Ciemne siły/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Grabiński
Tytuł Ciemne siły
Podtytuł Willa nad morzem
Wydawca Wydawnictwo Polskiej Książnicy Naukowej w Przemyślu
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Zagajewskiego i Łazora
Miejsce wyd. Przemyśl
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

Stefan Grabiński




C
Ciemne siły






(WILLA NAD MORZEM)
DRAMAT W TRZECH AKTACH
Praca i książka
WYDAWNICTWO POLSKIEJ KSIĄŻNICY
NAUKOWEJ W PRZEMYŚLU. — 1921 R.



Z drukarni Zagajewskiego i Łazora w Przemyślu.

Eugenji,
Drogiej Matce mojej
poświęcam
Autor.

OSOBY.

Ryszard Norski
Róża, jego żona
Adaś, ich syn
Władysław Wrocki, kuzyn Róży
Jan, stary sługa domu
Żebrak
Lokaj



Dzieje się w willi Norskich nad morzem Południowem.


Między aktem I. i II. upływa miesiąc,
między II. a III. dwa dni.








AKT I.

Wnętrze wytwornie urządzonego salonu. W głębi przez otwarte drzwi widać biały, marmurowy taras spadający stopniami w ogród dookoła willi. Od tarasu w głąb prowadzi deptak wysypany piaskiem i żwirem; po lewej i prawej w ogrodzie rabaty kwiatów i dwie fontanny. Ogród zamyka w głębi czerwony mur z żelazną bramką naprzeciw tarasu ponad murem widać rozkołysane morze.
Ciepłe, nagrzane słońcem popołudnie.

SCENA 1.

Róża gra na pianinie „Palomę“, meksykańską pieśń Yradier’a. W ciągu gry wchodzi Norski i niespostrzeżony przez żonę staje o parę kroków za nią, jakiś czas pali w milczeniu papierosa oparty o futrynę drzwi wychodzących na taras i morze. Po twarzy jego wyżółkłej i znużonej przebiegają co chwila nerwowe drgania, błąka się gorzki uśmiech. Od czasu do czasu potrząsa głową ze smutno-ironicznym wyrazem, jakby mówiąc: — Tak, tak...
Gdy Róża bierze powtórnie altissimo części drugiej utworu, Norski niecierpliwie przesuwa ręką po czole, jakby pasując się ze sobą i wkońcu wybucha:
Norski.
Różo!
(Róża drgnęła i natychmiast przerywając grę, zwraca ku niemu głowę).
Norski.
Wiecznie ta sama przeklęta melodja! Codziennie ją słyszę po kilka razy. Czy nie możesz grać innych rzeczy?
Róża (w egzaltacji patrząc w przestrzeń).
Kocham ją — z pieśnią tą płyną najgłębsze akordy mej duszy...
Norski (wściekle).
Wspomnienia!...
Róża (mocno).
Tak! Wiesz o tem.
Norski.
Wiem, wiem — aż nadto dobrze. Nie starasz się nawet z tem ukryć przedemną. To jego ulubiona pieśń — grywał ci ją często w moim własnym — cha, cha, cha! w naszym, w naszym domu... A miewał przytem twarz tak natchnioną, tak wniebowziętą, że omal nie klękałaś przed nim z uwielbienia w mojej obecności, żono — moja żono — ...
Róża.
Ryszardzie!
Norski.
Może mi nie wolno tak o nim mówić? Masz słuszność — był przecież poetą — wielkim poetą — a poetom przysługują szczególne przywileje, nawet w cudzem gnieździe. Nieprawdaż, Różo?...
Róża.
Tak, Ryszardzie — tobie nie wolno tak mówić. Biorąc mię za żonę, wiedziałeś dobrze, co mię przedtem z nim łączyło. Sama ci to wyznałam przed ślubem. Graliśmy w otwarte karty. Mimo wszystko nie dałeś się odstraszyć.
Norski. (namiętnie).
Kochałem cię, Różo.
Róża.
Z chwilą, gdy zostałam twoją żoną, przestał być moim kochankiem. Ja ciebie nie zdradziłam Ryszardzie.
Norski.
Pragnę uwierzyć. Ale kochać go nie przestałaś. Musiałaś go widywać od czasu do czasu...
Róża.
Ostrzegłam cię przed zawarciem naszego małżeństwa. Nie mogłam go zapomnieć i wyrzec się zupełnie jego widoku. To był jeden z warunków naszej przedślubnej umowy. Przystałeś nań, gdy dałam słowo, że nie przekroczę granicy. Widywałam go, lecz zawsze w twojem towarzystwie. Zresztą przygotowałam cię i na drugą ewentualność: mogłam zniknąć nagle, bezpowrotnie z twego domu, gdyby tęsknota nieprzezwyciężona powlokła mnie za nim...
Norski.
I chwila taka nadeszła rzeczywiście. Chciałaś uciekać z nim za morze. Wiem i o tem, Różo.
Róża.
Tak, ty wiesz o każdym mym ruchu, zamiarze. (pogardliwie:)
Otoczyłeś mnie szpiegami.
Norski (tryumfująco:)
On tymczasem widocznie zmienił zamiar; odjechał bez ciebie i zatonął w drodze.
Róża.
Marny tryumf. Zawiodłeś się w nadziei, że śmierć jego zbliży nas ku sobie.
Norski.
Myślałem, że czas wszystko zmieni, że zapomnisz i zwolna zajmę jego miejsce niepodzielnie. Zresztą dopiero rok minął od wypadku. (błagalnie:)
Nie odbieraj mi nadziei, Różo.
Róża.
Nie chcę cię łudzić — takich ludzi nie zapomina się nigdy. Mam mocną pamięć, Ryszardzie — dozgonną.
Norski.
Okrutną jesteś, Różo.
Róża.
Nie — tylko wierną sobie.
Norski (po chwili:)
A jednak sam los wskazał ci drogę, którą pójść powinnaś: rozdzielił was na zawsze; on zginął — ty zostałaś przy mnie.
Róża.
Mam dziecko.
Norski.
Los usunął go z mej drogi.
Róża. (patrząc nań przenikliwie:)
Los?... A może twoje potajemne pragnienie?... Ty masz silną wolę, Ryszardzie? Nienawidziłeś go!... Ty umiesz nienawidzieć! (patrząc nań z wyrazem lęku) życzyłeś mu tej śmierci!... Ja się ciebie chwilami boję, Ryszardzie...
Norski (czule, wyciągając ku niej ramię).
Różo, droga, jedyna! Dla ciebie mam tylko jedno uczucie...

SCENA 2.

Jan (wchodząc:)
Jaśnie Panie, jakiś pan przybył z wizytą. (podaje bilet Norskiemu).
Norski (rzuciwszy okiem na kartę, radośnie:)
A! Wrocki, Władek Wrocki!
Róża (ożywiając się:)
Władek!?... (do Jana:) Prosić. Naturalnie prosić!
(Wchodzi z lewej Wrocki).

SCENA 3.

(Wrocki oddaje walizkę podróżną Janowi, który odchodzi. Norscy spieszą mu na spotkanie).
Norski.
Co za niespodzianka!
Róża.
Nareszcie po latach przypomniałeś nas sobie — niedobry. (podaje mu rękę, którą Wrocki całuje; potem gość wita się serdecznie z Ryszardem).
(Siadają dookoła stołu Norski w międzyczasie dzwoni na lokaja).
Norski do wchodzącego lokaja )
Podwieczorek! (sługa odchodzi).
(Podczas toczącej się z kolei rozmowy lokaj nakrywa do podwieczorku stolik w środku pokoju naprzeciw wyjścia na taras, dokąd się później towarzystwo przenosi od stołu większego po lewej stronie salonu)
Norski.
Gdzieżeś się podziewał przez czas tak długi? Widzieliśmy się po raz ostatni w dzień naszego ślubu z Różą.
Róża.
Spełniwszy należycie obowiązki drużby, nazajutrz wyjechałeś z Warszawy. Odtąd minęło lat 13.
Wrocki.
Przedsięwziąłem dłuższą podróż po świecie. Byłem lat parę w Anglji, studjowałem medycynę. Potem odbyłem pielgrzymkę do Paryża, a stąd wraz z ekspedycją naukową pojechałem do kolonji w północnej Afryce. Teraz, w powrocie do kraju, przeczytawszy w liście przyjezdnych w jednym z tutejszych dzienników wasze nazwisko, postanowiłem was odwiedzić.
Róża.
Co było twoim świętym obowiązkiem.

(obserwując go)

Zdaje mi się jednak — twoja dawna wrażliwość nie zmniejszyła się — i nerwowy jesteś, jak dawniej!
Wrocki.
Masz słuszność, Różo. Najlepiej mi o tem nie przypominaj, bo mnie wprawiasz w mimowolne zakłopotanie. (przegarnia ruchem szybkim włosy, poczem wstaje i nerwowo przechadza się parę razy po pokoju, dotykając po drodze ręką sprzętów. Róża i Norski obserwują go w milczeniu uśmiechnięci. Po czasie Wrocki zatrzymuje się przed stołem i wyciągnąwszy chusteczkę z wierzchniej kieszeni tużurka, ociera ruchem ostrym, gwałtownym czoło).
Róża (uśmiechnięta).
W niczem prawie nie zmieniłeś się, Władku; taki z ciebie niespokojny duch jak dawniej; meblom nawet nie dasz ustać spokojnie.
Norski.
Znać to zwłaszcza z gestykulacji twojej; ruchy masz ostre po staremu, niby cięcia lancetu.
Wrocki (śmiejąc się).
Co mi też zjednało wśród kolegów parę niebardzo pochlebnych przezwisk i przydomków.
Norski (po chwili).
Czy przypominasz sobie nasze eksperymenty z suggestją?
Wrocki.
Czy przypominam sobie? Rozumie się. Byłem twem najlepszem medjum, Ryszardzie; odgadywałem w lot poddane mi przez ciebie myśli i obrazy. Czy wypróbowujesz siłę swego spojrzenia i nadal Ryszardzie?
Norski.
Nie — zarzuciłem te doświadczenia. Zbyt teraz stałem się nerwowy.
Róża.
Podróżując po Wschodzie, musiałeś widzieć zapewne niejedną sztuczkę fakira lub cudowne łamańce wojowniczych derwiszy?
Wrocki.
Widziałem rzeczy istotnie niezwykłe i — wierzcie mi — nabrałem szacunku dla tych półdzikich, obdartych filozofów pustyni i puszczy. Moja skłonność do poddawania się obcej suggestji omal nie zamieniła mnie w niewolnika jednego z czarnoksiężników Sahary.
Norscy.
Szczególne!
Róża.
Gdy odetchniesz po niewczasach podróży, opowiesz nam dokładnie swe przygody. Czasu będzie dość; bo przypuszczam, że nas chyba tak prędko nie porzucisz?
Wrocki (niezdecydowanie:)
Radbym jednak...
Norski (przerywając mu).
Rozumie się — niema tutaj żadnych wymówek. Zostaniesz u nas i to na parę tygodni, a gdy ci się tu podoba, to choćby do końca sezonu.
Wrocki.
Ależ ja muszę być z końcem tego miesiąca w Warszawie. Mam zdać sprawę z podróży w Towarzystwie Lekarskiem — zapowiedziałem odczyt i druk elaboratu.
Róża.
Jakoś to się ułoży — tymczasem proszę do podwieczorku.
(Przenoszą się do nakrytego stołu).

