Szkice węglem (1884)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Szkice węglem
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie trzecie
Data wyd. 1884
Druk S. Niemiera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
SZKICE WĘGLEM.

I.

W którym zabieramy znajomość z bohaterami i zaczynamy się spodziewać, że coś więcéj nastąpi.

We wsi Barania-Głowa, w kancelaryi wójta gminy, cicho było jak makiem siał. Wójt gminy, niemłody już włościanin, nazwiskiem Franciszek Burak, siedział przy stole i z natężoną uwagą gryzmolił coś na papierze; pisarz zaś gminny, młody i pełen nadziei pan Zołzikiewicz stał pod oknem i opędzał się od much.
Much było w kancelaryi jak w oborze. Wszystkie ściany, popstrzone od nich, straciły swój dawny kolor. Również popstrzone było szkło na obrazie wiszącym nad stołem, papiér, pieczęcie, krucyfiks i urzędowe księgi wójtowskie.
Muchy łaziły i po wójcie tak jakby po jakim zwyczajnym sobie ławniku, ale szczególniéj nęciła je wypomadowana, woniejąca goździkami głowa pana Zołzikiewicza.... Nad tą głową unosił się ich cały rój; siadały na rozdziale włosów, tworząc żywe, ruchome, czarne plamy. Pan Zołzikiewicz podnosił od czasu do czasu ostrożnie rękę, a potém spuszczał ją nagle; dawał się słyszeć plask dłoni o głowę, rój wzbijał się brzęcząc w powietrze, a pan Zołzikiewicz schyliwszy czuprynę, wybierał palcami trupy z włosów i rzucał je na ziemię.
Godzina była czwarta po południu, w całéj wiosce panowała cisza, bo ludzie wyszli na robotę; za oknem tylko kancelaryi czochała się o ścianę krowa i od czasu do czasu ukazywała przez okno sapiące nozdrza, ze śliną wiszącą u pyska.
Czasem zarzucała ciężki łeb na grzbiet, broniąc się także od much, przyczém rogiem zawadzała o ścianę. Wówczas pan Zołzikiewicz wyglądał przez okno i wołał:
— A hej! Ażeby cię....
Potém przeglądał się w lusterku, wiszącém tuż koło okna i poprawiał włosy.
Nakoniec przerwał milczenie wójt.
— Panie Zołzikiewicz — rzekł z mazurska — niech ino pan napisze ten rapurt, bo mię jakoś nieskładno. Przecie pan je pisarz.
Ale pan Zołzikiewicz był w złym humorze, a jak tylko był w złym humorze, wójt musiał sam wszystko robić.
— To i cóż żem pisarz? — odparł z lekceważeniem. Pisarz jest od tego, żeby pisywał do naczelnika i do komisarza; a do wójta takiego jak wy, to wy sobie sami piszcie.
Potém dodał z majestatyczną pogardą:
— Albo to dla mnie wójt, to co? Chłop i basta! Zrób chłopa czém chcesz... a chłop zawsze będzie chłopem.
Potém poprawił włosy i znów spojrzał w lusterko.
Wójt jednak czuł się dotknięty i odrzekł:
— Patrzcie-no się! A niby to ja z koniusarzem nie piłem arbaty?
— Wielka mi rzecz, herbata! — odparł niedbale Zołzikiewicz. — A może jeszcze bez araku?
— A nieprawda! bo z harakiem.
— To niech będzie z arakiem, a ja dlatego raportu nie będę pisał.
Wójt ozwał się gniewliwie:
— Kiejś pan taki delikatny fizyk, to czemu było prosić się na pisarza?
— A was się kto prosił. Ja tylko po znajomości z naczelnikiem....
— Wielga znajomość, a jak tu przyjadzie, to pan ani pary z gęby....
— Burak! Burak! ostrzegam, że wy jakoś nadto rozpuszczacie język. Mnie już wasze chłopy kością w gardle stoją, razem z waszém pisarstwem. Człowiek z edukacyą tylko między wami ordynarnieje. Jak się rozgniewam, tak rzucę pisarstwo i was do dyabła.
— Ba! i cóż pan będzie robił?
— Co? Albo to mi krokwie gryźć bez pisarstwa? Człowiek z edukacyą da sobie rady. Już wy się o człowieka z edukacyą nie bójcie. Jeszcze wczoraj rewizor Stołbicki do mnie powiada: — „Ej ty Zołzikiewicz! z ciebie byłby czort nie podrewizor, bo ty wiesz jak trawa rośnie.“ Powiedzcie głupiemu. Mnie plunąć na wasze pisarstwo. Człowiek z edukacyą.....
— O wa! to się jeszcze świat nie skończy.
— Świat się nie skończy, ale wy będziecie kwacza w maźnicy maczać i kwaczem w księgach pisać. Będzie wam ciepło, aż przez aksamit drąg poczujecie.
Wójt począł się drapać w głowę.
— Kiej bo pan, to zara na zadnie nogi.
— A to nie rozpuszczajcie gęby....
— Juści, bo juści.
I znowu nastała cisza, tylko pióro wójtowskie zwolna skrzypiało po papiérze.
Nakoniec wójt wyprostował się, obtarł pióro o sukmanę i rzekł:
— A no! z pomocą Bożą skończyłem.
— Przeczytajcież coście nagwazdali.
— Co miałem ta gwazdać. Wypisałem akuratnie wszyćko co potrzeba.
— Przeczytajcie, mówię.
Wójt wziął papiér w obie ręce i zaczął czytać:
„Do wójta gminy Wrzeciądza. W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen. Naczelnik kozeł, żeby spisy wojskowe były dycht po Matce Bozkiéj, a tu u waju mentryki w parafii u dobrodzieja i téż nasze chłopaki chodzą do waju na bandosę, rozumita, żeby były wypisane i bandośniki téż przysłać przed Matką Bozką, jak skończone ośmnaście lat, bo jak tego nie uczynita, to dostanieta po łbie, czego sobie i wam życzę. Amen.“
Poczciwy wójt co niedziela słyszał, jak proboszcz kończył w ten sposób kazanie, zakończenie więc takie zdawało mu się równie konieczném, jak i odpowiadającém wszelkim wymaganiom przyzwoitego stylu, a tymczasem Zołzikiewicz zaczął się śmiać.
— To tak? — spytał.
— A to niech pan napisze lepiéj.
— Pewno, że napiszę, bo mi wstyd za całą Baranią-Głowę.
