Strona:PL Dumas - Hiszpania i Afryka.djvu/348

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przy którem wznosił się domek biały, w środku którego brama otwarta rysowała ciemny czworobok.
Możnaby mniemać, że wchodzimy do folwarku normandzkiego: kury na śmieciach, wozy z podniesionemi w górę hołoblami, psy leżące leniwie z głową. między łapami; wreszcie na prawo, pod karłowatą winną latoroślą, kobiety nad robotą śmiejące się, gdy tymczasem chłopczyk w szaréj koszulce, mazał się, jak prawdziwy egipan, czarnemi winogronami, które rozciskał w dziesięciu grubych śniadych palczykach.
Brama ta, która, śpieszmy powiedzieć, niepodobna zgoła do wejścia w pałac maurytański, jest granicą Generalifu, a raczéj jego przyległości. Kobiety te są jego strażniczkami; winogrona co rozciska dziecię, zrywa je z latorośli łączących korzenie swoje z korzeniami cyprysów, które osłaniały Boabdila swym cieniem. Jeszcze kroków kilka, a wejdziemy w aleję o kątach rozwartych, która podnosi się nieznacznie ku pałacowi, rozwijając wszystkie swoje cuda wegetacji, i odkrywając powoli wszystkie perspektywy, niby dla oswojenia oka z cudami, jakie ogarnie wkrótce w całym ich ogóle.
Aleja ta przypominałaby dosyć aleje naszych ogrodów angielskich, gdyby drzewa nie miały stu pięciudziesiąt stóp wysokości, gdyby niebo nie było błękitu indygo, gdyby śród gęstéj zieloności, przez którą tak trudno przedziera się oko, niepokazywały