Róża (wychylając się przez balustradę tarasu w głąb ogrodu).
Adasiu! Adasiu!
Wrocki.
Więc macie syna?
Norski (zimno:) Tak — Róża ma syna.
(Wrocki patrzy nań, trochę zdumiony tonem).
Norski (wstając i patrząc gniewnie w ogród).
Pewnie znów w altanie. Uparty i krnąbrny chłopak!

SCENA 4.

(Po schodach wbiega zadyszany Adaś, szczupłe 12-letnie, nerwowe dziecko o jasnych kędziorach spadających na ramiona i ciemnych aksamitnych oczach).

Adaś (instynktownie tuląc się do matki, z trwogą).
Jestem, tatusiu.
Norski.
Gdzie byłeś tak długo? Czemu się kryjesz ciągle po kątach?
Adaś.
Byłem w altanie, tatusiu; czytałem książkę.
Norski.
Tyle ci razy mówiłem, żebyś się bawił tu, na słońcu. Nieposłuszny jesteś Adasiu.
Róża (popychając go ku Norskiemu).
No, idź, przeproś tatusia i przywitaj gościa. Ten pan, to nasz krewny, Adasiu. Będziesz go nazywał wujem.
(Adaś całuje rękę Norskiego, poczem milcząco wita się z Wrockim).
Norski.
A teraz idź i przebierz się, bo pójdziemy na plażę. Podwieczorek wypijesz w jadalni z mademoiselle.
Róża (biorąc go za rękę).
Choć Adasiu — każę ci wszystko przygotować. (odchodzi z Adasiem).


SCENA 5.

Wrocki.
Śliczny chłopaki Tylko znać nerwowe bardzo i wątłe dziecko. Dlaczego właściwie zabraniasz mu bawić się w altanie? Chłodnik wcale miły, zwłaszcza w dzisiejszy upał.
Norski (niechętnie).
Boję się, czy właśnie tam nie będzie dlań za chłodno. W tamtym kącie pod murem jest utajona wilgoć, a on bardzo na to wrażliwy.
Wrocki.
Masz słuszność. Lecz coś go widać ciągnie w tę stronę; dziwny chłopak.
Norski (przyciszonym tonem).
Czy uwierzysz? Ja się tego dziecka boję. Przejmuje mię bezwiednym lękiem. Jest mi całkiem obcy.
Wrocki.
To dziwne.
Norski.
Czy nie uważasz, że w niczem niepodobny do mnie? Rysy twarzy i oczy zupełnie przejął od matki.
Wrocki.
Zastanawia mię ten szczególny, nerwowy skurcz koło ust. Gdzieś go widziałem...
Norski (żywo).
Nieprawdaż? — — I mnie on uderzył... Lecz... (ciszej, widząc w głębi ukazującą się Różę) on nie należy do Róży...

SCENA 6.

Róża (zbliżając się ku nim).
Dlaczego nie pozwoliłeś Adasiowi pozostać z nami? Czuję, że mu to sprawiło wielką przykrość.
Norski.
Był nieposłuszny. Zresztą dziecko nie powinno przysłuchiwać się ciągle rozmowom starszych. I tak jest nad wiek rozumny i poważny. Będziemy swobodniejsi. Siądź z nami, Różo. Władek zapewne niejedno ma nam do powiedzenia.
Wrocki (patrząc na taras i morze, z uśmiechem).
Pięknie tu u was. Mieszkacie jak para królewskich kochanków. Wszystko tu upaja, czaruje.
Norski.
Podoba ci się — to pięknie.
Róża.
Istotnie wygodne mieszkanko na lato.
Wrocki (uderzając się w czoło, z namysłem).
Dziwne skojarzenie! Wiecie — to morze, ten taras i park na dole przypomniały mi bajeczny sztafaż, w którego ramach rozgrywa się tragiczna historja jednej z ostatnich nowel nieodżałowanego Prandoty.
(Norscy drgnęli i rzuciwszy sobie krótkie spojrzenie, wpatrują się uważnie we Wrockiego).
Norski.
To szczególne!
Wrocki (do Norskiego).
Czy widziałeś się z nim przed tą fatalną podróżą? Podobno odbijał od tutejszej przystani?
Norski (obojętnie).
Tak — był u nas w dzień wstąpienia na pokład. Zjedliśmy w trójkę obiad...
Róża (przerywa mu).
Chciałeś powiedzieć: w dwójkę — ani mnie ani Adasia o tej godzinie w domu nie było.
Norski.
Ach tak — przypominam sobie — wyjechałaś wtedy na godzinę autem w okolicę. Drobnostka. — Otóż zjedliśmy razem obiad, poczem on, nie mogąc doczekać się powrotu Róży, ponieważ statek odchodził za kwandrans, pożegnał mię i odjechał.
W dwa tygodnie potem dowiedzieliśmy się, że parowiec „Albatros“, którym żeglował ku brzegom południowej Ameryki, w drodze zatonął podczas burzy.
Wrocki.
Czy nikt się nie uratował?
Norski (twardo).
Ani żywa dusza. Zginęli wszyscy.
Róża.
Podobno parę osób spóźniło się w ostatniej chwili na statek i pozostało w porcie...
Norski.
Lecz nazwisk nie wymieniono. W liście pasażerów pozostawionej w porcie przez kapitana statku umieszczono na czele jego nazwisko.
Wrocki.
W każdym razie nikt odtąd nigdzie Prandoty nie widywał, nikt o jego ocaleniu nie słyszał. Przepadł jak kamień we wodzie.
Norski.
O śmierci jego zgodnie mówiły wszystkie dzienniki.
Wrocki.
Tak. Czytałem parę nekrologów. Zginął młodo, budząc powszechny żal.
Norski.
Biedny chłopak! Tak mu do twarzy było w tym fantastycznie na ramię zarzuconym płaszczu, który przywdział do podróży.
Wrocki (patrząc nań z przykrem zdumieniem, poważnie).
Strata niepowetowana. Jestem najgłębiej przekonany, że kiedyś objawiłby się w nim światu pierwszorzędny pisarz i artysta. Co za siła, co za szczerość uczucia!
Róża (z wdzięcznością w głosie do Wrockiego).
Nieprawdaż, Władku? Był to talent rzadki, wyjątkowy — zdobył nawet uznanie za granicą. Pojawiło się parę tłómaczeń na język francuski. Czytałam w „Revue Blene“ obszerną recenzję jego pierwszego tomiku; krytyk francuski unosił się nad oryginalnością pomysłów, świeżością formy i mocą ekspresji. — A jest to dopiero drobna cząstka jego utworów — nie znają rzeczy większych, wydanych już u nas lub pozostałych w rękopisie.
Norski (wypuszczając kłąb dymu z papierosa — cedzi:)
Zdaje mi się — przesadzacie trochę. Nigdy zbyt wysoko nie ceniłem tego talentu. Był zmanierowany i za sentymentalny. (do Wrockiego:) Czy nie miałbyś ochoty przejść się trochę po plaży? Pora wymarzona, a do kolacji jeszcze sporo czasu...
Wrocki (maskując przykre zdumienie).
Owszem.
Róża (z szyderskim uśmiechem do Wrockiego).
Powrócimy jeszcze do naszego tematu. Teraz idę się przebrać, (wstaje i ściskając mu rękę:) Dziękuję ci, Władku. (odchodzi).


SCENA 7.

Wrocki (patrząc za znikającą postacią Róży).
Dlaczego Róża nie nosi stroju o żywszych barwach? Czyżby zarzuciła już dawną, bajeczną kombinację kolorów, w których tak jej było zawsze do twarzy? Wygląda w tej czerni zbyt surowo i poważnie.
Norski (szydersko).
Róża nosi żałobę.
Wrocki.
Czy straciłeś kogo ze swej rodziny?
Norski (wściekle).
Po nim — jakżeś niedomyślny, kochany kuzynie! — po nim przywdziała żałobę i obiecuje nie zrzucać jej do końca życia. Pietyzm zdumiewający w XX wieku, nieprawdaż kochany Władku? — Moja żona nosi żałobę po wielkim, przedwcześnie zgasłym poecie. Cha, cha, cha! — Czyżbyś nie zauważył tych ogni, jakie miotały jej oczy, gdy słyszała z ust twoich słowa uwielbienia dla twórczości Prandoty? A ten ciepły, wdzięczności pełen uścisk przed chwilą?... Dziękowała ci za gorącą filipikę w obronie jej ideału, (z goryczą:) Wesołe mam życie — nieprawdaż, Władku? — rozkoszne... otoczony kultem dla tamtego, potrącający co dzień, co chwilę o liryczne wspomnienia o nim... A — a — a...
Wrocki (w posępnem zamyśleniu).
Więc nie zapomniała... A ja właśnie sądziłem, że małżeństwo z tobą wyleczy ją z tego chorobliwie egzaltowanego uczucia.
Norski.
Stało się wprost przeciwnie. — Na wiadomość o rozbiciu statku dostała nerwowego ataku, który powtarzał się przez parę tygodni; myślałem, że dostanie obłąkania... Gdy powróciła do zdrowia, włożyła tę przeklętą czerń żałoby. — Śmierć jego wzniosła w jej duszy kaplicę pamięci dozgonnej; pali się w niej wieczysta lampa uwielbienia bez granic i tęsknoty. On zginął — lecz zabójczy jad, który zatruł mi życie, nie przestał działać i po jego zgonie.
Wrocki.
A jednak trudno uwierzyć. Ty — niegdyś lew salonów, wytworny kawaler i świetny fechtmistrz, o którego względy ubiegały się wszystkie piękności stolicy — ty nie umiałbyś zdobyć serca choćby Róży Wrockiej?
Norski.
Żona moja nigdy mnie nie kochała.
Wrocki.
Dlaczego więc oddala ci rękę?
Norski (uśmiechając się zagadkowo).
Była kobietą ekscentryczną, ulegała swym fantazjom, a ja byłem jej stałym, niczem nie zrażającym się wielbicielem. Wystarczyło jedno skinienie jej ręki — byłem już u stóp. — Zostałem jej mężem. — Dlaczego? (ironicznie) Ona ci to lepiej potrafi wytłómaczyć. Musiała mieć widocznie swe specjalne powody, o których czasem wolę nie myśleć. — Oświadczyłem się i zostałem przyjęty.
(Chwila milczenia. Norski nachyla się w krześle ku ogrodowi i wciąga długo nozdrzami powietrze; do chwili pojawia się na jego twarzy odcień niepokoju).
Norski.
Czy nic nie czujesz w tej chwili?
Wrocki.
Jakto? Nie rozumiem.
Norski.
Czy naprawdę nie czujesz specjalnej woni?... Płynie stamtąd — od ogrodu...
Wrocki.
Jeśli chodzi o woń kwiatów, jest istotnie wspaniałą symfonją.
Norski (niecierpliwie).
Ależ nie. To coś całkiem innego, (węszy). Więc nie czujesz nic specjalnego?
Wrocki.
Ani trochę. Zdaje mi się, że jesteś trochę przeczulony. To złudzenie.
Norski (opadając w krzesło).
Być może. Szczególna! Zwykle w tej porze doznaję podobnych złudzień.
Wrocki.
Nerwy, wszystko nerwy. (patrzy nań uważnie) Jak ty się od tej pory zmieniłeś! Nie do poznania! (Po namyśle) No, tak — spory kawał czasu: 13 lat.
Norski.
Pod jakim względem? Czy tak się postarzałem?
Wrocki.
To — nie. Lecz twoja dawna energja zda się nadwątlona. Może zresztą jest to wynikiem chwilowego przygnębienia z powodu świeżych przejść z Różą. Wtedy jednak, przed laty, gdy rozłączeni losami rozjeżdżaliśmy się w dwa przeciwne krańce świata, uniosłem z sobą głęboko wyryty w duszy twój obraz: byłeś dla mnie wtedy uosobieniem męskiej energji i niezłomnej woli.
Norski (w zadumie).
Piękne czasy. Byłem jeszcze wolny, młody i pełen wiary w przyszłość.
(Po chwili:) Dobrze, żeś przyjechał, Władku. Będzie z kim pomówić, zapomnieć o codziennej zmorze. Uważasz — ja tu (oglądając się trwożnie) od jakiegoś czasu boję się sam przebywać. A nie mam z kim mówić. Jestem właściwie kompletnie odosobniony i zdany na siebie. Ha, ha. Splendid isolation...
Z Różą — rozumiesz — w jej obecnym nastroju nie mogę rozmawiać bez narażania się przy każdej sposobności na przykre sceny. — Adaś — to dziecko nad wiek nerwowe. Umyślnie unikam z nim styczności z obawy przed pytaniami, które lubi zadawać; bywają nieraz dziwne, niekiedy ścinają krew mrozem. Czuję przed nim instynktowny lęk, niemal strach zabobonny; czasami zdaje mi się, że powinienem się go wystrzegać, że spotka mnie od tego dziecka coś złego. Niesamowity chłopak.
Wrocki.
Mówisz to w tak szczególny sposób. Przecież to twój syn.
Norski.
No tak — to syn mojej żony.