To rzekłszy, Zołzikiewicz siadł, wziął pióro w rękę, zatoczył niém kilka kół, jakby dla nabrania rozpędu i począł szybko pisać.
Wkrótce zawiadomienie było gotowe; wówczas autor poprawił włosy i czytał, co następuje:
„Wójt gminy Barania-Głowa, do wójta gminy Wrzeciądza!“
„Tak jak spisy wojskowe, z polecenia władzy wyższéj mają być gotowe na dzień ten i ten, roku tego a tego, tak zawiadamia się wójta gminy Wrzeciądza, ażeby metryki włościan Baraniogłowskich nachodzące się w kancelaryi parafialnéj, z takowéj kancelaryi wyjął i do gminy Barania-Głowa, w samym skorym czasie nadesłał. Włościan zaś gminy Barania-Głowa znajdujących się na robociźnie we Wrzeciądzy, na tenże dzień przystawić.“
Wójt chciwém uchem łowił te dźwięki, a twarz jego wyrażała przejęcie się i niemal religijne skupienie ducha. Jakże to wszystko wydało mu się piękném, uroczystém, jak na wskroś urzędowém. Oto, naprzykład, choćby ten początek: „Tak jak spisy wojskowe etc.“ Wójt uwielbiał to: „Tak jak,“ ale się go wyuczyć nigdy nie mógł, a raczéj zacząć wprawdzie umiał, ale daléj, ani rusz! A u Zołzikiewicza płynęło to jak woda, że nawet i w kancelaryi w powiecie lepiéj nie pisali. Potém tylko ukopcić pieczątkę, kropnąć nią o papier, ażeby stół trzasnął i ot co!
— No, jużci co głowa to głowa — rzekł wójt.
— Ba — rzekł udobruchany Zołzikiewicz — przecież pisarz, to jest ten co książki pisze.
— A to pan i książki pisze?
— Pytacie, jakbyście nie wiedzieli, a księgi kancelaryjne któż pisze?
— Prawda — rzekł wójt.
I po chwili dodał:
— Spisy pójdą piorunem.
— Wy oto patrzcie, żeby się pozbyć ze wsi ladaców.
— Bogać ich się tam pozbędzie!
— A ja wam mówię, że naczelnik skarżył się, że w Baraniéj-Głowie lud niedobry. Wciąż, powiada, piją. Burak, powiada, ludzi nie pilnuje, więc się téż na nim skrupi.
— Ba! — dyć ja wiem — odrzekł wójt — że się wszyćko na mnie krupi. Jak Rozalka Kowalicha zległa, sąd kazał jéj dać dwadzieścia pięć, dlatego tylko, żeby na drugi raz pamiętała, że to, powiada, dziewce nie ładno. Kto kazał? Ja? Nie ja, jeno sąd. A mnie do tego co? Niechta sobie i wszystkie zlegną. Sąd kazał, a potém na mnie.
W tém miejscu krowa z łoskotem uderzyła o ścianę, że aż się kancelarya zatrzęsła. Wójt zawołał głosem pełnym goryczy:
— A hej! żeby cię wciorności!
Pisarz który przez ten czas siadł na stole, począł znów przeglądać się w lusterku.
— Dobrze wam tak — rzekł — czemu się nie pilnujecie. Z tém piciem będzie tak samo. Jedna parszywa owca wszystkiém dowodzi i ludzi ciąga do karczmy.
— Pewnikiem, że nie wiadomo, a co do picia: jenszy się téż potrzebuje napić, jak się napracuje w polu.
— A ja wam mówię tylko to, jednego Rzepy się pozbyć i wszystko będzie dobrze.
— Cóże mu ta łeb urwę?
— Łba mu nie urwiecie, ale teraz spisy wojskowe. Ot zapisaćby go w listę, niechby pociągnął los i basta.
— Toćże on żeniaty i chłopaka ma już rocznego.
— A ktoby tam wiedział. Onby na skargę nie poszedł, a poszedłby, toby go i nie chcieli słuchać. W czasie branki nikt niéma czasu.
— Oj panie pisarzu! panie pisarzu! musi panu nie o pijaństwo chodzić, ino o Rzepową, a to tylo obraza Boska.
— A wam co do tego. Wy patrzcie ot, że i wasz syn ma dziewiętnaście lat i że takoż musi losować.
— Wiemci ja o tém, ale ja go nie dam. Jak nie będzie można inaczéj, to i wykupię.
— O! kiedyście taki bogacz.....
— Ma tam Pan Bóg u mnie trochę koprowiny, nie wiela tego jest, ale może i wstrzyma.
— Ośmset rubli koprowiny będziecie płacić.
— A kiej powiadam, że zapłacę, to choć i koprowiną zapłacę, a potém, byle Pan Bóg pozwolił zostać wójtem, to przy Jego najwyższéj pomocy, może mi się to ta w jakie dwa roki powrócić.
— Powróci się, albo i nie powróci. Ja téż potrzebuję i wszystkiego wam nie oddam. Człowiek z edukacyą, zawsze ma większe wydatki niż drugi prosty; a jakbyśmy Rzepę zapisali na miejsce waszego syna, to i dla was byłaby oszczędność..... ośmset rubli na drodze nie znaleźć.
Wójt pomyślał chwilę. Nadzieja zaoszczędzenia tak znacznéj summy poczęła go łechtać i uśmiechać mu się przyjemnie.
— Ba! — rzekł w końcu — zawdyk to nieprzezpieczna rzecz.
— Już to nie na waszéj głowie.
— Tego to ja się i boję, że pańską głową się zrobi a na mojéj się skrupi.
— Jak sobie chcecie, to płaćcie ośmset rubli...
— Nie powiadam, żeby mi ta nie było żal....
— A! skoro myślicie, że się wam wróci, to czegóż żałować? Ale wy na swoje wójtostwo tak bardzo nie liczcie. Jeszcze na was wszystkiego nie wiedzą, ale żeby tylko wiedzieli to, co ja wiem...
— Dyć pan kancelaryjnego więcéj bierze jak ja.
— Nie o kancelaryjném téż mówię, ale o trochę dawniejszych czasach...
— A nie boję się! Co mi kazali tom robił.
— No! będziecie się tłómaczyć gdzieindziéj.
To rzekłszy, pan pisarz wziął za zieloną kortową w kraty czapkę i wyszedł z kancelaryi. Słońce już było bardzo nizko; ludzie wracali z pola. Więc naprzód pan pisarz spotkał pięciu kosiarzy, z kosami na plecach, którzy pokłonili mu się mówiąc: „pochwalony;“ ale pan pisarz kiwnął im tylko wypomadowaną głową a zasię: „na wieki“ nie odpowiedział, bo sądził, że człowiekowi z edukacyą, to nie wypada. Że pan Zołzikiewicz miał edukacyą, o tém wiedzieli wszyscy, a wątpić mogli chyba ludzie złośliwi i w ogóle źle myślący, którym każda osobistość, wyrastająca głową nad zwykły poziom, zaraz solą w oku siedzi i spać spokojnie nie daje.
