Bóg, co ją ukochał z pomiędzy wszystkich jéj sióstr, uwieńczył ją wieńcem, któregoby pozazdrościł anioł, wieńcem co nigdy nie więdnieje, i z którym się łączą, noc, w hymenie tajemniczym i wonnym, gwiazdy firmamentu, i który tak przesięka wonnością, że kiedy budząc się dziewica, poruszy czołem przy piérwszym wietrzyku porannym i pierwszych promieniach słońca, podróżni co jadą do sąsiednich Kastylij, zatrzymują się i zapytują zkąd wychodzi ta wonność nieznana i prawie niebieska; ale Grenada była kobietą, a zatém zalotną. Proszę uważać, pani, że nie myślę bynajmniéj powstawać przeciw zalotności, która jest dowcipem piękności, jak i przeciw dowcipowi, który jest zalotnością rozumu, a chociaż lekka szata zupełnéj białości zawsze będzie ubiorem, który zachwyca pana Planard i mnie, nie odpycham wszelako pewnego upodobania w ślicznych kwiatach sztucznych, któremi, w pewnych porach roku i pewnych latach życia, kobieta zmuszona jest niekiedy zastępować kwiaty naturalne, jakich jéj zabraknie.
Grenada była więc zalotną, jużeśmy się zgodzili na to; i pomimo przysłowiowéj niedbałości, obracała się od czasu do czasu, żeby przybrać nową pozycyę, tak, że ranek często znajdował ją w całkiem odmiennéj postawie od téj, jaką miała wieczorem. Powiedzieć że dla obcego oka Grenada przybierała takie pozycye, byłoby straszném zaskarżeniem, którego, ja, przyjaciel jéj, nie chciałbym brać na swoję odpowiedzialność. I przekonany jestem że w owéj epoce jedyną miłością białéj Hiszpanki były: natura i słońce, jéj matka i kochanek.
Nieszczęściem, Grenada spoczywała na górze, tak, że ciekawi mogli ją widzieć z daleka nie będąc sami widzianemi, i przydybać ją kiedy, jak Zuzannę w kąpieli. Jakkolwiek która będzie skromną, kiedy ma zwyczaj lenistwa, nie zawsze może przewrócić się skromnie na łóżku; mniemając że jest sama, pokaże rękę trochę wyżéj za łokieć, nogę trochę wyżéj za kostkę: włosy mogą rozwiązać się nagle, i w prędkiém poruszeniu, celem zatrzymania potoku złota albo hebanu oblewającego ramiona, nie spostrzeże się że osłona trochę się rozdarła, i że białe i zaokrąglone łono, wychyla się przez rozprótą zasłonę. Któż więc przeszkodzi żeby wówczas, kochanek niewiadomy bez wątpienia, ale przecięż obecny, nie wlepił wzroku swego przez jaki niedyskretny otwór skały albo pomiędzy drzewa, i żeby powątpiewając jeszcze o piękności téj którą pożąda, czekał tylko owéj nieostrożności żeby się przekonać, i tego przekonania żeby działać?
Niestety! pani, to właśnie przytrafiło się Grenadzie.
Nieszczęśliwa dziewica, przy téj nieświadomości właściwéj dziewictwa, która podwaja niebezpieczeństwa dziewic, oddawała się więc bez skrupułu i bez wstydłiwości wszelkim kaprysom swojéj fantastycznéj i niestałéj główki; ale ta niewinność, pod gołém niebem, sprowadzić miała prędzéj lub późniéj straszliwą katastrofę, i Lukrecya andaluzyjska zginąć musiała, podobnie jak rzymska Lukrecya, tém co myśliła że ją obroni.