SCENA 8.

(Wchodzi Róża z Adasiem. Oboje ubrani do wyjścia. Obaj mężczyźni podnoszą się od stołu).
Róża.
Jesteśmy gotowi.
(Adaś zbliża się ku ojcu, chcąc mu podać rękę. Norski, udając, że tego nie widzi, usuwa się nieznacznie półobrotem do stołu i przytłumia dopalający się papieros w popielniczce).
Róża (spostrzegłszy to, do Norskiego z wyrzutem:)
Ryszardzie!
Norski (odwracając się do niej, z przesadną grzecznością:)
Służę ci, Różo.
Róża (niecierpliwie:)
Chodźmy już.
Norski.
A — chodźmy.
(Wrocki bierze Adasia za lewą rękę i wraz z Różą schodzą po stopniach tarasu w głąb. Za nimi powoli Norski. Po drodze, gdy Wrocki zeszedłszy w dół, zmierza w lewo, Norski woła za nim:)
Norski.
Nie — nie tędy — prosto, ścieżką główną!
(Dochodzą do bramki w murze w dole. Norski otwiera ją kluczem. Na ścieżkę między murem a tarasem i na jego dolne stopnie wpada z plaży pomarańczowy odblask. Widać przez otwór bramki wybrzeże i roztrącające się o nie cicho fale morza. Róża z Wrockim i Adasiem posuwają się powoli ku brzegowi, gdy Norski zamyka za sobą bramę).

SCENA 9.

(Przez chwilę scena pusta. Po jakimś czasie wchodzi do salonu z prawej Jan i zaczyna uprzątać stół. Po chwili drzwiami z lewej wkrada się obdarty włoski żebrak i spostrzegłszy Jana, wyciąga rękę).
Żebrak.
Un povero mendicante! Un povero mendicante!
Jan (szorstko).
Państwa niema w domu. Zabieraj mi się stąd zaraz, włóczęgo! Którędy też wśliznąłeś się aż tutaj? Dalej! (wypycha go) Ruszaj stąd!
(W tej chwili schodami tarasu wraca Norski. Jan zauważywszy pana, pozostawia Żebraka po lewej, a sam przechodzi na prawą stronę pokoju zwrócony twarzą ku Norskiemu).
Norski (do Jana).
Poszukaj parasolki pani. Gdzieś tu ją zostawiła.
(Podczas gdy Jan szuka po kątach, Żebrak niko pochylony zbliża się z wyciągniętą ręką ku Norskiemu).
Żebrak.
Alcuni soldi per un poveretto, signore! Alcuni soldi...
(Norski zdumiony nagłem pojawieniem się Żebraka, wyciąga portmonetkę i dobywszy pieniądz, podaje mu. W tej chwili Żebrak podnosi nań oczy, spojrzenia ich spotykają się. Nagle żebrak przerażony czyni parę kroków wstecz, cofając równocześnie wyciągniętą ręką i nie chce przyjąć widocznie jałmużny. Wpatrzony w Norskiego mówi z dziwnem przerażeniem:)
Żebrak.
Grazie, signore, molte grazie! Non accetterò niente.
(czyniąc ruch wzbraniania się, wciąż weń wpatrzony:) Lei ha un viso terribile!
Jan (znalazłszy parasolkę, niemo przypatruje się całej tej scenie; po ostatnich słowach żebraka, do Norskiego:)
Co on mówi, ten włóczęga?
Norski (zmieszany i przerażony, nie spuszczając oczu z żebraka:) Mówi, że nie przyjmie jałmużny odemnie, gdyż mam twarz okropną. (z obłąkaniem w oczach:) Może on ma słuszność, mój stary?
Żebrak (cofając się ku drzwiom).
Un viso terribile! Una faccia strana, molto strana.
(Jan zamierza się nań, lecz wstrzymuje go gest Norskiego. Żebrak znika w drzwiach).
Norski (przeciąga ręką po czole jakby zbudzony z przykrego snu).
Jan.
Jaśnie Panie! (podając mu parasolkę) Proszę — oto jest.
Norski (odsuwając lekko podawany przedmiot — w roztargnieniu, wciąż zajęty poprzednią sceną).
Zaniesiesz sam pani na plażę; powiesz, że głowa mię boli i zostałem w domu.
(Jan kłania się i odchodzi z parasolką tarasem ku bramce).
Norski (sam).
Czyżby on?... (Nie kończąc, patrzy w osłupieniu w stronę, gdzie zniknął żebrak. Po chwili milczenia, mówi półgłosem:)
Dziwny żebrak...

(Zasłona).





AKT II.

(Scena jak w akcie I. Godzina 6 popołudniu. W ciągu akcji powoli ściemnia się na dworze).

SCENA 1.

(Róża i Wrocki siedzą przy otwartych drzwiach wychodzących na taras i morze. Mocne, zachodowe słońce wpada strugami w pokój. Żaluzje na jednem z okien zapuszczone).

