Strona:PL Dumas - Hiszpania i Afryka.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kiedy nie było już ani odrobiny mięsa koło skieletu pulardy, ani kropli wina w butelce, ani okruchy chleba na chustce co zastępowała miejsce obrusa, rzuciliśmy wzrokiem koło nas i przed sobą.
Znajdowaliśmy się w Guipuscoa, to jest w jednéj z najżyźniejszych prowincyj Hiszpanii. Toczyliśmy się z szybkością wiatru, śród kraju malowniczego i urodzajnego. Do koła nas wznosiły się góry, które w stosunku do Pirenejskich, są tylko pagórkami, ale w stosunku do Montmartre są bardzo pięknemi górami. Od czasu do czasu, góry te, ślicznego rdzawego koloru, wydawały nam się jak opończe żebraków, których spotykaliśmy, połatane dużemi szmatami żółtemi, czerwonemi lab zielonemi. To pochodziło ztąd, że właściciel góry, odkrył na skalistym boku jaką cząstkę ziemi urodzajnéj, którą uprawił na zbyt stromych pochyłościach motyką, na mniéj stromych pługiem. Miejsca te, zasiane bądź zbożem, bądź pieprzem tureckim, bądź żołędzią, odbijały się kolorem od reszty, i zarzucały na ramiona góry płaszcz różnobarwny, co zwabiał nasze oko w przejezdzie. Zresztą, piękna droga; wszędzie strumienie, śliczne wioski białe i różowe, rozwijające się na słońcu z mnóstwem dzieci, śmiejących się, krzyczących, swawolących na progu drzwi, gdy tymczasem w wewnętrznym cieniu, rysował się profil czysty i wdzięczny prządki: oto są