Za Grenadą były morza; za morzami Maurowie. Maurowie od wieków, byli ludzie najrozwiąźlejsi w świecie: potrzeba im zawsze seraju miast dla ich serajów kobiet; spostrzegli wspinając się na palcach, biedną Grenadę, która nie myśląc że jéj przypatrują się, robiła wszystko co dziewczyna niewinna robić może, i nagle zapalili się wielką miłością do dziewicy hiszpańskiéj. U Maurów wykonanie żądzy jest prawie tak szybkiém jak sama żądza, i jednego dnia kiedy biedne dziecię wypoczywało sobie, według swego zwyczaju, rzucili się jak prawdziwe sepy Atlasu na biedną gołębicę Sierry, i zbudowali mur najeżony basztami koło czystego jéj gniazdeczka z mchu. Grenada krzyczała, płakała, broniła się, chciała umrzeć; ale dla ludzi tak biegłych w sztuce miłości jak byli złośliwi Saraceni, wszelki opór był tylko oporem zachęcającym, i jako kochankowie rozumni, jako zwodziciele przebiegli, niczego nie żądali od nowéj kochanki wprzód, aż ją skrępowali wspaniałym podarunkiem. Zaczęli przeto zaraz cyzelować dwa klejnoty, zwane Alhambra i Generalif. Na widok tego świetnego podarunku, Grenada uczyniła to coby uczyniła każda kobieta, spuściła głowę; ale gdy spuszczała głowę, wzrok jéj zwrócił się na Xenil. Dnia tego przypadkiem w Xenilu była woda. Grenada w nowém swojém ubraniu przejrzała się i zarumieniła, ze wstydu mówią jedni, bo ubogą będąc, Grenada nie mogła zdobić czoła swego chyba dla zakrycia plamy; z radości, mówią drudzy; gdyż zalotna jakeśmy widzieli, uznała iż otrzymawszy tak przepyszny dyadem, mogła bydź nią bez wyrzutu sumienia, od chwili gdy nią była bez spółzawodnicy.
Wszelako, znużona walką, układła się znowu na swéj pościeli, nieco mniéj dziewicą, ale trochę więcéj piękniejsza. I wszystko co dzisiaj powiedzieć możemy, my co nieuchodzimy za moralistę, że jéj zhańbienie, podobnie jak wielu innym, bardzo przypada do twarzy, i że nie pomyliliśmy się, cośmy zwabieni byli ku niéj, daleko mniéj jéj dziewictwem niżeli niesławą.
W rzeczy saméj, pani, bądź przez zazdrość, bądź przez chciwość, Hiszpanie odebrawszy Grenadę, bardzo mało zrobili dla niéj, i najpiękniejsze jéj cacka, najbogatsze klejnoty, są zawsze te, jakie dali biednéj dziewczynie Maurowie, to jest jéj kochankowie.
Ale wiesz, pani, wszelkie szczęście nadzwyczajne poprzedza szczęście wstępne, przez które przechodzić należy jak przez świt, żeby dojść do dnia, lub przez zmrok, żeby dojść do nocy. Potrzeba więc, nim przyjdziesz pani ze mną do Alhambry i Generalifu, żebyś odbyła tęż samą drogę co ja. Nie bądź niespokojną, pani, droga prześliczna, i jeżeli uznasz ją za zbyt długą, będzie w tém niezawodnie tylko moja wina.
Znajdziemy przytém na téj drodze mały domek, nazwany el Carmen de los Siete Suelos. W Hiszpanii, każdy jest szlachcicem, albo ma minę szlachcica, ludzie i domy. Carmen de los Siete Suelos, jest w tym nieprzerwanym łańcuchu podziwów i cudów wiodących do Alhambry, jedném z najpowabniejszych jakie znam ogniw.
A przecięż Carmen de los Siete Suelos ze słodkiém swém nazwiskiem, jest tylko karczmą, pani. Niestety! tak, prostą karczmą; ale winniśmy téj karczmie zanadto wiele wdzięczności, żeby nie powiedzieć ci o niéj, a wiem że jesteś tak wielką artystką, iż nieodważyłbym się nieopisać ci tego domku.
Wystaw sobie, pani, wychodząc z bramy Grenady, to jest po dziesięciu minutach drogi pod niebem z blachy rozpalonéj i pod słońcem ognistém, wystaw sobie, pani, rozwijającą się przed sobą, jakby cudem, aleję, szeroką, cienistą, wspinającą się w górę. Z każdéj strony alei, drzewa łączą się nad głową przechadzających się, splatając swe gałęzie jak przyjaciele co ściskają sobie ręce. Nie ma już słońca, tylko smugi światła przesiewane przez liście, oświecają łagodnie drogę, nie odejmując nic świeżości, i nadają osobom i rzeczom koloryt gorący i żywy, jaki dotychczas widziałem tylko w Hiszpanii. Pośród tego wszystkiego, kwiaty z wonnością, jaka by skusiła mędrca, ptaszęta ze śpiewem, który by obudził wiarę w ateuszu.