Róża (biorąc jeden rękopis ze stosu papierów rozrzuconych na stole, przy którym siedzą).
A wiesz, kto tłómaczył na język francuski utwory Prandoty?
Wrocki[1] (przeglądając wciąż jeden rękopis).
Nie. Tłumacz ukrył się pod inicjałami nazwiska.
Róża.
Ja.
Wrocki.
Ty? — Przekład świetny — odtwarza niebywale wiernie oryginał. Miałaś trudne zadanie, Różo. Język Prandoty nader swoisty, styl pełen nieuchwytnych subtelności niełatwych do oddania w mowie obcej. — A jednak stanęłaś na wysokości zadania. Lecz musiało cię to kosztować wiele pracy.
Róża.
Była dla mnie rozkoszą. Pokazanie go światu, Europie — to cel mego życia. Postanowiłam przełożyć wszystko, cokolwiek pozostało po nim. Na to żyję — dlatego opanowałam chorobę. To mój pierwszy obowiązek i powinność względem niego.
Wrocki (wzruszony).
Szczęśliwy Stach!
Róża.
Bluźnisz, Władku — jemu należał się inny los. Powinien był żyć długo i tworzyć w sławie jak w słońcu. Właśnie jego utwory nadawały się najbardziej może wśród tysiąca innych wyszłych z młodego pokolenia naszych pisarzy do objawienia kulturalnemu światu zagranicy.
Wrocki.
Masz słuszność. Problemy, które poruszał, znajdą niezawodnie żywe zainteresowanie i u cudzoziemców.
Róża (przewracając rękopis).
Oto przekład jednego z jego utworów p. t. „Rozstanie“ — „Les adieux“. To małe arcydzieło prozy lirycznej ma dla mnie większą wartość od innych, bo uczuciowo związane z dziejami naszych najserdeczniejszych przeżyć. Napisał je w dzień przed mym ślubem, żegnając na zawsze.
Wrocki.
Lecz w rzeczywistości nie miało być to pożegnanie ostatniem. Widywaliście się potem nieraz.
Róża (smutno).
Tak — lecz właściwie wszystko skończyło się jeszcze wtedy, (z goryczą:) Nawet nie pożegnał się ze mną przed podróżą, z której nie miał powrócić. Spieszyło mu się na okręt, (z wyrzutem:) Uciekł przedemną, rozmyśliwszy się w ostatniej chwili.
Wrocki (zdumiony).
Nie rozumiem, Różo. Czyż nie zamierzał odpłynąć do Ameryki na serjo?
Róża.
Tak — lecz mieliśmy jechać razem. Uległam jego prośbom i postanowiłam rzuciwszy dom, uciec z nim za ocean.
Wrocki (zdumiony).
I byłabyś to uczyniła istotnie, Różo?
Róża.
Z wszelką pewnością. Byłam zdecydowaną na wszystko. Tymczasem on opuścił przystan bezemnie... bez pożegnania... Może nie śmiał mi spojrzeć w oczy, może wstydził się przyznać, że przed momentem rozstrzygającym zabrakło odwagi.
Wrocki (zamyślony).
Może ty się mylisz, Różo...
Róża (podniecona).
Więc jak wytłumaczyć ten wyjazd, ten pośpiech?...
Wrocki.
Ależ podobno, jak mi opowiadał miesiąc temu Ryszard, czekał na ciebie Prandota napróżno tutaj we willi, a gdy już pora odejścia statku nagliła, z konieczności opuścił wasz dom, nie mogąc pożegnać się już z tobą. Twoja własna wina, Różo; dlaczego nie wróciłaś wcześniej?
Róża.
Właśnie w tem cała zagadka. Muszę ci wytłumaczyć sytuację; inaczej nie zrozumiesz, że zarzuty, jakie czynię pamięci Stacha, są słuszne, że mogę mieć uzasadniony żal do niego.
Wrocki.
Słucham z uwagą.
Róża.
Muszę się śpieszyć ze zwierzeniami, bo Ryszard lada chwila może wrócić...
(Podchodzi ku oknu na skrzydle i podnosi żaluzję. Łuna zachodu oblewa jej czarną, wysmukłą postać, grając krwawo na dżetach sukni. Po chwili milczenia cala w strugach słońca mówi cicho:)
Takie samo słoneczne popołudnie było i dnia owego, kiedy mieliśmy opuścić razem ten brzeg. Tu, w tym salonie przyrzekłam mu. Mieliśmy się spotkać poza domem, mniej więcej o tej porze, pod zachód przy drodze do portu, w lasku palmowym, który tutejsi rybacy zowią „Bosco delie streghe“, t. j. „Gajem czarownic“.
Wrocki.
Kiedy umówiliście się?
Róża.
Koło południa. Dla utrzymania pozorów i zmylenia tropu on nie ruszał się z willi, dotrzymując towarzystwa Ryszardowi — ja przeciwnie, wymyśliwszy sobie ważną wizytę w sąsiedztwo, wyjechałam po 12-tej autem poza miasto, obiecując wrócić na pożegnanie koło 4-tej.
Wrocki (zaciekawiony pochyla się ku niej).
No — i czekałaś w lesie napróżno do wieczora?
Róża.
Tak — mniejwięcej do 6-tej. Gdy już słońce, jak teraz, zaczęło dotykać dolnym brzegiem fal morza, zdenerwowana czekaniem napróżno i zaniepokojona wróciłam do domu.
Wrocki.
By tu dowiedzieć się, że Prandota już odjechał?
Róża.
Tak. — Pamiętam najdrobniejsze szczegóły tego fatalnego wieczora — znam na pamięć wszystkie okropne stadja niepokoju w drodze powrotnej, całą gamę przeczuć, których realizacja oczekiwała mnie w domu...... Pamiętam długą jak wieczność wędrówkę po schodach tarasu, przebytych pędem.... Z zapartym tchem biegłam po stopniach, nasłuchując jego głosu, niepewna, co zaszło... (wskazując na taras) Tu — już na platformie zdyszana, nie mogąc opanować ruchów łomocącego głośno serca, zatrzymałam się, czepiając się ręką balustrady, by nie upaść. Zapuszczam głodne, niecierpliwe spojrzenie w głąb domu i widzę... cha, cha, cha!... widzę plecy rozpostartego spokojnie we fotelu Ryszarda. Czytał z zajęciem wstępny artykuł z „Corriere delia Sera“. Przypominam tytuł; tak dziwnie brzmiał: — L’Adenipimento — Spełnienie... Nieprawdaż, piękny wyraz? A — dem — pi — men — to...
Wrocki (ze skupioną uwagą).
Czy Ryszard zaraz cię spostrzegł?
Róża.
Nie — nie ruszał się dłuższy czas z miejsca, chociaż jestem tego niemal pewną, że usłyszał moje szybkie, gwałtowne kroki na stopniach. Lecz nie obrócił się, nie drgnął... Udawał... Mam przekonanie, że czynił to umyślnie, z celem z góry uplanowanym... I mnie też coś przykuło do ziemi. Nie przerywałam mu, chociaż chwile sączyły się jak wieki... Wreszcie raczył wyczuć moją obecność poza sobą i obrócił się. Spotkawszy się z mojem spojrzeniem, powstał i ze źle tajonym błyskiem tryumfu w oczach oznajmił spokojnie: — Wracasz trochę późno. Nasz gość nie mogąc się doczekać twego powrotu, odjechał. „Albatros“ odbił od brzegu przed godziną. — Opanowałam się całą siłą woli, zbywając milczeniem informację... W dwa tygodnie potem przeczytałam w dziennikach opis katastrofy...
Wrocki.
Cios był dla ciebie okropny... Chorowałaś długo... Lecz uspokój się, Różo — czas wszystko ukoi i złagodzi. Wróciłaś do życia i jego spraw z pięknym celem uwiecznienia swego ideału. Wzniosły cel, Różo, godny twej wielkiej miłości.... Nie zapominaj też, że jesteś matką Adasia...
(Dłuższe milczenie, w ciągu którego Róża odchodzi do okna i siada naprzeciw Wrockiego, przerzucając bezwiednie rękopisy).
Róża.
Adaś dziwne, kochane dziecko (po namyśle) Czy wiesz, że Ryszard podczas mej nieobecności w to fatalne popołudnie kazał wyjechać mu z domu na przechadzkę wraz z guwernerem? Wróciwszy do willi, nie zastałam dziecka; nadjechali razem dopiero późno wieczorem. Pan guwerner otrzymał prawdopodobnie specjalne pod tym względem instrukcje. Czy to nie zastanawia?
Wrocki.
Istotnie. Wygląda tak, jakby Ryszard nie życzył sobie jego obecności we willi w tym czasie...
Róża.
Nieprawdaż? Szczegół zagadkowy...
Wrocki.
Kto wie, może chciał rozmówić się sam na sam z Prandotą przed odjazdem? Może przeczuwał wasz zamiar?
Róża.
Dziś już wiem napewno, że był o wszystkiem dokładnie poinformowany, (ciszej, z ironją:) Pan domu tego ma wierne jak psy sługi. Stary Jan nienawidzi mnie...
Wrocki (z namysłem).
Toby może wyjaśniło trochę postąpienie Prandoty. Może w rozmowie z Ryszardem przyszło do rewelacji, pod wpływem których Prandota zawahał się i odstąpił od zamiaru?
Róża (oburzona).
Postąpiłby tedy jak tchórz. Czy przypuszczasz, że się uląkł Ryszarda?
Wrocki.
Niekoniecznie. Może ustąpił przed ogromem jego cierpienia.
Róża.
I uciekł by się ze mną nie spotkać.
Wrocki.
Może tak i lepiej się stało?... Czy ja zresztą wiem? W każdym razie jestem głęboko przekonany, że podczas twej nieobecności coś między nimi zaszło.
Róża (podniecona).
Tak... i mnie to nieraz przychodzi na myśl... Pomyśl tylko... Ryszard miał wtedy ręce zupełnie wolne... we willi prócz Jana nie było nikogo... zostali we trójkę ze Stachem...
Wrocki (zmienionym głosem).
Różo, o czem myślałaś?
Róża (nerwowo, opadając we fotel).
Nie!... Nie!... W głowie się czasem mąci...
Wrocki.
Przeczulenie, nerwy, cierpienie. Pomału wrócisz do równowagi. (wstaje i opierając się łokciem o futrynę wyjścia na taras, wodzi oczyma po morzu i niebie. Chwila milczenia, wśród którego wchodzi Ryszard drzwiami z lewej).

SCENA 2.