Gdybyśmy mieli, jak się należy, biografie wszystkich naszych znakomitych ludzi, w biografii tego niepospolitego człowieka czytalibyśmy, że pierwsze nauki pobierał w Osłowicach, stołeczném mieście powiatu Osłowickiego, w którymto powiecie leżała i Barania-Głowa. W siedmnastym roku życia doszedł już młodociany Zołzikiewicz do klassy drugiéj, a byłby również wcześnie doszedł wyżéj, gdyby nie to, że nagle nastały burzliwe czasy, które raz na zawsze przerwały jego ściśle naukową karyerę. Uniesiony zwykłym młodości zapałem, pan Zołzikiewicz, którego zresztą jeszcze poprzednio prześladowała niesprawiedliwość professorów, stanął na czele żywiéj czujących kolegów, wyprawił kocią muzykę swym prześladowcom; podarł książki, połamał linie, pióra i porzuciwszy Minerwę, wstąpił na nową drogę. Idąc po téj nowéj drodze, doszedł aż do pisarstwa gminnego, a jak to już słyszeliśmy, marzył nawet o podrewizorstwie.
Jednakże i na pisarstwie wiodło mu się nie źle. Gruntowna wiedza zawsze potrafi obudzić dla siebie szacunek, że zaś, jak wspomniałem, sympatyczny mój bohatér wiedział coś o każdym prawie z mieszkańców powiatu Osłowickiego, wszyscy więc byli dlań z szacunkiem, pomieszanym z pewną ostrożnością, ażeby się w czémś tak niepospolitéj osobistości nie narazić. Kłaniały mu się więc i osoby z intelligencyi, kłaniali się i chłopi zdejmując już zdaleka czapki i mówiąc: „pochwalony!“ Tu widzę jednak, że muszę jaśniéj czytelnikowi wytłumaczyć, dlaczego pan Zołzikiewicz nie odpowiadał na „pochwalony“ zwykłém: „na wieki wieków.“
Wspomniałem już, że sądził, iż człowiekowi z edukacyą to nie wypada; ale były jeszcze i inne przyczyny. Umysły na wskroś samodzielne, bywają zwykle śmiałe i radykalne. Otóż pan Zołzikiewicz doszedł do przekonania, że „dusza to para i basta.“ Przytém pan pisarz czytał teraz właśnie wydawnictwo warszawskiego księgarza pana Breslauera, pod tytułem: „Izabela hiszpańska, czyli tajemnice dworu madryckiego.“ Znakomity ten pod każdym względem romans, tak mu się nawet podobał i przejmował go tak dalece, że w swoim czasie zamierzał nawet rzucić wszystko i jechać do Hiszpanii: „Udało się Marforemu, myślał sobie, dlaczegóż i mnie nie miałoby się udać?“ Byłby może nawet i pojechał, bo zresztą był teraz zdania, że „w tym głupim kraju, tylko się człowiek marnuje,“ ale wstrzymywały go, na szczęście, inne okoliczności, o których ta epopeja późniéj mówić będzie.
Owóż skutkiem czytania owéj Izabeli hiszpańskiéj wydawanéj peryodycznie, ku większéj chwale naszéj literatury, przez pana Breslauera, pan Zołzikiewicz zapatrywał się bardzo sceptycznie na duchowieństwo, a zatém i na wszystko, co pośrednio lub bezpośrednio z duchowieństwem związane. Nie odpowiedział więc kosiarzom, jako zwykle „na wieki wieków,“ tylko szedł daléj. Idzie idzie, aż tu spotyka i dziewki z sierpami na ramionach, wracające od żniwa. Przechodziły właśnie koło wielkiéj kałuży, więc szły jedna za drugą gęsiego, podejmując z tyłu kiecki i pokazując burakowe nogi. Dopiéro pan Zołzikiewicz powiada: „Jak się macie sikory!“ i zatrzymał się na téj saméj steczce, a co która dziewczyna przechodzi, te on ją wpół i całusa a potém ją w kałużę, ale to tylko tak, przez dowcip. Dziewki téż krzyczały oj! oj! śmiejąc się, aż im zęby trzonowe było widać. A potém, kiedy już przeszły, pan pisarz nie bez pewnéj przyjemności usłyszał jak mówiły jedna do drugiéj: „A juże to piękny kawalir, ten nasz pisarz!“ „I czerwony kiéj jabłuszeczko.“ Trzecia zaś mówi: „A głowa to mu tak puszy kieby róża; jak cię złapi wpół, to aż cię zamgli!“ Pan pisarz poszedł daléj, pełen dobrych myśli. Ale daléj znów, koło chałupy, usłyszał rozmowę o sobie i zatrzymał się za płotem. Za płotem, z drugiéj strony, był gęsty wiśniowy sad, w sadzie ule, a niedaleko ulów stały dwie baby rozmawiając. Jedna miała kartofle w podołku i obierała je cygankiem, druga zaś mówiła:
— Oj! moja Stachowa, tak się boję, żeby mi mego Franka w żołnierze nie wzieni, że aż mi skóra cierpnie.
A Stachowa na to:
— Do pisarzaby wam, do pisarza. Jak on nie zaradzi, to nikt nie zaradzi.
— A z czémże, moja Stachowa, ja do niego pójdę. Do niego z gołemi rękami nie można. Wójt je lepszy, przyniesiesz mu czy białych raków, czy masła, czy lnu pod pachą, czy kurę, to wszystko weźmie nie wybredzając. A pisarz ani spojrzy. O! on strasznie ambitny. Jemu to tylo chuścinę rozwiąż i zara rubla!
— Niedoczekanie wasze! — mruknął do siebie pisarz — żebym ja od was jaja albo kury brał. Cóżto ja łapownik jestem, czy co? A idź z twoją kurą do wójta.
To pomyślawszy, rozsunął gałęzie wiśniowe i już było chciał na kobiety zawołać, gdy nagle rozległ się z tyłu turkot bryczki. Pan pisarz odwrócił się i spojrzał. Na bryczce siedział młody akademik w czapce na bakier, z papierosem w zębach, powoził zaś ów Franek, o którym baby rozmawiały przed chwilą.
Akademik wychylił się z bryki, dojrzał pana Zołzikiewicza, kiwnął ręką i zawołał:
— Jak się masz panie Zołzikiewicz. Co tam słychać. Cóż, zawsze pomadujesz się na dwa cale?
— Sługa pana dobrodzieja! — ozwał kłaniając się nizko Zołzikiewicz, ale gdy bryka mignęła daléj, zawołał w ślad za nią zcicha:
— Żebyś kark skręcił nim dojedziesz.
Tego akademika pan pisarz niecierpiał. Byłto kuzyn państwa Skorabiewskich, który przyjeżdżał zawsze do nich na lato. Zołzikiewicz, nietylko go niecierpiał, ale bał się go jak ognia, bo to był drwiarz, frant wielki, a z pana Zołzikiewicza kpił, jak gdyby umyślnie, i on jeden w okolicy co sobie z niego nic nie robił. Raz nawet wpadł na posiedzenie gminne i powiedział wyraźnie Zołzikiewiczowi, że głupi; chłopom zaś, że nie mają potrzeby go słuchać. Byłby się na nim pan Zołzikiewicz chętnie pomścił, ale... cóż mu mógł zrobić? O innych, to choć coś wiedział, a o nim to nawet nic nie wiedział.
Przyjazd tego akademika był mu nie na rękę, dlatego poszedł daléj z zachmurzoném czołem i nie zatrzymał się, aż dopiéro przed jedną chałupą, stojącą trochę opodal od drogi. Gdy ją jednak ujrzał, czoło jego wyjaśniło się znowu. Była to chałupa, może biedniejsza jeszcze od innych, ale wyglądała porządnie. Umieciono było przed nią czysto, a podwórko przytrząśnięte tatarakiem. Pod płotem leżały szczapy drzewa, a w jednéj z nich wspartéj na pieńku sterczała siekiera. Nieco daléj widać było stodołę z otwartemi wierzejami, obok niéj szopę, która była chlewkiem i oborą zarazem; daléj jeszcze ogrodzenie, w którém koń szczypał trawę, przestępując z nogi na nogę. Przed chlewem świeciła wielka gnojówka, w któréj leżały dwie świnie. Kaczki brodziły koło gnojówki. Blizko szczap, między wiórami, kogut rozgrzebywał ziemię, a znalazłszy ziarno lub czerwin, poczynał krzyczeć: „kocz! kocz! kocz!“ kury zlatywały się na to hasło na wyścigi i dziobały specyał, odbierając go sobie wzajemnie.
Przed drzwiami chałupy kobieta tłukła w mędlicy konopie, śpiewając: „oj ta dada! oj ta dada! da-dana!“ Koło niéj leżał z wyciągniętemi przedniemi nogami pies, kłapiąc pyskiem za muchami, które mu siadały na rozerwaném uchu.
Kobieta była młoda, może dwudziestoletnia i dziwnie urodziwa. Na głowie miała czepek zwyczajny babski, na sobie białą koszulę zaścięgniętą czerwoną tasiemką. Kobieta zdrowa była jak rydz, szeroka w plecach, i w biodrach, smukła w stanie, gibka, słowem: łania.
Ale rysy miała drobne, głowę niewielką i płeć może nawet i bladawą, tylko trochę ozłoconą promieniami słońca; oczy duże czarne, brwi jakby napisane, mały cienki nosek i usta jak wiśnia. Śliczne ciemne włosy wymykały się jéj z pod czepca.
Gdy pan pisarz się zbliżył, pies leżący koło mędlicy wstał, schował ogon pod siebie i począł warczeć, błyskając od czasu do czasu kłami, jakby się uśmiechał.
— Kruczek! — zawołała dźwięcznym cienkim głosem kobiéta. Nie będziesz ty leżał: żeby cię robole!...
— Dobry wieczór, Rzepowa! — zaczął pisarz.
— Dobry wieczór, panie pisarzoju! — odrzekła kobieta, nie przestając mędlić.
— Wasz w domu?
— Na robocie w lesie.
— A to szkoda. Jest do niego interes z gminy.
Interes z gminy, to dla prostych ludzi zawsze znaczy coś niedobrego. Rzepowa przestała mędlić i spojrzawszy trwożnie, spytała niespokojnie:
— No? cóże to takiego?
Pan pisarz tymczasem przeszedł wrota i stanął koło niéj.
— A dacie się pocałować? to wam powiem.
— Obędzie się! — odparła kobieta.
Ale pan pisarz już zdołał ją objąć w pół i przygarnąć do siebie.
— Panie! będę krzyceć! — wołała Rzepowa, wyrywając się silnie.
— Moja śliczna, Rzepowa.... Marysiu!
— Pa-anie! toćto obraza Boska! Panie!
To mówiąc wydzierała się coraz silniéj, ale pan Zołzikiewicz był także mocny i nie puszczał.
W téj chwili Kruczek przyszedł jéj na pomoc. Zjeżył sierć na karku i z wściekłém szczekaniem rzucił się na pana pisarza, a ponieważ pan pisarz ubrany był w krótką marynarkę, Kruczek więc schwycił za nieosłoniony marynarką kort, przejął chwycił za nankin, przejął nankin, chwycił za skórę, przejął skórę i dopiéro poczuwszy pełno w pysku, począł potrząsać wściekle łbem i targać.
— Jezus! Marya! — krzyczał pan pisarz, zapominając o tém, że należał do esprits forts.
Ale Kruczek pana pisarza nie puszczał, dopiéro, gdy ten schwyciwszy polano, zaczął niém zadawać w tył ślepe razy, Kruczek otrzymawszy uderzenie w krzyż, odskoczył skomląc żałośnie.
Po chwili jednak znów zaczął doskakiwać.
— Weźcie tego psa, weźcie tego dyabła! — krzyczał pan pisarz, machając rozpaczliwie polanem.
Kobieta zawołała na psa i odpędziła go za wrota.
Potém oboje z pisarzem spoglądali na siebie w milczeniu.
— Oj dola moja! Coże se pan do mnie upatrzył? — zawołała nakoniec Rzepowa, przestraszona tak krwawym obrotem sprawy.
— Pomsta na was! — krzyknął pan pisarz. — Pomsta na was! Czekajcie! pójdzie Rzepa w sołdaty. Chciałem bronić!.... ale teraz.... Przyjdziecie wy jeszcze do mnie.... Pomsta na was!...
Kobiécina aż pobladła, jakby ją kto obuchem w głowę uderzył, rozłożyła ręce, otwarła usta, jakby chciała coś mówić: ale tymczasem pan pisarz, podniosłszy z ziemi kortową czapkę, w zielone kraty, oddalił się szybko, machając jedną ręką polanem a drugą podtrzymując rozdarte szpetnie korty i nankiny.