Alea ta, ciągnie się pięćset lub sześćset kroków.
Na końcu alei, słońce błyszczy na nowo z całą mocą i z całą wolą swoją, pokazując mały domek biały, u stóp którego płynie strumyk; na jego ścianach wiją się latorośle, pod cieniem których prawie zawsze pięciu lub sześciu Grenadczyków, leniwych, dzięki Bogu, jak Grenada ich matka, napawa się ciepłem, wonnością i śpiewami, wypłacając się nawzajem naturze, wyprawiającéj dla nich tę uroczystość wiekuistą, wiekuistym dymem cygarytów. W Hiszpanii, podobnie jak we Francyi, i więcéj jeszcze niżeli we Francyi, dym cygara jest parą alembika ludzkiego, w którym wszystkie rzeczy przyrodzenia działają i przekształcają się.
Jeżeli pójdziesz pani tą aleją aż do końca, dojdziesz do Generalifu; jeżeli zatrzymasz się w wencie de los Siete Suelos, i rzuciwszy okiem na ten wesoły domek, zawrócisz się prędko na lewo i będziesz szła daléj w górę, dojdziesz do Albambry.
Poszliśmy naprzód do Generalifu.
Ale przyszedłszy do kąta, jaki tworzą dwie aleje, usłyszeliśmy karczmę, o któréj tylko co mówiłem, śpiewającą tak wesoło na słońcu, przy brzęku kastarrijetów, że zatrzymaliśmy się nagle żeby przypatrzyć się domkowi jaśniejącemu białością, nad którym wahała się wdzięcznie ruchoma sylwetka, liści kołysanych wiatrem z gór. Szczególniejszy charakter domkowi temu nadewszystko nadawało długie grono czerwonego pieprzu tureckiego wiszące u jednego okna; możnaby rzec że jest to fantazya Decamps’a. Wchodzi się do ogródka po trzech stopniach, a wówczas znajdujemy się w altanie, co powstała z jednéj łodygi, która jak wąż wiła się w górę koło pnia drzewa figowego, i swawolnie i płocho przeciskała się przez kratę drewnianą, jaką pan domu kazał zrobić dla niéj, żeby się mogła rozpinać swobodnie. W téj altanie stało kilka stołów, ani bogatszych, ani uboższych od stołów w Montmorency i Saint-Cloud, tojest składających się z czterech pieńków wetkniętych w ziemię, z dwóch desek przybitych do tych czterech pieńków, i z krótkiego obrusa. U jednego stołu, z którego przez ostrożność zapewne zdjęto obrus, popijało dwóch cyganów, dwóch prawdziwych cyganów, ręczę za nich, pani; a u trzech lub czterech stołów połączonych w jeden, przedstawiało się najpowabniejsze widowisko, jakie oczy apetytu widziały kiedy i oceniały.
Nakrycia w liczbie równéj liczbie nas, talerze wyobrażające zdobycie Arcole, śmierć Wirginii i miłostki młodéj Adeli, błyskały do koła stołu apetycznym zodyakiem; wino podobne do topazu płynnego, jaśniało w przezroczystych karafkach; nakoniec rozmaite dania z octem, których sam widok zamieniał apetyt w głód żarłoczny, lśniły się przy ruchomych promieniach słońca, którym latorośl winna pozwalała spadać na stół.
Oczy wszystkich zwróciły się na Couturier.
Przyznał się teraz że zrobi! nam niespodziankę. Pozostawiam ci sąd, pani, której przyznaliśmy się do naszego łakotnisiostwa, pozostawiam ci sąd, jakim uśmiechem wdzięczności zapłacona była ta przysługa.
W rzeczy saméj, jako człowiek głębokiego rozumu, Couturier pomyślił że Generalif i Alliambra zabiorą nam część dnia, a ponieważ wspaniali ich właściciele nieznajdowali się już tutaj żeby nam ofiarować gościnność, nie chciał nas wpuszczać z próżnym żołądkiem w ogrody zaczarowane, w pałace czarnoksięzkie, którym niespokojność głodu, — tyle są słabi biedni śmiertelnicy, powiedziałby ksiądz Delille; —, którym niespokojność głodu mogłaby odjąć, powiadam, ich wartość.