Norski (z bladym uśmiechem znużenia).
Buona sera, moi państwo! O czem rozmawiacie?
Wrocki.
O wszystkiem i niczem! Właśnie przyszedłeś na chwilę milczenia, wypoczynku myśli.
Norski.
A więc nastrój przedwieczorny, co? (podaje mu papierośnicę).
(Wrocki wyjmuje z niej papierosa, zapala i ruchem półkulistym, pełnym rozmachu rzuca zapałkę w ogród. Norscy obserwują go przytem ciekawie).
Róża.
Tak dziwnie jakoś zapaliłeś tego papierosa...
Wrocki.
Jak to dziwnie? Jak zwykle (z uśmiechem) biorę zapałkę, pocieram o pudełko...
Róża.
Zapewne, lecz ruchy twoje przy tej czynności były jakieś nowe, jakby nie do ciebie należące, jakby świeżo w szczególny sposób nabyte.
Wrocki.
To dziwne. Istotnie takie sprawiają wrażenie? Hm...
Róża (znacząco).
Sądzę, że nie ja tylko zauważyłam tę dziwaczną zmianę w twej gestykulacji...
Wrocki.
Co to wszystko znaczy, Różo? Mówisz w zagadkach...
Norski (przerywając mu).
A propos książek, które zamówiłeś onegdaj w księgarni. Byłem dziś u Tassoniego na wywiadzie w tej sprawie: kazał ci powiedzieć, że przesyłka nadejdzie dziś koło 8-mej; możesz więc mieć książki jeszcze dziś wieczorem.
Wrocki (patrząc na zegarek).
Dziękuję ci Ryszardzie — że też o wszystkiem pamiętasz: Nie omieszkam zaglądnąć tam za godzinę. (Patrzy pilnie na niebo, na którem nagle coś widocznie zauważył; zmienia pozycję i podniósłszy się lekko na palcach, wyciąga rękę ku górze, wskazując w dal:) Patrzcie, patrzcie, co za przepyszny widok! (Norscy zbliżają się ku terasie. Róża patrzy na niebo, Ryszard po krótkim rzucie oczu w tę samą stronę obserwuje raczej plastyczne ruchy Wrockiego).
Róża.
Rzeczywiście niezwykły obraz! Co za szerokie, białe koło mew!
Wrocki.
Widzicie tę drugą gromadę? Układa się w długi łańcuch poza obrębem koła sióstr.
Róża.
Łańcuch rusza w kierunku srebrzystej obręczy...
Wrocki (obserwując, bez przerwy gestykuluje).
Teraz już jest w linji pionowej do jej płaszczyzny.
Róża.
Przefruwają przez koło!... Bajecznie!
Wrocki (gestykulując).
Połowa łańcucha nanizana już przez obręcz jak klinga szpady przez cerceau... (odpowiedni gest).
Norski (wpatrzony we Wrockiego, zmienionym głosem).
Władku! Co ty robisz?
Róża (odwracając oczy od nieba, patrzy również na Wrockiego; na twarzy jej zachwyt przechodzi w zdumienie).
Istotnie, co ty robisz, Władku?
Wrocki (patrząc na nich zdumiony).
Jakto, co? obserwuję wraz z wami mewy...
Norski.
No, tak, zapewne. Ale czynisz to w taki sposób, że miałbym ochotę powiedzieć, że gesty te są ci obce.
Róża.
Ryszard ma słuszność. Podzielam w zupełności jego spostrzeżenie; ty się dziwnie poruszasz, Władku.
Wrocki (do Norskiego).
Czy zauważyłeś coś podobnego u mnie dopiero dziś po raz pierwszy?
Norski (po chwili.)
Przyznam ci się, że rzeczywiście od pewnego czasu dostrzegam dziwaczną zmianę w twych ruchach. Są jakby miększe, zaokrąglone i stąd różnią się tak zasadniczo od dawnych ostrych i nerwowych, że zmiana rzuca się zaraz w oczy. Mam wrażenie, że gesty, które wykonujesz, to nie te dawne twoje, do jakich przywykłem, lecz jakieś obce, skądś przejęte.
Róża.
Jakgdyby ktoś drugi kierował niemi, usadowiwszy się w twem wnętrzu. Wyglądasz na aktora, który genjalnie wżył się w cudzą mimikę.
Wrocki.
Rzecz szczególna. Musi jednak coś wtem być, gdyż oboje zauważyliście zaszłą we mnie zmianę. Jeśli się jednak nie mylicie, zapewniam, że robię to bezwiednie.
Norski (patrząc nań bystro, wstaje od stołu, przy którym siedzą w czasie rozmowy i nerwowo przechadzając się po pokoju, mówi:)
A przecież jakaś przyczyna być musi.
Wrocki (zapalając papierosa, opiera się o grzbiet fotelu. Mówi powoli, z predylekcją — znać, że wpadł na zajmujący go temat:)
Nie ulega wątpliwości. — Prawdę mówiąc, zjawisko zaobserwowane przez was na mojej osobie, które nazwałbym „ksenomimją“, nie jest mi obcem. Śledziłem je u paru osób na klinice w obserwatorjum psychologicznem w szpitalu Salpêtriere. Można tu wogóle postawić dwie hipotezy. Ksenomimja może wypływać z prostego zapatrzenia się na drugiego jako wzór i w tej formie występuje bardzo często u dzieci, u których zmysł naśladownictwa jest tak silnie rozwinięty, że ruchy tą drogą nabyte utrwalają się w późniejszem życiu.
Róża.
Sądzę, że w naszym wypadku chyba niema o tem mowy. Zmienione ruchy twoje nie naśladują ani mnie ani Ryszarda, tem mniej Adasia.
Norski.
Tak — to jasne. Rzeczywiście, to nie są ruchy żadnego z nas trojga.
Wrocki.
A zresztą z nikim tutaj od czasu, jak przybyłem, nie pozostaję w koniecznej do tego bliskiej styczności.
Róża.
Z ruchów twoich wygląda ktoś inny. (patrzy zagadkowo na Ryszarda).
Wrocki.
Pozostaje więc druga ewentualność. (z uśmiechem, zadowolony z zainteresowania Norskich:) Najprawdopodobniej wchodzi tu w grę podświadome działanie telepatji.
Róża.
Jak to rozumiesz?
Norski.
Czyżbyś przypuszczał, że ktoś wpływa na ciebie w ten sposób, że każe ci wykonywać ruchy należące do osoby trzeciej lub nawet do samego nadawcy? A może to są gesty przezeń tylko pomyślane, czysto imaginacyjne? Może one wogóle nie należą do żadnego ściśle określonego osobnika? Może to są gesty niczyje?
Róża (patrząc szydersko na Norskiego).
To ostatnie przypuszczenie zrobiłeś chyba tylko z całkiem teoretycznego punktu widzenia. Zdaje mi się — ono tutaj odpada jako zbyteczne.
(Norski patrzy na żonę przez chwilę, poczem miesza się i spuszcza wzrok ku ziemi. Na twarzy i w ruchach jego znać wzrastający wciąż niepokój).
Wrocki (do Norskiego).
Przypuszczenia twoje trafne lubo nie pokrywają się zupełnie z moją hypotezą. Zasadnicza różnica między nami polega na tem, że ty przypuszczasz działanie wprost świadome, przedsięwzięte w pewnym celu, gdy ja przeciwnie sądzę, iż w tym przynajmniej wypadku mamy do czynienia z wpływem podświadomym.
Norski.
Wybacz Władku — lecz niedobrze rozumiem. Sądzę, że przy telepatji koniecznem jest świadome siebie i określone pod względem kierunku wytężenie myśli i woli: nadający musi wiedzieć, na kogo działa.
Wrocki.
Niekoniecznie.
Norski.
W takim razie może przejąć depeszę ktokolwiek.
Wrocki.
Stanowczo nie. Nie każdy podlega wpływowi telepatycznemu i nie każdy poddaje się suggestji tą drogą wywołanej. Nie ulega wątpliwości, że między obu stronami wytwarza się uprzednio stosunek, bliższy uwarunkowany obcowaniem, uczuciami, wspólnością myśli, przeżyć. Stąd to nic dziwnego, że niejednokrotnie wpływ zaczyna działać nieświadomie, bo już przedtem, utorował sobie drogę podatną do przeprowadzenia operacji.
Róża.
Jak więc wyobrażasz sobie działanie telepatji w naszym, względnie w twoim wypadku?
Wrocki.
Bardzo prosto. Oto pewne indywiduum myśli o kimś od dłuższego czasu w sposób niezmiernie intenzywny; ów ktoś wypełnia niemal wyłącznie jego widnokrąg myślowy, wżerając się niepodzielnie w jego duchową dziedzinę. Rozważa się głęboko jego mowę, ruchy, fizjognomję, słowem całą istotę, pozwala się opętać cudzą jaźnią. — Przypuśćmy teraz, że ową osobę, która tak wszechwładnie opanowała myśli danego osobnika, zna jeszcze ktoś drugi pozostający z opętanym w blizkich stosunkach, ktoś przytem podatny na wpływy suggestji i nader wrażliwy — a staniemy tuż przed progiem tajemniczej dziedziny. Opętanie myślowe zacznie zwolna, bez świadomego przyczyniania się nadawcy przenosić się na wrażliwego osobnika i uzewnętrzniać n. p. w naśladowaniu gestów zamyślonego indywiduum...
(Norski opiera zachmurzone czoło na dłoni utkwiwszy zamyślony wzrok w ziemię).
Róża (po chwili milczenia).
Więc w naszym wypadku ty byłbyś właśnie owym wrażliwym osobnikiem odbierającym nieświadome prądy, które płyną od kogoś opętanego cudzemi gestami względnie cudzą jaźnią?
Wrocki.
Oczywiście. Ja byłbym tem medjum, tym pośrednikiem uzewnętrzniającym na sobie ruchy, które mój nieznany nadawca rozważa.
Róża.
Szczególna interpretacja...
Norski.
Lecz owo przejęcie się obcą jaźnią musi mieć w takim razie silne zabarwienie uczuciowe? Inaczej nie da się wytłumaczyć ta jego intenzywność.
Wrocki.
Zapewne. Telepatja bezpośrednia, przytem nieświadoma, działa najsprawniej tam, gdzie wchodzi w grę uczucie.
Róża.
Czy masz na myśli miłość?
Wrocki.
Specjalnie nie — chociaż wypadki telepatyczne na tem tle zachodzą bardzo często; tu należą n. p. nadzwyczajne objawy sympatetyczne. Lecz uczucia, jak wiadomo, są różne i często bywają inne, silniejsze od tego, które wymieniłaś.
Róża (patrząc na Norskiego).
Więc... może... nienawiść?
Wrocki.
Też możliwe. Podobnie potężny wywiera skutek uczucie strachu lub grozy związane z zamyśloną jaźnią.
Róża (wpatrując się we trockiego, drżącym głosem:)
Uczucie strachu i grozy? Jesteś tego pewny, Władku?
Wrocki.
Owszem — sam obserwowałem podobny wypadek w jednem z więzień karnych. Na podstawie mych doświadczeń stwierdziłem, że niektórzy zbrodniarze mogą działać telepatycznie na swych wrażliwych towarzyszy niedoli. Myśli ich krążące ustawicznie jak sępy, koło nieszczęsnej ofiary, działają prawdopodobnie jak mocne, jadowite wyziewy i przepajają sobą otoczenie, kłębiąc się w dzikich jak wężowisko skrętach. — W ten sposób zdarzyć się może, że morderca wpływając telepatycznie na innych, pewnego dnia ujrzy w ich ruchach ofiarę rąk własnych...
Norski (blady, wzburzony chwyta go za ramię).
Dość już! Dość już tego!... To szaleństwo!... To byłaby straszna zemsta, piekielna zemsta!...
(Róża i Wrocki obserwują go bacznie).
Wrocki (zdumiony wybuchem).
Tak, tak... Dobrześ to określił. Toby była zemsta umarłych — bez ich osobistego wdawania się...
I tu w całej grozie odsłaniają się otchłanie życia, świadcząc w znakach niesamowitych, jak okropną i dziwną zarazem jest dusza człowieka...
(Norski puszcza ramię Wrockiego i dysząc głucho, odchodzi do okna i otwiera je. Zewnątrz wpada słony oddech morza zmieszany z wiatrem podwieczornym. Lekki ruch opon i palm w salonie).
Norski (stłumionym głosem).
Trochę tutaj duszno... (patrzy zasępiony na morze; po długiej chwili ogólnego milczenia:)
Już zmierzch...
Wrocki (patrząc na zegarek).
Trzy na 8-mą. Wybaczcie, moi kochani, na chwil parę. Muszę zaglądnąć do Tassoniego; trzeba odebrać książki. Gdy wrócę, dokończymy rozmowy. Temat, jak widzę, oboje was zajął.
Róża.
O tak — bardziej nawet, niż przypuszczasz. Do widzenia, Władku — a wracaj prędko, bo czekamy z kolacją.
(Wrocki odchodzi drzwiami z lewej).

SCENA 3.

(Scena ta rozgrywa się w świetle lampy z zielonym abażurem, którą wnosi już po odejściu Wrockiego lokaj i stawia na stole. Na dworze tymczasem zmierzchło się zupełnie).
(Po odejściu Wrockiego, następuje długie milczenie, w czasie którego Róża patrzy na męża wzrokiem pełnym skupionej ironji).
Róża (po długiej chwili).
Sądzę, że Władek odszedł w samą porę, pozostawiając nam samym dosnucie do końca problemu. Zdaje mi się, że teraz, po jego wstępnych objaśnieniach nas dwoje potrafi rozwiązać zagadnienie łatwiej i szybciej.
Norski (odwracając się od okna).
Tak sądzisz?... A to dlaczego?
Róża.
Bo mamy więcej danych, niż on.
Norski.
Więcej danych? Jakież to?
Róża.
Naturalnie. — Przedewszystkiem wiemy oboje doskonale, czyjemi ruchami tak dziwnie przesiąkł Władek. Nieprawdaż, Ryszardzie? — Znamy te gesty doskonale — tożsamość ich nie ulega najmniejszej wątpliwości. Poznaliśmy zaraz, kogo to bezwiednie naśladuje Władek. Nie możesz temu zaprzeczyć, Ryszardzie.
Norski.
Dlaczego?
Róża.
Zdradziło cię twoje zachowanie się, twoje spojrzenia. Widziałam, jak go obserwowałeś z uwagą; dostrzegłam niepokój i trwogę w twych oczach. Ta gestykulacja nie jest nam obcą, nieprawdaż?
Norski (z wysiłkiem).
No... tak...
Róża.
Pozostaje do rozstrzygnięcia zagadnienie: czyje myśli tak wszechwładnie zaprzątnęły te ruchy?
Innemi słowy: Kto na Władka działa?
Norski (patrząc na Różę).
Jedno z nas.
Róża.
Niewątpliwie. Z nikim prócz nas dwojga nie pozostaje tutaj od miesiąca w koniecznem do tego bliższem zetknięciu.
Norski.
Tak. Tembardziej, że objawy te wystąpiły dopiero w ostatnich dniach po miesięcznym pobycie u nas. Ksenomimja rozwinęła się na terenie naszego domu, naszego otoczenia.
Róża.
Bardzo trafnie sprecyzjowałeś to, Ryszardzie. Przemiany, jakie zaszły we Władku, wywodzą swój początek z naszego gruntu. Więc stoimy wobec dylematu: ty — czy ja? Które z nas jest nadawcą gestów?
Norski.
Wszystko przemawia za tobą, Różo.
Róża.
Za mną? Skądże ta pewność?
Norski.
Ty myślisz o nim ciągle, Różo. Myślisz bez przerwy, w dzień i w długie, bezsenne noce! Nawet wśród marzeń sennych nie opuszcza.cię na chwilę; nieraz słyszę w nocy cichym szeptem wymawiane przez usta twoje jego imię.
Róża.
To jeszcze nie dowód. I ty o nim myślisz ciągle, Ryszardzie! Wiem o tem. Chociaż w sposób całkiem odmienny. I twoje myśli o nim zabarwione są silnie uczuciem lubo wprost przeciwnem mojemu. Ty go nienawidzisz, Ryszardzie! A nienawiść twoja jest równie silną, jak moja miłość.
Norski (ironicznie).
Więc szanse są jednakowe.
Róża.
O nie! Wszak wiesz o tem, że nie każdemu jest danem przenosić swe myśli na drugich; nie każdy umie wpływać telepatycznie na innych.
Norski.
Dlaczegóż to ma przemawiać za mną?
Róża.
Bo znamy wszyscy twoje zdolności pod tym względem. Umiesz potężnie poddawać własne suggestje. I właśnie Władek ulegał im silnie przez laty; należał do twoich najwrażliwszych medjów. Rzeczy przecież dobrze znane — nie potrzeba ich chyba przypominać... Ty jesteś nadawcą tych gestów, Ryszardzie!
Norski (nerwowo przeciąga rękę po czole, poczem ponuro, wbijając wzrok w ziemię.)
Tak... może masz słuszność, Różo.. Rzecz dziwna... Właśnie ja.... właśnie ja...
(Następuje długie milczenie. Na dworze tymczasem ściemniło się zupełnie. Przez drzwi otwarte na taras widać od czasu do czasu wychylający się z poza chmur księżyc, zielone i czerwone światełka na przemykających po morzu barkach; z boku z oddali pada długa, purpurowa smuga latarni morskiej. Wśród ciszy wsuwa się do pokoju Adaś i przypada do kolan matki na dywanie. Róża gładzi bezwiednie jego jasne włosy).