II.

Niektóre inne osoby i przykre widzenia.

W godzinę potém może, przyjechał Rzepa z lasu z cieślą Łukaszem, na dworskim wozie. Rzepa, chłopisko był rosły, jak topola, tęgi: prawdziwie od topora. Jeździł on teraz codziennie do lasu, bo pan wszystek las, na którym nie było serwitutów, sprzedał żydom, szedł więc wyrąb sosen. Rzepa zarobek miał dobry, bo i do roboty był dobry. Jak bywało, plunie w garście, a chwyci za topór, a machnie, a stęknie, a uderzy: to aż sosna zadrży, a wiór na pół łokcia się od niéj oderwie. W ładowaniu drzewa na fury, także był pierwszy. Żydy, co chodziły po lesie z miarą w ręku i spoglądały na wierzchołki sosen, jakby szukając gniazd wronich, dziwowały się jego sile. Bogaty kupiec z Osłowic, Dryśla, mawiał do niego:
— No, ty Rzepa! niech ciebie dyabuł weźmie. Na! sieść groszy na wódką.... nie, czekaj; na! pięć groszy na wódkę.
A Rzepa nic. Machał tylko toporem, aż grzmiało, a czasem, ot dla uciechy, puszczał głos po lesie:
— Hop! hop!
Głos leciał między pnie, a potém wracał echem.
I znowu nie było nic słychać, prócz huku Rzepowego toporu; a czasem także sosny zagadały między gałęziami szumem, zwyczajnie jak w lesie.
Czasem znów drwale śpiewali, ale i do tego Rzepa był piérwszy. Trzeba było słyszeć, jak huczał z drwalami pieśń, którą ich sam nauczył:

„Coś tam w boru hukneno!
Buuuu!
I okrutnie stukneno
Buuuu!
A to komar z dęba spadł
Buuuu!
I stłukł sobie w plecach gnat
Buuuu!
A tu mucha poćciwa
Buuuu!
Leci ledwie co żywa
Buuuu!
I pyta się komara
Buuuu!
Czy nie trzeba doktora
Buuuu!
Oj! nie trzeba doktora
Buuuu!
Ani żadnéj apteki
Buuuu!
Jéno rydla, motyki
Buuuu!“

W karczmie téż Rzepa piérwszy był do wszystkiego, tylko że siwuchę lubił, a skory był do bitki, jak podpił. Raz Damazemu parobkowi dworskiemu zrobił taką dziurę we łbie, że Józwowa, gospodyni folwarczna, zaklinała się, że mu duszę było przez nią widać. Innym razem, ale to ledwie miał wtedy siedemnaście lat, pobił się w karczmie z urlopnikami. Pan Skorabiewski, który wtedy jeszcze był wójtem, sprowadził go do kancelaryi, dał mu raz i drugi w łeb, ale tylko dla pozoru, a potém, udobruchawszy się zaraz, pytał:
— Rzepa, bój się Boga! jakżeś ty z nimi poradził, przecie ich było siedmiu?
A Rzepa na to:
— A cóż, jaśnie dziedzicu! nożyska mają masierunkiem zerwane, to tylko com się którego tknon, to on zaraz o ziem.
Pan Skorabiewski zatarł sprawę. On dawniéj był dziwnie łaskaw na Rzepę. Baby gadały nawet jedna drugiéj do ucha, że Rzepa to jego syn: „Toć znać zaraz, dodawały, że fantazyą ma psia jucha ślachecką.“
Ale to nie była prawda, choć matkę Rzepy znali wszyscy, a ojca nikt. Sam Rzepa siedział komornem na chałupie i na trzech morgach, na których go téż i uwłaszczenie zastało. Potém zaczął gospodarować na swojém, a że chłop był gospodarny, więc szło mu jako tako. Ożenił się, dostał żonę taką, że lepszéj i ze świécą szukać; więc byłoby się pewno i bardzo dobrze wiodło, żeby nie to, że wódkę trochę zanadto lubił.
Ale cóż było na to poradzić. Jak ktoś do niego z wymówką, tak zaraz odpowiadał:
— Piję, to za swoje, a wam zasię!
Nikogo się we wsi nie bał, przed jednym pisarzem mores znał. Gdy zobaczył zdaleka zieloną czapkę, zadarty nos i kozią bródkę, idące na wysokich nogach zwolna po drodze, to się za czapkę brał. Na Rzepę pisarz téż wiedział jakieś sprawki. Kazali Rzepie wozić w czasie zawieruchy jakieś papiery, to i woził. A jemu to co? Zresztą on wtedy miał piętnaście lat i jeszcze za gęsiami a za świńmi chodził. Ale potém pomyślał, że jednakże za owo wożenie papierów może być odpowiedzialność, więc się pisarza bał.
Taki to był Rzepa.
Gdy wrócił tego dnia z boru do chałupy, wypadła do niego kobiéta z płaczem wielkim i daléjże wołać:
— Już ciebie nieboże, niedługo moje oczy będą oglądały; już ci nie będę ni chustów prała, ni jeść gotowała. Pójdziesz ty nieboraku na kraj świata.
A Rzepa się zdziwił.
— Czyś ty się kobiéto — rzeknie — blekotu najadła, czy cię ta giez ukąsił?
— Ni ja się blekotu najadłam ni mnie giez ukąsił, jeno pisarz tu był i mówił, że tobie już nijak od wojska się nie wykręcić... Oj! pójdziesz, pójdziesz na kraj świata!
Dopiéro on ją wypytywać: jak, co, a ona mu opowiedziała wszystko, tylko o bałamuctwie pisarza zataiła, bo się bała, żeby Rzepa głupstwa pisarzowi nie powiedział, albo czego Boże broń! na niego się nie porwał i tém sprawy swojéj nie pogorszył.
— Ty głupia! — powiedział w końcu Rzepa — czego płaczesz? mnie do wojska nie wezmą, bom wyszedł z lat; przytém chałupę mam, grunt mam, ciebie, głupia, mam, a i tego raka utrapionego także.
To mówiąc, pokazał na kołyskę, w któréj rak utrapiony, t. j. tęgi roczny chłopak, wierzgał nogami i wrzeszczał, że aż uszy pękały.
Kobiéta poczęła obcierać oczy fartuchem i rzekła:
— Co ta wszystko znaczy? Albo to nie wié o papierach, coś je woził z boru do boru.
Teraz Rzepa podrapał się w głowę.
— Jużci bo wié.
Po chwili zaś dodał:
— Pójdę ja z nim pogadać. Może to nic strasznego.
— Idź, idź! — rzekła kobiéta — a weź ze sobą rubla. Do niego bez rubla nie przystępuj.
Rzepa wydobył ze skrzyni rubla i poszedł do pana pisarza.
Pisarz był kawaler, nie miał więc osobnego domu, ale mieszkał w czworakach, stojących nad stawem, czyli w tak zwaném murowaném. Tam w osobnéj sieni miał dwie izby na swój użytek.
W pierwszéj izbie nie było nic, tylko trochę słomy i para kamaszów, druga była zarazem salonem i sypialnią. Stało tam łóżko niezaściełane prawie nigdy, na łóżku dwie poduszki bez poszewek, z których sypały się pierze; obok stół, na nim kałamarz, pióra, książki kancelaryjne, kilkanaście zeszytów „Izabeli hiszpańskiéj“ wydawnictwa pana Breslauera; dwa brudne kołnierzyki angielskie, słoik pomady, gilzy do papierosów i wreszcie świéca w blaszanym lichtarzu z rudym knotem i muchami potopionemi w łoju koło knota.
Przy oknie wisiało spore lustro, naprzeciw zaś okna mieściła się komoda, obejmująca nader wykwintną tualetę pana pisarza: różnych odcieniów majtki, kamizelki bajecznych kolorów, krawaty, rękawiczki, lakierki, a nawet i cylinder, którego pan pisarz używał wtedy, gdy wypadło mu jechać do powiatowego miasta Osłowic.
Oprócz tego, w chwili, o któréj mowa, na krześle przy łóżku spoczywały korty i nankiny pana pisarza, sam zaś pan pisarz leżał w pościeli i czytał zeszyt „Izabeli hiszpańskiéj,“ wydawnictwa pana Breslauera.
Położenie jego, to jest nie pana Breslauera, ale pana pisarza, było okropne, tak nawet okropne, że trzebaby mieć chyba styl Wiktora Hugo, żeby je opisać, jak było okropne.
Przedewszystkiém, w ranie czuł wściekły ból. Owo czytanie Izabeli, które było dlań zawsze najmilszą pociechą i rozrywką, teraz powiększało jeszcze nietylko ból, ale i gorycz, jaka go trapiła po owym wypadku z Kruczkiem.
Miał trochę gorączki i ledwo mógł zebrać się z myślami. Czasem, nawiedzały go straszne marzenia. Czytał właśnie, jak młody Serrano przybywa do Eskuryalu, pokryty ranami po świetném zwycięztwie nad Karlistami. Młoda Izabela przyjmuje go wzruszona i blada. Muślin faluje żywo na jéj piersiach.
— Generale! tyś ranny — pyta Serrana ze drżeniem w głosie.
Tu nieszczęśliwemu Zołzikiewiczowi zdaje się, że istotnie jest Serranem.
— Oj! oj! jestem ranny! — powtarza przygnębionym głosem. — Królowo, przebacz! A żeby to najjaśniejsze!...
— Spocznij, generale! Siadaj, siadaj! Opowiedz mi swoje bohatérskie czyny.
— Opowiedzieć mogę, ale usiąść żadną miarą — woła zdesperowany Serrano. — Oj!... Wybacz, królowo. Ten przeklęty Kruczek!... chciałem powiedzieć: Don Jose... Aj! aj! aj!
Tu ból rozprasza marzenie. Serrano rozgląda się; świéca pali się na stole i pryska, bo właśnie zaczęła się palić nasiąknięta łojem mucha; inne muchy łażą po ścianach... A? więc to czworaki, nie Eskuryal? Królowéj Izabeli nie ma? Tu pan Zołzikiewicz przychodzi całkowicie do przytomności! podnosi się na łóżku, macza chustkę w dzbanku z wodą stojącym pod łóżkiem i zmienia okład.
Poczém zwraca się do ściany, zasypia, a raczéj rozmarza się, wpół śnie, wpół jawie i oczywiście jedzie znowu jakby ekstrapocztą do Eskuryalu.
— Miły Serrano! kochanku mój! sama opatrzę twe rany — szepcze królowa.
Serranowi włosy na głowie powstają. Czuje całą okropność swéj pozycyi. Jak tu nie posłuchać królowéj, a jak tu zarazem poddać się interesującemu opatrunkowi? Zimny pot występuje mu na czoło, gdy nagle....
Nagle królowa znika, drzwi otwierają się z trzaskiem i staje w nich ni mniéj, ni więcéj, jak tylko Don Jose, zacięty wróg Serrana.
— Czego tu chcesz? Ktoś ty? — woła Serrano.
— To ja, Rzepa! — odpowiada ponuro Don Jose.
Zołzikiewicz budzi się poraz drugi; Eskuryal staje się znów murowańcem, świéca się pali, mucha przy knocie trzeszczy i pryska błękitnemi kropelkami; we drzwiach stoi Rzepa, a za nim... pióro wypada mi z ręki; przez pół odchylone drzwi, wsadza łeb i kark Kruczek.
Potwór trzyma oczy utkwione w pana Zołzikiewicza i zdaje się uśmiechać.
Zimny pot naprawdę występuje na skronie pana Zołzikiewicza, a przez głowę przelatuje mu myśl: Rzepa przyszedł połamać mi kości, a Kruczek z drugiéj strony...
— Czego tu obaj chcecie? — woła wystraszonym głosem.
Ale Rzepa kładzie rubla na stół i odzywa się pokornie:
— Jelemożny pisarzu! a to ja przyszedłem wedle... téj branki.
— Won! won! won! — krzyknie na to Zołzikiewicz, w którego nagle duch wstąpił.
I wpadłszy w wściekłość, zrywa się do Rzepy, ale w téj chwili w karlistowskiéj ranie zabolało go srodze, pada więc znowu na poduszki, wydając tylko przygłuszone jęki:
— Oj, jej!