Desbarolles nie posiadał się z radości, ukochana jego Hiszpanija pokazała się nam wreszcie w całym swoim przepychu. Aleksander, w którym wielkie wzruszenia mają echo w żołądku, siadł do stołu; Giraud i Boulanger schowali nie rzekłszy ani słowa ołówki, wydobyte na widok ślicznéj karczmy. Maquet oznajmił nam że godzina jedenasta, a ja zakasałem rękawa, i nieufny jak zawsze, wszedłem do kuchni żeby spojrzeć trochę, co takiego podadzą nam na tych talerzach historycznych.
Teraz, pani, uderzony byłem obrazem czułym, co mi przypomniał, z wyjątkiem kilku szczegółów, dawnych patryarchów. W sali poprzedzającéj kuchnię, przy zapachu smażących się kotletów, gospodarz domu tańcował poważnie ze służącą, równie poważną jak on, fandango narodowe, w tém co jest w fandango najprostszego i najprzyzwoitszego; sklepienie sali zawieszone było przepysznemi granatami na sznurkach, i przeznaczonemi do zjedzenia za nadejściem zimy, jeżeli kiedy zima przychodzi do Grenady. Obszerny komin, gdzie na ogniu gotowało się puchero, gościnnie zdobił tę salę; przy ogniu, gospodyni oberży, kołysząc malutkiego cherubina andaluzyjskiego, co spał na jej łonie, patrzyła z uśmiechem na ustach, na taniec męża i służącéj. Brzęk miarowy kastanijetów wtórował téj scenie, a duży promień słońca śmiało wchodząc przezedrzwi, przerzynał taniec, i mrużył oczy okazałemu białemu kotowi, który błogo sobie wypoczywał.
Rozumiesz pani, że kiedy ja się pokazałem, taniec ustał; ale na skinienie, któremu moja nieznajomość języka hiszpańskiego nie pozwalała przydać intonacyi zaspakającéj, taniec zaczął się znowu. Przyjaciele moi, uprzedzeni skinieniem głowy, zbliżyli się także, i podobnie jak ja, przypatrywali się czas niejaki tej scenie familijnéj, tak pospolitéj w owym kraju, że trzeba bydź cudzoziemcem żeby zwrócić na to uwagę. Nakoniec, służąca, zawstydziwszy się, pierwsza porzuciła taniec, w połowie śmiejąc się, w połowie rumieniąc się, a jej pan, sam jeden pozostawszy, ukłonił się nam odwiązując kastanijety i dziwiąc się nad przyjemnością, jaką sprawiała nam rzecz, która mu wydawała się naturalną czynnością każdej istoty rozumnéj.
Couturier spojrzał na nas, wyrzekłszy: a co? znaczące: „Nie spodziewaliście się tego, nieprawdaż, a co?“ Potém, kiedy służąca korzystając z przerwy tańca podała kotlety, zaprowadził nas do stołu, rzekłszy: „Pójdźcie!“ niemniéj wyraziste jak a co?
Wyborne to było śniadanie w Carmen de los Siete Suelos, nie mówiąc już o słońcu które zasiadło poufale u naszego stołu, i o łagodnym wietrzyku, co pieścił się ze słońcem. Mieliśmy naszych dwóch cyganów, którym butelka tegoż samego złocistego wina co błyszczało w naszych karafkach, podała najwyższą o nas opiniję, i, przez wdzięczność za ofiarę, wtórowali oni biesiadzie naszéj, śpiewem melodyjnym i jednotonnym, jak szmer strumyka, co płynął o cztery kroki od nas.
Couturier, co w charakterze prawie krajowca, podjął się myślić za cudzoziemców, których został cicerone, Couturier zapytał nas czy powracając z Generalifu i Alhambry, niezechcemy widzieć tańca cyganów.
Pojmujesz pani, że wniosek przyjęto z radosnym okrzykiem.
Couturier zatém, zbliżył się do dwóch cyganów, na których ustach zamarł śpiew, i ucichły strony gitar, żeby usłyszeć co powie Couturier.
Czekaliśmy na wypadek negocyacyi, która tak szczęśliwie powiodła się, jak gdyby poselstwo angielskie jéj sprzeciwiało się, i umówiono się że tegoż samego dnia, o godzinie drugiéj po południu, ojciec w towarzystwie syna i dwóch córek, ubranych w najpiękniejsze spódniczki, znajdować się będą w vencie de los Siete Suelos, żeby wyprawić dla nas bal, o który prosiliśmy.