SCENA 4.

Adaś (patrząc z lękiem na zamyślonego ojca).
Tatusiu, nie gniewaj się na mamę!
Róża (gładząc jego włosy).
Nie lękaj się, synku o mamę. Tatuś nie gniewa się — tylko zamyślony.
Norski (do Róży).
Poco on właściwie teraz do nas przyjechał?
Róża.
Pobyt jego zatem jest ci nie na rękę?
Norski.
Tak. Zrazu myślałem, że przeciwnie — wniesie ze sobą trochę pogody w to smutne zacisze.
Róża.
Stało się inaczej.
Norski.
Niestety. Odświeżył stare rany... Chwilami mam wrażenie, że tkwi w tych odwiedzinach coś szczególnego, coś jakby ukryty cel...
Róża.
Nie można go posądzić o coś podobnego.
Norski.
Ja też nie miałem na myśli świadomego zamiaru... Może kazało mu zawitać w nasze progi coś innego, czego określić nie umiem... jakiś szczególny przypadek... nie wiem...
Róża.
Może coś w rodzaju przeznaczenia?...
Norski (patrząc na nią przerażony).
Może masz słuszność..... (z obłąkaniem) Wogóle zaczynają się wkoło mnie od pewnego czasu dziać rzeczy dziwne, niewytłumaczone.....
(Adaś, który w ciągu rozmowy rodziców odszedł od kolan matki, patrzy przez otwarte drzwi tarasu na morze; chwilami staje w czerwonej smudze latarni morskiej i z dziecięcym zachwytem nurza się w purpurowem jej świetle, wyciągając w górę ręce. Gdy Norski domawia słów ostatnich, na twarzy chłopca obróconej profilem do widowni ukazuje się odcień skupionej uwagi, potem nagłego przerażenia. Patrzy bystro w dół, na schody tarasu pogrążone w półmroku; nagle wylękły cofa się ku matce i wskazując w czeluść drzwi tarasowych:)
Adaś (woła:)
Mamusiu... boję się... bardzo się boję... Patrzcie!.... Tam, tam.... na schodach ktoś Stoi.... Mamusiu (kryje twarz we fałdach jej sukni).
(Norscy zbliżają się ku tarasowi i mimowoli przejęci strachem dziecka wypatrują ciemności nocy. Norski schodzi na pierwszy stopień w dół i nagle z przerażeniem cofając się, zasłania twarz rękoma).
Norski. Kto to? Ha!.... (potyka się o stopień, chwieje, niemal pada).
Róża (równocześnie).
Jezus! Marja!

SCENA 5.

(Z dołu wbiega schodami Wrocki, niosąc parę książek pod pachą, w płaszczu fantastycznie zarzuconym na ramiona, chwyta za rękę upadającego Ryszarda i zatrzymuje go).
Wrocki.
Cóż to wam?! Nie poznaliście mnie?.... Wracam prędzej trochę, niż zapowiedziałem, a chcąc uprzyjemnić sobie powrót, obrałem drogę przez plażę i dlatego wszedłem przez ogród od strony morza (patrzy zdumiony na oboje).
Norski (z trudem opanowując się).
Tak, to ty... (chwyta go za ramię, jakby chcąc się upewnić:) to ty... Ten twój ruch, ten nieszczęsny ruch w półcieniu i sposób zarzucenia płaszcza... Co za przeklęte przywidzenie!... Zdawało mi się, że nadchodzi...
Wrocki.
Kto taki?
Róża (odpowiadając zań, równo, spokojnie).
Prandota — Stanisław Prandota.
(Norski pod ciężarem spojrzeń obojga opuszcza ponuro głowę).

(Zasłona).





AKT III.

(Jadalnia we willi na skrzydle. Po lewej i prawej drzwi. Naprzeciw widowni jednolita ściana pokoju z dużem otwarłem oknem, przez które widać zrąb muru ogrodowego, owinięty dzikiem winem szczyt altany i morze. Ponure, wietrzne przedpołudnie. Co jakiś czas słychać świst wichru, łomot szarpanych okien i szum morza. Przez okna widać kłębiący się, wzwodliwy ruch fal. W jadalni w pośrodku stół nakryty na 4 osoby. Po podniesieniu kurtyny krzątają się koło zastawy siołu Jan wraz z lokajem.
Lokaj wnosi na srebrnych, wysokich półmiskach owoce południowe, Jan trzy bukiety we wazach i ustawia je w odstępach na stole. Po chwili Jan umieściwszy na małym stoliku pod ścianą butelki z napojami, śledzi okiem mistrza ceremonji przystrajanie stołu. Po czasie do lokaja:)

Jan.
Proszę nie zapomnieć o różach; przed każdym położyć po jednej.
(Lokaj milcząco spełnia rozkaz, poczem odchodzi).


SCENA 1.

(Z prawej wchodzi Norski i rzuciwszy krótkie spojrzenie na stół, spostrzega z kolei Jana. Twarz, znużona, ruchy nerwowe, rzuty oczu błędne).
Norski (do Jana).
Wszystko gotowe?
Jan.
Tak, proszę Jaśnie Pana. Za jakie pół godziny wniosą obiad. Czekamy tylko, aż Państwo powrócą z przechadzki.
(Kłania się i chce odejść).
Norski (wstrzymując go gestem).
Poczekaj na chwilę mój stary.
(Jan kłania się i zatrzymuje. — Chwila milczenia. Norski siada na fotelu przy ścianie tylnej na lewo od okna otwartego na ogród i altanę i wciąga niespokojnym ruchem nozdrzy powietrze napływające z ogrodu).
Norski.
Dlaczego właściwie tu nakrywaliście do Stołu? (wciąga znów powietrze) Wiesz przecież o tem, że tego pokoju nie lubię.
Jan.
Jaśnie Pani kazała tutaj. Pokój duży, jasny — zresztą tutaj zawsze dotąd przyjmowało się gości. Zwyczajnie jadalnia. Chciałem w tamtym na drugiem skrzydle, lecz Jaśnie Pani wyraźnie poleciła mi tutaj.
Norski.
Źle się stało, żeś mnie o tem nie uprzedził. (węszy). Tutaj wilgoć z ogrodu ciągnie najsilniej, (węszy). Nie czujesz tej zgniłej, stęchłej woni, co płynie stamtąd przez okno? (węszy). Brr... (wstrząsa się).
Jan.
Zdaje się Jaśnie Panu. Nic nie czuję... (z pokorną troską:) Jaśnie Pan jakby chory...
Norski.
Nie — nie zdaje mi się... Zawsze koło południa czuję tę stęchliznę, a tu, w tym pokoju silniej niż gdzieindziej... To okno (odchyla głowę, wskazując ruchem oczu okno) umieszczone jest tuż nad altaną....
Jan (ponuro).
Tak — nad altaną...
Norski (gwałtownie).
Zamknij to okno!
(Jan spełnia rozkaz).
Norski (z ulgą).
Tak — teraz mniej...
Jan.
Jaśnie Panu tylko tak zdaje się.... Gdzieżby tam znowu? Tak głęboko... na jakich 3 metry z górą. Sam przecież zakopywałem...
Norski (z obłędnem przerażeniem rzucając się ku niemu).
Cicho stary! Zwarjowałeś?...
Jan.
Niech się Jaśnie Pan nie lęka. Samiśmy tu teraz. Altana — nie strach, proszę Jaśnie Pana. Codziennie ja tam zaglądam i wszystko w porządku. Tylko panicz Adaś często tam zachodzi.
Norski (niespokojnie).
Prawda? I ja też to spostrzegłem. Coś go wlecze z nieprzepartą siłą w ten zakąt.
Jan.
At, zwyczajnie dziecko... lubi chłód i zabawę... zwozi piasek taczkami i wysypuje pod ścianę...
Norski.
Gdzie? Pod ścianę? Więc nie w altanie?
Jan.
No — nie. Pod murem; między ścianą domu a altaną.... Alebo Jaśnie Pan jak dziecko! A cóż w tem znowu tak złego? Ot bawi się piaskiem.
Norski.
Właśnie tam.
Jan (zniecierpliwiony).
Et — głupstwo, proszę Pana. Żałuję, żem wspomniał. (po chwili:) Ale da Bóg od jutra już nikt nas nie będzie niepokoił. Dobrze się stało, że ten pan odjeżdża... jakże mu na imię? — no — krewny Jaśnie Pani.
Norski (ponuro).
Masz słuszność.
Jan.
Widzę ja to, widzę, chociaż nic nie mówię. Od czasu, jak przyjechał, niema spokoju w domu. I Jaśnie Pan jakoś wymizerniał i gryzie się więcej niż przedtem (niechętnie) A niech sobie jedzie w świat do licha... (pieczołowicie:) A Jaśnie Pan niech już tak nie sumuje, nie myśli, nie rozbiera... bo sumiennie mówię: niema czego. Zdrowia szkoda. Stało się, bo tak stać się było powinno. Dostał to, co mu się dawno już należało. A ja — wierny pies do końca lat moich tutaj stróżować będę.
Norski (wzruszony).
No — dobrze już, dobrze, mój stary. Dziękuję Ci. (podaje mu rękę. którą sługa całuje: poczem Jan wychodzi z pochyloną smutno głową drzwiami na lewo).
(Norski pozostawszy sam, ukrywa głowę w dłoniach, oparłszy ręce łokciami na kolanach. — Po chwili podnosi twarz pełną bolu i rozterki. Z ust jego wychodzi bolesne westchnienie. — Po pewnym czasie, słysząc zbliżające się głosy, wstaje i powolnym, zmęczonym krokiem wychodzi na prawo).