Do tego czasu, mieliśmy zabrać znajomość z Generalifem i Alliambrą.
Widzisz, pani, że Tytus, ten pracownik z pretensyami, nie wiele miał dni lepiéj użytych niżeli nasz dzień.
Ponieważ wchodzimy w krainę snów, pozwolisz mi pani, zastanowić się nieco, nieprawdaż? Sen tak prędko przemija! A przytém chcę żeby moja powieść, prawdziwa pod każdym względem, niewydała ci się niepodobną do prawdy.
Czy powiedziałem że była piękna pogoda? przytém czyliż trzeba mówić że jest piękna pogoda w Grenadzie? Tak, bo to mi poda sposobność do przydania, że piękna pogoda w Grenadzie nie jest taka jak gdzieindziéj. Tutaj, niebo nie takie jak gdzieindziéj; jest mgła w powietrzu, która przepuszcza kolory i łagodzi barwę horyzontu, do takiego stopnia, że oko zdaje się wypoczywać na oceanie axamitu; to właśnie nas uderzyło, zwłaszcza kiedyśmy weszli w rozkoszny szpaler sykomor i jaworów, wiodący, jakeśmy powiedzieli, do venty de los Siete Suelos.
Wychodząc, zapuściliśmy ostatnie spojrzenie pod sklepienie cieniste, żeby poszukać raz jeszcze fantastycznego effektu światła, który stanowi nieznany, nieugty, niezwyciężony urok Hiszpanii. Potém, udaliśmy się placem gorejącym płomieńmi ku rozdrożu, przy którem wznosił się domek biały, w środku którego brama otwarta rysowała ciemny czworobok.
Możnaby mniemać, że wchodzimy do folwarku normandzkiego: kury na śmieciach, wozy z podniesionemi w górę hołoblami, psy leżące leniwie z głową. między łapami; wreszcie na prawo, pod karłowatą winną latoroślą, kobiety nad robotą śmiejące się, gdy tymczasem chłopczyk w szaréj koszulce, mazał się, jak prawdziwy egipan, czarnemi winogronami, które rozciskał w dziesięciu grubych śniadych palczykach.
Brama ta, która, śpieszmy powiedzieć, niepodobna zgoła do wejścia w pałac maurytański, jest granicą Generalifu, a raczéj jego przyległości. Kobiety te są jego strażniczkami; winogrona co rozciska dziecię, zrywa je z latorośli łączących korzenie swoje z korzeniami cyprysów, które osłaniały Boabdila swym cieniem. Jeszcze kroków kilka, a wejdziemy w aleję o kątach rozwartych, która podnosi się nieznacznie ku pałacowi, rozwijając wszystkie swoje cuda wegetacji, i odkrywając powoli wszystkie perspektywy, niby dla oswojenia oka z cudami, jakie ogarnie wkrótce w całym ich ogóle.
Aleja ta przypominałaby dosyć aleje naszych ogrodów angielskich, gdyby drzewa nie miały stu pięciudziesiąt stóp wysokości, gdyby niebo nie było błękitu indygo, gdyby śród gęstéj zieloności, przez którą tak trudno przedziera się oko, niepokazywały się rośliny nieznajome, krzewy dziwnych kształtów, oleandry pomięszane z mirtami, gdyby jesień niemięszała tu owoców i kwiatów pospołu z wiosną, gdyby podróżny zdumiony nie czuł wreszcie, ściekające na głowę swoję, kiedy spojrzy w górę, czerwone ziarna granatów pękających z dojrzałości, gdyby nie oddychał wonią kwiatu pomarańczowego, podziwiając niedbały wdzięk gruppy drzew palmowych; gdyby nakoniec na wierzchołku cyprysów, zawracającéj głowę wysokości, nie widział błyszczących jak karbunkuły i topazy gron muszkatelowych, których latorośl, wąż olbrzymi, wieńczy go tryumfalnie, kiedy zdoła ożenić głowę swoję, z aromatycznym wierzchołkiem podpierającego ją olbrzyma.
Nigdy pani nie miałaś wonniejszych fijołków nad te, jakie zbieram dla ciebie, i które rosną przy tych drogach pod cieniem róż dzikich i tureckich orzechów; miękkie ich posłanie wywołuje rękę, wyściełają one brzeg szumiącego strumyka, który się gniewa na biedny kamyk, rzucony w jego drogę; ale dziękują mu za jego gniew pienisty, gdyż ten gniew kończy się zawsze kłębkiem piany, to jest tęczą; gdyż pamiętaj dobrze pani, w téj przepysznéj, naturze, żywioły pomagają sobie w wydaniu efektu przedziwnego. Słońce udziela swego ognia wodzie, któréj każdą kroplę zamienia w dyament, w perłę, lub w szafir. Ziemia wypuszcza z siebie płaszcz trawy albo mchu około każdego kwiatka; nareszcie powietrze jest tak łagodne, dla tego tylko żeby śpiewać mogły w całej czystości piosnkę swoję, piegże i słowiki.
Uwierzysz mi, pani, mnie co nie wielkim jestem entuzyastą do podobnych rzeczy, kiedy ci powiem że ta droga do Generalifu aleją, którą opisałem, pozostanie dla mnie jedném z najmilszych, i najbardziéj upajających wrażeń mojego życia.
Po drodze, Maquet i Boulanger, co nie mówili ani słowa, ale rozmawiali oczyma, zatrzymali się przed olbrzymią latoroślą winną wijącą się koło cyprysu ginącego w niebie. Człowiek jakiś pracował o parę kroków ztąd, a raczéj udawał że pracuje; wytłumaczył życzenie dwóch moich przyjaciół, którzy w téj chwili, wspinając się na palcach, naśladowali postać lisa w bojce. Wlazł powoli, ale z pewnością, po grubych sękach, które składały każdą obrączkę ogromnego drzewa, i zerwał z łodygi kilka gron muszkatelu axamitnego, jakiego nigdzie nie widziałem, i który dojrzewał pełen zaufania, sądząc, że niema nikogo lękać się, oprócz os i ptasząt. Oczewiście, ten człowiek był geniuszem zesłanym do nas przez dobroczynną wieszczkę, królującą w tym pałacu zaczarowanym. Miał polecenie uzupełnić uciechy zmysłów naszych; oko, ręka, ucho i powonienie były zadowolone; smak tylko nie miał jeszcze udziału w téj biesiadzie powszechnéj.
Na trzecim zakręcie alei, daje się widzieć Generalif, a raczéj skrzynia kamienna, która go zamyka, jak pudełko klejnot kosztowny. Tą razą jeszcze podróżny zawiedziony jest w swojém oczekiwaniu: powierzchowność gmachu całkowicie wiejska. Poprzedza go winnica, tworząca szerokie sklepienie zieloności i rzucająca gruby cień nad niską i kabłąkowatą bramą tajemniczego siedliska.
Wprzód nim weszliśmy w tę niską bramę, rzuciliśmy ostatnie spojrzenie do koła.
Na prawo, widok jest zamknięty. Massa drzew piętrzy się na górze, panującéj nad Generalifem; ale na lewo, prostopadle do muru podpierającego, rozszerza się przestrzeń, odsłania się niebo, i na pełnym horyzoncie widać dwadzieścia mil płaszczyzny przerżnięte dwoma sierrami, i dwiema rzekami. Grenada drzemie na pierwszym planie.
Chciwi najdrobniejszych szczegółów tego skarbu, niewyprzedzaliśmy przyszłéj naszéj rozkoszy: spostrzegliśmy na boku po lewéj stronie pewny mirador, galeryę długą, oświeconą arkadami śpiczastemi. Nie potrzeba więc było, ponieważ znajdował się taki mirador, szukać innego punktu widzenia. Maurowie byli ludzie rozumni, i jeżeli postanowili że punkt widzenia ma bydź tutaj, rzeczywiście tutaj wybrany bydź powinien.
Kazaliśmy zatém otworzyć sobie niską bramę, i weszliśmy do Generalifu.
Jest nasamprzód jedna rzecz, przeciwko któréj trzeba żebym cię uprzedził, pani; jest to fałszywe wyobrażenie, jakie powzięłaś niezawodnie z pomników wschodnich, na teatrze przy bramie Śgo Marcina i w Cyrku. Kiedy usłyszysz nazwiska Generalifu albo Alhambry, zaraz przedstawi się oczom twojéj wyobraźni zbiór pomników pręgowanych niebiesko, czerwono i żółto, z mnóstwem portyków śpiczastych, z mnóstwem kopuł, mnóstwem minaretów. Wykreśl z kart twojego umysłu wszystkie te Alhambry fantastyczne i wszystkie te Generalify bajeczne, a przypatrz się wraz ze mną rzeczom w prawdziwej ich postaci.