SCENA 2.

(Wchodzą z lewej Rota z Wrockim i Adasiem. Adaś ożywiony rzuca kapelusz na krzesło i zobaczywszy stół ubrany odświętnie, klaszcze w dłonie).
Adaś.
Ślicznie! To dla wujcia na pożegnanie?
Róża.
Tak, synku. — A teraz pobiegaj jeszcze chwil parę po ogrodzie przed obiadem; gdy będzie czas, zawołam cię.
Adaś.
Dobrze, mamo. (wybiega na lewo w ogród).


SCENA 3.

Róża (otwierając okno w głębi zamknięte przed chwilą przez Jana na rozkaz Ryszarda).
Szkoda, że odjeżdżasz, Władku. Czy nie mógłbyś odłożyć tego na parę dni, na jaki tydzień?
Wrocki.
Niemożliwe. I tak siedzę tutaj za długo. Czuję, że obecność moja ciąży bardzo Ryszardowi. Pobyt mój jest dlań widocznie wzrastającą z dniem każdym katuszą.
Róża.
Powziąłeś decyzję tak nagle...
Wrocki.
No tak.... przedwczoraj.... po tem niemiłem zajściu pod wieczór. To wasze przywidzenie... ten jego okropny przestrach.... Rozumiesz, że po tem wszystkiem trudno mi tu dłużej pozostawać... Obecność moja budzi niewczesne echa przeszłości....
Róża.
A ja właśnie dlatego pragnęłabym, byś tu jak najdłużej zabawił. W dziwny sposób wyłaniają się na twojej osobie pewne rzeczy przedemną zakryte, których tajemnica czai się w tym domu.
Wrocki.
Przesadzasz, Różo. — Po prostu wszyscy troje, względnie czworo — bo Adaś — to wyjątkowe dziecko — jesteśmy przeczuleni i nadwrażliwi. Stąd emanacja prądów psychicznych silniejsza może niż w innem środowisku.
Róża.
Nie, nie — w tem coś jest. Podejrzewam istnienie czegoś bardziej określonego niż błędne koło krzyżujących się myśli kilkoro przerafinowanych duchowo ludzi...
Wrocki.
Ha... nie będę się spierał. Być może. Gdyby nie to, że pozostaję z wami w tak blizkiem pokrewieństwie, możebym tu pozostał i usiłował rozwikłać problem do końca. Zresztą i tak obserwowałem ciekawe jego objawy w tym domu stanowczo za długo. Mam nawet pewne pod tym względem skrupuły. Powinienem był wcześniej stąd wyjechać.
Róża.
Ależ Władku!
Wrocki.
Tak jest. Jeśli mimo to zostałem, to zaręczam ci — uczyniłem to, ulegając jedynie ciekawości nieprzezwyciężonej obserwatora.
Róża.
Wiesz?.... Zawsze podziwiałam u ciebie ten namiętny zapał uczonego.
Wrocki.
Co mnie w tem wszystkiem najbardziej zaciekawia — to szczególny rys etycznomoralny tej sprawy. — Rozważając to, co teraz tutaj się dzieje, doszedłem do przekonania, że winę ponosicie właściwie sami: ty i twój mąż.
Róża.
Myśmy zadzierżgnęli około siebie tę przeklętą pętlicę, która coraz silniej zdaje się ściskać nam szyje...
Wrocki.
Ryszard uczynił krok lekkomyślny przed laty, biorąc cię mimo ostrzeżeń za żonę....
Róża.
Tak — mimo iż wiedział, że kocham innego.
Wrocki.
Z drugiej strony nie mogę pojąć, dlaczego nie poślubiłaś Prandoty?
Róża.
Nie chciałam go krępować swoją osobą. Czułam, że małżeństwo ze mną będzie dlań zabójczem, że złamie mu skrzydła. On nie był stworzony na męża Bałam się, by mu nie zwichnąć szerokiego lotu.
Wrocki.
I dlatego poświęciłaś Ryszarda?
Róża.
Sam nalegał, narzucał mi się.... Zresztą tak — czuję się winną. To jest mój grzech... Lecz los mię okrutnie ukarał.... Ha, ha!.... Los, los... Czy wiesz? On — mój Stach... posiadł mię tylko raz jedyny w życiu.... w dzień ślubu mego z Ryszardem, na parę godzin przed obrzędem.... I przypłacił to życiem... Bo wierzę, nie wiem czemu, coraz silniej, że ta jego śmierć — to nie przypadek — to nemezis życiowa, to cios karzący nas oboje....
Wrocki.
Za krzywdę Ryszarda — czy tak?
Róża.
Tak — za krzywdę — czy ja zresztą wiem? Widzę, że się męczy przezemnie, że cierpi z mojej przyczyny — lecz nie współczuję z nim, przeciwnie — zdaje mi się raczej nienawidzę go. I tylko jeden wzgląd, jedyny powstrzymuje mię od zupełnego zerwania.
Wrocki.
Adaś.
Róża.
Tak — to dziecko dziwne — syn jednego z nich....
(Wrocki patrzy na nią w niemem zdumieniu).
Róża.
Tak — ja sama nie wiem. Stało się tego samego dnia. — Ryszard go instynktowo nienawidzi. Może niesłusznie... Nie wiem. (Po chwili namiętnie:) Lecz i on niema czystego sumienia — o nie! Widzę to, czuję... Chwilami przychodzą mi dziwne myśli na temat tego człowieka.
Wrocki.
Cóż znowu, Różo?
Róża.
Chwilami odczuwam w jego obecności nieokreślony lęk — ja go się czasem boję, Władku. To jest dziwny człowiek. Czyś zauważył, jak pobladł i zmieszał się podczas twojej rozprawy o gestach przed dwoma dniami?
Wrocki.
Ach cóż? Przejął się może moim suggestywnym sposobem przedstawienia problemu...
Róża.
Nie, nie... to było coś innego...

SCENA 4.

(Wchodzi z prawej Norski. Równocześnie Róża naciska dzwonek; zjawia się Jan).
Róża (do Jana).
Podawać!
(Jan kłania się i znika. Po chwili wchodzi lokaj z potrawami, które podaje siedzącym przy stole. Tymczasem Adaś przywołany skinieniem Róży przez okno, wraca do jadalni i milcząco zajmuje miejsce obok maiki).
Norski.
Dzień dobry, Władku! Nieszczególny dzień wybrałeś sobie do podróży: pochmurno jakoś dzisiaj i wietrzno.
Wrocki.
Aura nie wpływa na mój humor; zwłaszcza po tak pięknie zapowiadającym się obiedzie.
(Siadają i spożywają obiad, przeplatając dania, rozmową).
Róża (do Wrockiego).
Więc dokąd jedziesz od nas? Czy prosto do Warszawy?
Wrocki.
Nie. Muszę po drodze wstąpić na kilka dni do Berlina — oczekuje mię tam parę rzadkich rękopisów, które znajomy mój archiwarjusz zdołał wygrzebać z pod pyłów bibljotecznych. Grzeczny człowiek — właśnie wczoraj otrzymałem od niego list z tą przyjemną nowiną.
Norski.
Cóż to za białe kruki? Wartość ich literacka czy czysto naukowa?
Wrocki.
I jedno i drugie. Mają to być starym, średniowiecznym jeszcze stylem pisane traktaty o czarownicach.
Norski.
Malleus maleficarum — czyli „Młot na jędze“ — co? Więc i takie rzeczy czytujesz z zajęciem?
Wrocki.
Tak — zbieram materjał do rozprawy z zakresu demonologji.
Róża (żartem).
Straszny z ciebie człowiek, Władku — chociaż prawdę mówiąc, nie wyglądasz na czarownika.
Wrocki (jedząc i popijając barszczem).
Wogóle pragnę ująć nareszcie w pewien jednolity system wszelkie niesamowite objawy duszy ludzkiej.
Róża.
Czy i to, co zajęło twój zmysł obserwacyjny w naszym domu, też zaliczasz do kategorji tych zjawisk?
Wrocki (pijąc).
Naturalnie — przecież to są objawy niepowszednie, zdarzenia niecodzienne.
Norski (jedząc).
Chciałbyś więc na podstawie syntetycznego ujęcia podobnych objawów coś udowodnić, przeprowadzić?
Wrocki.
Tak — pragnę zdobyć pewnik, niezbity dowód...
Norscy (równocześnie).
Czego? Na co?
Wrocki.
Że i tam, po tamtej stronie — rozumiecie — w zaświatach coś jest, coś istnieje — że nie wszystko kończy się tu z nami na ziemi. (Po chwili:) A dowody na to rzucają się w oczy, wymowne znaki przebłyskują z nieskończonych dali — objawy szczególne, zdumiewające. Sądzę, że właśnie owe „zwyrodnienia“, owe „anomalje“ psychiczne, które jak protuberancje wyrzuca z siebie od czasu do czasu skryte i zazdrosne o swe tajniki życie, posłużą kiedyś za dowód istnienia sił jakichś i po tamtej stronie. Bywają zjawiska zbyt subtelne, zbyt wyzwolone z praw ziemi i konieczności fizycznych, by nie nasuwały oczywistego przypuszczenia, że istnieje świat inny poza rzeczywistością, z którego czasem dochodzą nas ostrzegające głosy....
(Tymczasem goście zjedli pierwsze danie. Lokaj wnosi w tej chwili minogi i podaje na półmisku Róży, potem trockiemu. Wrocki nabiera ryby na talerz i mówi dalej:)
Wrocki.
Życie czasem bywa nieostrożne lub — wobec ciekawości ludzkiej za bezsilne — i wtedy może się nieopatrznie wygadać.
(W tej chwili lokaj podaje minogi Norskiemu, który na widok tej ryby cofa się wstecz z uczuciem wstrętu i lęku).
Norski.
Kto kazał podać tę rybę? (do żony:) Czy ty, Różo? Róża (zdziwiona, żartobliwie:) Prawdę mówiąc, i dla mnie to danie jest niespodzianką: „Menu“ wręczone mi wczoraj wieczorem nie obejmowało minogów.
Wrocki (śmiejąc się).
Cha, cha, chał Jak widzę, muszę się przyznać do winy. Przepraszam was moi kochani za samowolne wdzieranie się w zakres praw gospodarskich — lecz będąc zapalonym amatorem minogów, kupiłem wczoraj na własną rękę parę sztuk i w tajemnicy poleciłem przyprawić w kuchni. Sądziłem, że sprawię tem miłą niespodziankę tobie Ryszardzie. Wszak i ty byłeś niegdyś ich wielkim zwolennikiem. Czyżbyś już zapomniał nasze wspólne kawalerskie śniadanka?
Norski (ochłonąwszy, niechętnie).
No tak — lubiałem kiedyś tę rybę — ale uważasz od pewnego czasu dzięki jakiejś idjosynkrazji nie mogę znieść jej smaku. Ale proszę cię bardzo — nie przeszkadzaj sobie; sądzę, że Róża dotrzyma ci towarzystwa. Należało tylko zwrócić mi uwagę na to, co lubisz, a sam byłbym wydał odpowiednie instrukcje. (Pije wino i zapala papierosa).
Wrocki (jedząc).
Świetnie przyprawione!
(Tymczasem służba oddala się).
Róża (jedząc minogi).
Istotnie. Znakomicie przyprawione i pełne korzennej podniety.
Wrocki.
Zuch wasz stary Grzegorz; powinnaś mu, Różo, na to konto podwyższyć gażę miesięczną. (Zdziera powoli naskórek z ryby).
(Norski otarłszy usta, popija winem i paląc papierosa, bystro, uporczywie studjuje trockiego przy jedzeniu ryby. Chwila milczenia).
Wrocki (nagle blednie i odsuwając z przerażeniem talerz, mówi zmienionym głosem:)
Ha! To dziwne!
Norski (zrywa się z miejsca i podbiega do Wrockiego, podając mu kieliszek z winem).
Co tobie?! Tak zbladłeś — niedobrze?! Popij!
Wrocki (pijąc).
Dziękuję. — Wiesz — miałem w tej chwili szczególną senzację: zdawało mi się, że ryba jest zatrutą.
Norski (wbijając mu gwałtownie palce w ramię dzikim, wzburzonym głosem:)
Oszalałeś?!
Wrocki (uspokajająco).
Ależ rozumiem wybornie, że to tylko proste wrażenie i nic więcej! Takie senzacje przychodzą czasem ni stąd, ni z owąd. — Zresztą minogi były doskonałe; brałem już drugą porcję. Był to moment tylko. Jestem gotów jeść dalej. (Zabiera się do jedzenia. Norski przeszkadza mu).
Norski.
Nie! Ja nie pozwolę. Lecz by cię upewnić, mimo wstrętu, sam spróbuję. (Nabiera z półmiska ryby i mimo protestów trockiego spożywa).
Wrocki (zawstydzony).
Ależ ja ci wierzę, Ryszardzie; nie bądźże dzieckiem.
(Norski zjadłszy, zapala papierosa i sięga po kieliszek z winem, który wypada mu z drżącej dłoni i tłucze się).
Norski.
Wybaczcie, że na chwilę zostawię was samych; zbyt się zdenerwowałem. Muszę przejść się trochę po ogrodzie...
(Chwiejnie odchodzi na prawo).