Wystaw sobie, pani, przeciwnie, długie linije proste i jednostajne, nad któremi wystrzelają niekiedy palma albo cyprys, kopuła albo minaret naturalny pomnika, w kątku którego zrodziły się. Cały ten mur, zaledwo gdzie niegdzie mający otwory podobniejsze do strzelnic niżeli do okien, przybrał kolor wspaniały zeschłego liścia pod pocałunkami słońca, zazdrośnego kochanka, który strzeże piękności swoich miłośnic, z większą troskliwością niżeli skąpiec strzeże swoich skarbów.
Owoż co do zewnętrznéj strony; co się tycze wewnętrznéj, jeżeli chcesz mieć o niej jakie wyobrażenie, proszę iśdź za mną.
Naprzód, wszedłszy w tę niską bramę, o któréj miałem honor powiedzieć słów parę, ujrzeliśmy tylko gęstą miłą zieloność i światło harmonijnie rozdzielone; ani cząsteczka nieba, ani cal ziemi nie pokazywały się; był to jakby sen oprawny w ramach téj czarnéj bramy.
Przypatrując się pilniéj, poznajemy że to ciemne sklepienie tworzą cisy wycięte w szpaler i składające podłużny czworobok, prawie czterdzieści kroków długości a dwadzieścia pięć szerokości. Czworobok ten przerzyna w całéj jego długości strumień ocembrowany cegłą; strumień ma trzy stopy szerokości, i pędzi jak szalony nieugiętém a głębokiém korytem.
Nad brzegiem tego strumyka możesz usiąśdź, pani, i zapomnieć o całym świecie; słyszeć będziesz naówczas tylko szmer wody i śpiew ptasząt ukrytych w gęstwinie cisów; usłyszysz jaszczurkę drapiącą się po murach oblanych słońcem, które wydadzą ci się, z łona ciemności, płomienistym pasem; ale najmniejszego śladu, ani ziemi, ani ludzi. Potém nareszcie, kiedy oko twoje rozszerzając się w cieniu potrafi rozróżnić aż do ostatniego klejnoty najciemniejsze tego pudełka, kiedy ucho twoje wypocząwszy potrafi schwytać najdrobniejszy szelest tych harmonij nadpowietrznych, wówczas spostrzeżesz szpalery drzew cytrynowych, pomarańczowych, jaśminu, zamykające wonnym murem te ogrody, których panią siebie osądzisz. Wtedy usłyszysz nieznany szelest, pochodzący z gałęzi wysokich cyprysów, jaki mogłabyś wziąć za westchnienia miłości dawnych panów tego pałacu.
Co jest najpiękniejszego w Generalifie, pani, to nie jego sale, kąpiele, korytarze; znajdziemy to wszystko w Alhambrze, piękniejsze i lepiéj zachowane; ale ogrody, woda, widok. Pozostań więc w tych ogrodach ile możesz najdłużéj, upój się wonnością jakiéj nigdzie nie znajdziesz, bo nigdzie nie będą skupione na mniejszéj przestrzeni tyle pomarańcz, tyle róż, tyle jaśminów; niech cię przesięk nie ta łagodna świeżość, jaka podnosi się z wody, ho nigdzie nie ujrzysz tyle wytryskujących zrzódeł, tyle spadających kaskad, tyle strumieni toczących się; nareszcie spojrzyj przez wszystkie otwory, a każdy otwór będzie oknem do raju.
A co cię nadewszystko zachwyci, to owa wonność Arabii unosząca się w powietrzu. Pominąwszy białą warstwę, którą powleczono te śliczne mury, powycinane niegdyś jak wachlarze z kości słoniowéj, i która zapełniając wszelkie przedziały, zostawiła tylko cóś nakształt makaronu wijącego się po ścianach; pominąwszy ten pewny rodzaj nieładu jaki natura, uradowana że jest wreszcie swobodną po tylu latach niewoli, wprowadziła do ogrodów; mniemałabyś, pani, że Maurowie o sto kroków znajdują się od ciebie, i co chwila spodziewać się będziesz ujrzeć piękną sułtankę Zoreidę, wychodzącą przez jednę z tajemniczych bram pałacu Boabdila, żeby usiąśdź pod olbrzymim cyprysem, który zachował jéj imię.