SCENA 5.

(W jadalni przez chwilę po jego odejściu zapanowuje przykre milczenie. Róża i Wrocki spoglądają na siebie zdumieni. Wśród tego Adaś zamyślony wstaje od stołu, wygląda przez otwarte okno w park, poczem wymyka się cicho drzwiami na lewo).
Róża (po długiej chwili do trockiego:)
Co to było?
Wrocki.
Z mojej strony była to po prostu chwilowa senzacja. Kawałek ryby, który miałem w ustach, niczem nie różnił się pod względem smaku od poprzednich, które spożyłem przecież z największym apetytem. Wszakże i ty jadłaś to samo i nie zauważyłaś nic podejrzanego. Przyczyna leży więc we mnie, w mojej chwilowej senzacji.
Róża.
Tem dziwniejsze. Skąd się wzięła?
Wrocki.
Hm.....
Róża.
Może autosuggestja? Może w owej chwili myślałeś o truciźnie?
Wrocki (śmiejąc się).
Skądżeby znowu? Przy obiedzie podobne myśli!
Róża.
Więc chyba ci poddano tę myśl z innej strony. Czy zauważyłeś, jak Ryszard obserwował cię bystro w czasie spożywania minogów?
Wrocki (ociągając się).
Hm... no tak, wyczułem na sobie jego mocny wzrok.
Róża (mocno).
To on myślał w owej chwili o truciźnie!
Wrocki.
Możliwe. — Ciekawy przykład przeniesienia myśli.
Róża (tonem nieubłaganego wniosku).
Widocznie między tym właśnie gatunkiem ryby a trucizną istnieje u niego pewien specjalny związek.
Wrocki (poddając się jej logice).
Toby tłumaczyło niespodziewany wstręt jego do ulubionej niegdyś potrawy.
Róża (surowo, powstając z mściwym błyskiem w oczach).
Może kiedyś w życiu był świadkiem podobnego zdarzenia, które wytrawiło w jego duszy niezatarte ślady...
Wrocki (zrywając się).
Co tobie, Różo?
Róża.
Stąd obłąkany lęk, z jakim poskoczył ku tobie. Życie w dziwny sposób odtworzyło mu okropną scenę....
Wrocki.
Której zapewne był świadkiem....
Róża.
Ha, ha, ha! Świadkiem?! Świadkiem!? Reżyserem — chciałeś powiedzieć — sprawcą, niecnym sprawcą!....
Wrocki.
Różo!
Róża.
Tak!... Teraz rozumiem wszystko A czy wiesz, kiedy i gdzie rozegrała się ta scena?... Tu... tu w tej jadalni przed rokiem, mniej więcej o tej samej porze, podczas mej nieobecności we willi, na parę godzin przed zamierzonym odjazdem Prandoty. Ha! (zakrywa twarz) Pocóżem opuszczała dom? Pocóż było zostawiać ich tu obu samych?
Wrocki (niepewnie).
Ależ to są szalone domysły!
Róża.
Nie zaprzeczaj! Sam temu nie wierzysz! (prostując się, ochryple:) Lecz ja go pomszczę. Nic mnie nie powstrzyma. Żadne względy!... A więc... (przez zęby) trucizna!...

SCENA 6.

(Z lewej wraca Norski i spostrzegłszy utkwione w siebie mściwe spojrzenie żony, staje zmieszany przy wejściu. Równocześnie Adaś wchodzi drugiemi drzwiami z lewej; wychyla się ponownie przez okno, poczem biorąc za rękę ojca, mówi:)
Adaś.
Tatusiu, nie gniewaj się na mnie; zrobiłem to, co kazałeś.
Norski (w roztargnieniu:)
To, co ci kazałem?
Adaś.
Tak — we śnie. (do obecnych:) Chodźcie tutaj do okna; pokażę wam. (Ciągnie ojca do okna).
(Norski machinalnie ulega dziecku. Adaś wychyla głowę przez okno i wskazuje ręką w dół).
Adaś.
Patrz! między murem a altaną...
Norski (bezdźwięcznie, jak automat powtarza:)
Między murem a altaną... między murem a altaną... (nagle uświadomiwszy sobie treść wymawianych przez siebie słów, z obłędnem przerażeniem:) Co?! Co mówisz?! Gdzie?!
Adaś (j. w.)
Tu! Popatrz! Tuż pod ścianą domu. Czy dobrze zrobiłem?
(Norski wychyla się przez okno i patrzy przerażony).
Norski (nagle).
Ha! Co to?! Co to?! (chwyta się rękoma za skronie i cofa od okna, z obłąkanemi od grozy oczyma).
(Róża i W rocki podchodzą ku oknu i wyglądają w kierunku wskazywanym wciąż ręką Adasia).
Róża.
To grób świeżo usypany nieudolną ręką z małym, z gałązek złożonym krzyżykiem w pośrodku.
Wrocki (do Adasia:)
Więc to ty zrobiłeś, Adasiu? Po co? kiedy?
Adaś.
Wczoraj i dzisiaj. Ziemię miałem zwiezioną już dawniej taczkami. To grób pana Stacha.
Róża.
To ma być grób Prandoty? Okropne dziecko!...
Wrocki.
Dlaczego właśnie tutaj?
Adaś.
Tatuś kazał.
Wrocki.
Tatuś?
Adaś.
Tak — w nocy, we śnie — wiele dni temu. Śniło mi się, że przyszedł do mego łóżka, wziął za rękę i zaprowadził tam, pod ścianę domu. Potem usiadł w altanie na ławce, dał mi moją łopatkę i kazał sypać z tej strony grób dla pana Stacha. Płakałem, wyrywałem się — lecz tatuś krzyknął i musiałem usłuchać. Przez cały czas siedział na ławce i patrzył, jak sypię ziemię. Gdy usypałem do końca, przebudziłem się. Było rano, leżałem w łóżku. — Odtąd pędziło mnie coś tam za altanę i nie dało spokoju, aż zrobiłem tak, jak kazał tatuś we śnie.
(Parę chwil głuchego milczenia. Norski z palcami zanurzonemi w zjeżonych włosach wpatruje się błędnie w opowiadającego Adasia. Nagle, odruchem rzuca się ku niemu z wyciągniętą ręką. Wtedy Róża zastępując mu drogę, mówi podniesionym głosem:)
Róża.
Ani kroku dalej! Nie waż się dotknąć go temi rękami! Zdradziły cię twoje myśli okropne — myśli, których zabójczym jadem przepoiłeś całe otoczenie, zatrułeś nawet duszę tego dziecka! (Po chwili:) Prandota nigdy nie wstąpił na pokład „Albatrosa“! Zanim zdołał to uczynić, zginął tutaj, w tym domu z twojej ręki! Otrułeś go w sam dzień odjazdu!
Norski (chwiejąc się pod ciosem oskarżenia, chrapliwie:)
Oszczerstwo! Dowody! Dowody!
Róża.
Dowodów chcesz? Dostarczę ich! Rozrzucić każę ten nasyp dziecka, rozkopać ziemię pod murem i znajdę...
(Niemal z krzykiem:) Zaraz! W tej chwili!....
Norski (momentalnie zmieniając wyraz twarzy, przemaga się wewnętrznie i opanowuje; w oczach jego lśni twarde, nieugięte postanowienie; krokiem szybkim, męskim przystępuje do krzyczącej kobiety i zmusza do milczenia zimnym,, spokojnym tonem:)
Dość tego! Obejdzie się bez skandalu. Nie bądź pospolitą, Różo! (gorżko z nawrotem bolu:) O jak ty mnie nienawidzisz.... (opanowując się, wraca do poprzedniego tonu:) Wiem dobrze, co mi uczynić wypada. — Oszczędzę ci trudu...
(Idzie równym, spokojnym krokiem ku drzwiom na prawo w głębi do swego gabinetu. U wejścia odwraca się raz jeszcze i spogląda na obecnych).
Norski.
Tak... to ja... (Po chwili do Wrockiego:) Do widzenia, kuzynie! Życzę powodzenia przy dalszej obserwacji na nowych terenach. (Znika w przyległym pokoju).
(Chwilę panuje duszna cisza. — Nagle Wrocki ocknąwszy się, przeciera ręką czoło, poczem szybkim krokiem zmierza do pokoju, w którym zniknął Norski. Gdy kładzie rękę na klamce, z wnętrza słychać strzał. Wrocki, cofając się mimowoli wstecz, wydaje stłumiony okrzyk, poczem jak skamieniały, wpatruje się we drzwi. Róża i przytulony do niej Adaś jak gromem rażeni patrzą w tę samą stronę. Z dala słychać wicher, łopot żaluzji i szum niespokojny morza...)

(Zasłona).


Lwów, 21 grudnia 1916 r.





  1. Począwszy od aktu II. znać w ruchach Wockiego widoczną zmianę. Wrocki bezwiednie ilustruje swe słowa gestykulacją nader plastyczną; ruchy jego zdradzają szczególną miękkość i zaokrąglenie, jakich przedtem nie było. Zmiana ta jednak występuje tylko sporadycznie, od czasu do czasu, zwłaszcza w obecności Norskiego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Grabiński.