Dla tego też, pani, dzisiaj jeszcze, kiedy potomek tych Maurów co posiadali tyle cudów, i utracili je, smutny jest tam, za morzem, nad brzegiem jeziora Biserte, albo u podnóża Atlasu, mówią o nim z uśmiechem: „On myśli o Grenadzie“.
Dwie godziny bawiliśmy w Generalifie; bawilibyśmy tu całe nasze życie, nie pomyśliwszy nawet o widzeniu Alhambry, tak słodkiego bowiem doświadczaliśmy odpoczynku i zadowolenia.
Każdy z nas nic innego nie robił, tylko pił powietrze, oddychał nieznaną wonnością, wyjąwszy Maquet’a, który ze wstydem dla nas wszystkich, znalazł czas do napisania ołówkiem w album swojém ślicznych wierszy, które ci przesyłam:
„Podróżny, co powoli zwiedzasz ścieżki starego Generalifu o koronkowych sklepieniach, podróżny którego usypia szmer małych wodospadów, i upaja szpaler róż i jaśminów; gwiazdzisty kielich przejrzałych granatów na dumające twe czoło wytrzęsa swoje rubiny; pomarańcza z miłością głaszcze odzież twoję: cóż znaczą te wonności? co szmer ten przemawia? Woda co szeleści, kwiat co kolana twe całuje, ptaszyna śpiewająca, cisy co otwierają pałac swój ponury, niebo ofiarujące lazur, marmur co cień daje, mówią ci: podróżny, zostań, zostań z nami“. Każda rzecz w tych miejscach stara się zatrzymać duszę twoję. Strzeż się czarodziejskich szelestów, cyprysu, strumienia co ci pochlebia, a potém naigrawa się z ciebie, słońca które cię pije płomienistemi ustami. Nie ufaj śpiewowi syren tutejszych, podróżny, mógłby ci przeszkodzić usłyszeć ten głos co tutaj mówi, smutny i rozrzewniający: „Ci o których zapominasz, zapomną także o tobie“.
Malarze nawet odłożyli swoje rysunki do jutra, i opuściliśmy Generalif żeby iśdź do Alhambry.
Udaliśmy się tąż samą drogą, którąśmy przybyli. Doprawdy, pani, zdawało się że aby nas zatrzymać w tych nowych ogrodach Armidy, kwiaty wychodziły z ziemi piękniejsze i wonniejsze niż kiedykolwiek; winogrona, pomarańcze, granaty tworzyły nad nami sklepienie, jak ręką sięgnąć. Oh! nie przychodź tu, pani, co masz swobodne: czas, dostatek i serce, nie przychodź tutaj, bo nie ujrzelibyśmy cię już więcéj tam gdzie wracać powinniśmy.
Żegnam cię, pani, a raczéj do zobaczenia. Gdybym się nie lękał żebyś mię nie wzięła za obłąkanego, zerwałbym pierwszy lepszy kwiatek i przesłałbym go tobie; możeby ci powiedział lepiéj niżeli ja, czego się doświadcza, w tym raju ziemskim gdzie się on urodziła który, na nieszczęście, zwiedziłem tylko jako przechodzień.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




  1. Jest to mowa o ministrze oświecenia we Francyi Salvandym, znamienitym autorze Historyi Jana III Sobieskiego, tudzież innych dzieł wysoko cenionych. Przyp. Tłumacza.
  2. Balsamo jest główną osobą w najcelniejszym dziele Dumasa, pod tytułem: Pamiętniki Lekarza, tłumaczoném na polski język i wydawaném w Warszawie, nakładem Jana Glücksberga w dziesięciu tomach.
  3. Jest to wzmianka o synu króla Ludwika Filippa księciu Orleańskim, który nieszczęśliwą przygodą wypadłszy z powozu, życie zakończył dnia 13 Lipca 1842 roku, w samym kwiecie wieku. Przyp. Tłumacza.
  4. Przepowiednia Aleksandra Dumas, nie długo się zisciła. Rocca de Togores został późniéj ministrem.
  5. Książe Veragua jest ostatnim potomkiem Krzysztofa Kolumba.
  6. List niniejszy właściwe ma miejsce między stronnicą 42 a 43 niniejszego dzieła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Leon Rogalski.