III.

Rozmyślania i eureka.

Rana ogniła się.
Widzę, jak piękne czytelniczki poczynają łzy ronić nad moim bohaterem, a zatém, nim która z nich zemdleje pośpieszam dodać, że jednak bohatér nie umarł z téj rany. Przeznaczoném mu było żyć jeszcze długo. Zresztą gdyby umarł, złamałbym pióro i skończył powieść, ale, że nie umarł, ciągnę więc daléj.
Owóż więc rana ogniła się, ale nadspodziewanie wyszła na korzyść kanclerzowi z Baraniéj-Głowy, a stało się to bardzo prostym sposobem: ściągnęła mu humory z głowy, więc zaczął myśleć jaśniéj i zaraz poznał, że robił dotychczas same głupstwa. Bo tylko proszę posłuchać: kanclerz zagiął sobie, jak mówią w Warszawie, parol na Rzepową i nie dziwić się mu, bo téż to była kobiéta, jakiéj drugiéj nie znaleźć w całym powiecie Osłowickim, chciał się więc pozbyć Rzepy. Gdyby raz Rzepę wzięli do wojska, kanclerz mógłby sobie powiedzieć: „hulaj dusza bez kontusza!“ Ale nie tak łatwo było zamiast wójtowego syna, podsunąć Rzepę. Pisarz jest potęgą: Zołzikiewicz był potęgą między pisarzami, to jednak nieszczęście, że w sprawie poboru nie był ostatnią instancyą. Tu przychodziło mieć do czynienia ze strażą ziemską, z komisyą wojskową, z naczelnikiem powiatu, z naczelnikiem straży które to wszystkie osobistości bynajmniéj nie były interesowane, żeby zamiast Buraka, obdarzyć armię i państwo Rzepą. „Umieścić go w spisie wojskowym? i cóż daléj“ — pytał siebie mój sympatyczny bohatér. Spisy sprawdzą, a że metryki muszą być załączone, i że Rzepie trudno także zakneblować usta, dadzą więc nosa, zrzucą może jeszcze z pisarstwa i skończyło się.
Najwięksi ludzie, pod wpływem namiętności, robili głupstwa, ale w tém właśnie ich wielkość, że poznawali się na tém dość wcześnie. Zołzikiewicz powiedział sobie, że obiecawszy Burakowi zaciągnąć Rzepę na listę popisowych, uczynił piérwsze głupstwo; poszedłszy do Rzepowéj i napadłszy ją przy mędlicy, uczynił drugie głupstwo; przestraszywszy ją i męża poborem, uczynił trzecie głupstwo. O, chwili szczytna! w któréj mąż prawdziwie wielki mówi sobie: jestem osłem! nadeszłaś wówczas i dla Baraniéj-Głowy, zleciałaś jakoby na skrzydłach z téj krainy, gdzie wzniosłe wspiera się na szczytnem, bo Zołzikiewicz powiedział sobie wyraźnie: jestem osłem!
Czyż jednak miał porzucić plan teraz, kiedy oblał go już krwią własnych... (w zapale powiedział: własnych piersi), miałżeby porzucić plan, gdy uświęcił go nowiutką parą kortowych, za którą nie zapłacił jeszcze Srulowi, i parą nankinowych, którą sam nie wiedział czy dwa razy miał na sobie.
Nie i nigdy!
Przeciwnie teraz, gdy do projektów na Rzepową, przyłączyła się jeszcze chęć zemsty nad obojgiem i nad Kruczkiem z niemi razem, Zołzikiewicz przysiągł sobie, że kpem będzie, jeżeli Rzepie sadła za skórę nie zaleje.
Myślał więc nad sposobami pierwszego dnia, zmieniając okłady, myślał drugiego, zmieniając okłady, myślał trzeciego, zmieniając okłady, i czy wiécie co wymyślił? Oto nic nie wymyślił.
Na czwarty dzień przywiózł mu stójka z Osłowickiéj apteki diachelum; Zołzikiewicz rozsmarował na płatek, przyłożył i — co za cudowne skutki tego medicamentum! prawie jednocześnie wykrzyknął: „znalazłem!“ Istotnie coś znalazł.





IV.

Któryby można zatytułować: Zwierz w sieci.

W kilka dni potém, nie wiem dobrze czy w pięć, czy w sześć, w alkierzu karczmy Baraniogłowskiéj siedział wójt Burak, ławnik Gomuła i młody Rzepa. Wójt wziął za szklankę.
— Przestalibyśta się o to swarzyć, kiedy nie mata o co! — rzekł wójt.
— A ja powiadam, że Francuz nie da się Prusakowi — mówił Gomuła, uderzając pięścią o stół.
— Prusak psia jucha chytry! — odparł Rzepa.
— To co, ze chytry? Turek pomoże Francuzowi, a Turek je namocniejszy.
— Co wy wieta. Namocniejszy jest Harubanda (Garibaldi)?
— Musiśta wstali do góry... plecami. A wyśta zkąd wyrwali Harubandę?
— Co go miałem wyrywać? Abo to ludzie nie gadali, że pływał po Wiśle ze statkami i z mocą wielgą? Ino mu się piwo w Warsiawie nie spodobało, bo zwyczajny doma lepszego, to się i wrócił.
— Nie bluźnilibyście po próżnicy. Kużden śwab, to je żyd.
— Przecie Harubanda nie śwab.
— Ino co?
— Ba? co? musi; cysarz i basta!
— Oj, straśnieście mądrzy!
— Wyśta téż nie mądrzejsi.
— A kiejśta tacy mądrzy, to powiedzta, jakta było na przezwisko pierwszemu rodzicowi?
— Jak? juści: Jadam.
— No! to na krzestne imię, ale na przezwisko?
— Czy ja wiem.
— A widzita? A ja wiem. Na przezwisko było mu: „Skruszyła.“
— Chybaście pypcia dostali.
— Nie wierzyta, to posłuchajta:

„Gwiazdo morza, któraś Pana
Mlekiem swojém wykarmiła!
Tyś śmierci szczep, który wszczepił
Pierwszy rodzic, skruszyła.“

— A co, czy nie Skruszyła?
— No juści prawda.
— Napilibyśta się lepiéj — rzekł wójt.
— Zdrowie wasze, kumo!
— Zdrowie wasze!
— Haim!
— Siulim!
— Daj Panie Boże szczęście!
Wypili wszyscy trzej, ale że to było w czasie francuzko-pruskiéj wojny, ławnik więc Gomuła, znowu wrócił do polityki.
— No! napijwa się jeszcze — rzekł po chwili Burak.
— Daj Panie Boże szczęście!
— Panie Boże zapłać!
— No, za wasze zdrowie!
Napili się znowu, a że pili arak, Rzepa więc uderzył wypróżnioną szklanką o stół i odrzekł:
— Ej! dobroć teżto, dobroć!
— Ano jeszcze? — rzekł Burak.
— Nalejta.
Rzepa stawał się coraz czerwieńszy, Burak dolewał mu ciągle.
— A wy — rzekł wreszcie do Rzepy — to choć korzec grochu zarzucita na plecy jedną ręką, a balibyśta się pójść na wojnę.
— Cobym się miał bać? Kiej się bić, to się bić.
Gomuła na to rzekł:
— Jenszy jest mały a odważny, jenszy wielgi i mocny i bojący.
— A nieprawda! — rzekł Rzepa — ja ta nie jestem bojący.
Gomuła zaś na to:
— Kto was tam wie?
— A ja pojedam — odparł Rzepa, pokazując pięść, jak bochenek chleba — że inobym was zajechał w pacierze tą pięścią, to rozlecielibyście się jak stara beczka.
— A może i nie.
— Chceta spróbować?
— Dajta spokój — wtrącił wójt. — Będzieta się bili czy co? ot napijwa się jeszcze.
Napili się znowu, ale Burak i Gomuła tylko że umoczyli usta, Rzepa zaś wypił całą szklankę araku aż mu oko zbielało.
— Pocałujta się teraz — rzekł wójt.
Rzepa aż się rozpłakał przy uściskach i pocałunkach, co było znakiem że już podpił dobrze; poczém zaczął wyrzekać, gorzko wspominając, graniaste cielę, które dwa tygodnie temu, zdechło mu w nocy w oborze.
— Oj! jakiego to cielaka Pan Bóg zabrał odemnie! — wołał żałośnie.
— No, nie smućta się! — rzekł Burak. Do pisarza z urzędu przyszło pisanie, że pono dworski las pójdzie na gospodarzy.
Rzepa odpowiedział na to:
— I po sprawiedliwości! Alboto pan las siał?
Ale potém zaraz znów zaczął zawodzić:
— Oj! co cielak, był to cielak; jakta krowę huknął łbem przy ssaniu, to aż zadem pod belkę poleciała.
— Pisarz mówił...
— Comita pisarz! — przerwał gniewnie Rzepa. Pisarz dla mnie:

„Tyle znaczy,
Co Ignacy...“

— Nie pomstowalibyście! Napijwa się!
Napili się jeszcze raz. Rzepa jakoś się pocieszył i siadł spokojnie na zydlu, a wtém drzwi się otworzyły i ukazały się w nich: zielona czapka, zadarty nos i kozia bródka pisarza.
Rzepa, który czapkę miał nasuniętą na tył głowy, zrzucił ją zaraz na ziemię, powstał i wybełkotał:
— Pochwalony.
— Jest tu wójt? — spytał pisarz.
— Jest! — odpowiedziało trzy głosy.
Pisarz zbliżył się, zaraz też podleciał i Szmul arendarz z kieliszkiem araku. Zołzikiewicz powąchał, skrzywił się i siadł przy stole!
Chwilę panowało milczenie. Nakoniec Gomuła zaczął.
— Panie pisarzu?
— Czego?
— Czy to prawda wedle tego boru?
— Prawda. Musicie tylko podpisać prośbę całą gromadą.
— Ja tam nie będę podpisywał — ozwał się Rzepa, który miał wstręt wspólny wszystkim chłopom do podpisywania swego nazwiska.
— Ciebie się téż nikt nie będzie prosił. Nie podpiszesz, to nic nie dostaniesz. Twoja wola.
Rzepa zaczął się drapać w głowę, pisarz zaś, zwróciwszy się do wójta i do ławnika, rzekł tonem urzędowym:
— O lesie prawda, ale każdy musi ogrodzić swoję część płotem, żeby nie było sporów.
— To-ta płot będzie więcéj kosztował niż las wart — wtrącił Rzepa.
Pisarz nie zwracał na niego uwagi.
— Na koszta płotu — mówił do wójta i ławnika — rząd przysyła pieniądze. Jeszcze każdy na tém zarobi, bo wypada po pięćdziesiąt rubli na głowę.
Rzepie aż się oczy zaiskrzyły po pijanemu.
— A, jak tak, to podpiszę. A pieniądze gdzie są?
— Są u mnie — rzekł pisarz. — A to dokument.
To rzekłszy, wydobył złożony we czworo papier, i odczytał coś, czego chłopi wprawdzie nie rozumieli, ale radowali się bardzo; gdyby jednak Rzepa był trzeźwiejszy, dojrzałby jak wójt mrugał na ławnika.
Potem, o dziwo! pisarz, wydobywszy pieniądze, rzekł:
— No! który pierwszy?
Podpisywali kolejno, gdy zasię Rzepa wziął się do pióra, Zołzikiewicz usunął dokument i rzekł:
— A może nie chcesz? To wszystko dobrowolnie.
— Co nie mam chcieć?
A pisarz na to:
— Szmul!
Szmul ukazał się we drzwiach.
— Ny? co pan pisarz chce?
— Chodź i ty na świadka, że tu wszystko dobrowolnie.
A potém znów powiada do Rzepy:
— Może nie chcesz?
Ale Rzepa już podpisał i żyda usadził nie gorszego od Szmula, potém wziął pieniądze od pisarza, całych pięćdziesiąt rubli i schowawszy je za pazuchę, zawołał:
— A dajta-no jeszcze haraku!
Szmul przyniósł: wypili raz i drugi. Następnie Rzepa wsparł pięści na kolanach i począł drzémać.
Kiwnął się raz, kiwnął się drugi raz, nakoniec zwalił się z zydla, mruknąwszy: „Boże! bądź miłościw mnie grzesznemu!“ i usnął.
Rzepowa nie przyszła po niego, bo wiedziała że jeśli się upił, to może się jéj co oberwać. Tak i bywało. Na drugi dzień Rzepa przepraszał żonę, całował ją po rękach. Po trzeźwemu nie dał jéj nigdy złego słowa, ale po pijanemu czasem jéj się co obrywało.
Przespał więc Rzepa w karczmie całą noc. Nazajutrz rozbudził się o wschodzie słońca. Patrzy, wyłupia oczy, aż to nie jego chałupa, ale karczma i nie alkierz, w którym siedział wczoraj, ale ogólna izba z szynkwasem.
— Imię Ojca i Syna i Ducha.
Patrzy jeszcze lepiéj, słońce już wschodzi i zagląda przez ubarwione szyby za szynkwas, a w oknie stoi Szmul ubrany w śmiertelną koszulę i w cycełe na głowie; stoi w oknie i kiwa się i modli się głośno.
— Szmul, psia-wiaro! — zawołał Rzepa.
Ale Szmul nic. Kiwnął się naprzód, kiwnął w tył i modlił się daléj.
Więc Rzepa zaczął się macać, jak robi każdy chłop przespawszy noc w karczmie. Namacał pieniądze.
— Jezus, Marya! a to co?
Tymczasem Szmul przestał się modlić i zdjąwszy śmiertelną koszulę i cycełe, poszedł je schować do alkierza, a potém wrócił wolnym krokiem poważny i spokojny.
— Szmul?
— Ny, czego chcesz?
— Coto ja mam za pieniądze?
— Co, głupi, nie wies? Toć się wczoraj z wójtem zgodziłeś, że za jego syna będziesz losował, i pieniądze wziąłeś i kontrakt podpisałeś.
Dopiero chłop zbladł jak ściana: rzucił czapkę o ziemię, potém sam grzmotnął się o nią i jak nie ryknie, aż się szyby w karczmie zatrzęsły.
— No, pasioł won ty sałdat! — rzekł flegmatycznie Szmul.
W pół godziny potém, Rzepa zbliżał się do chałupy, Rzepowa, która właśnie gotowała strawę, usłyszawszy go jak skrzypiał wrotami, prosto od komina pobiegła na jego spotkanie gniewna bardzo.
— Ty pijaku! — zaczęła.
Ale spojrzawszy na niego aż się sama przeraziła, bo ledwo go poznała!
— A tobie co jest?
Rzepa wszedł do chaty i z początku ani słowa nie mógł przemówić, tylko siadł na ławie i patrzył w ziemię. Ale kobieta zaczęła pytać i dopytała wreszcie wszystkiego. „Zaprzedali mnie“ rzekł w końcu. Wówczas ona z kolei uderzyła w lament wielki; on za nią; dzieciak w kołysce zaczął wrzeszczeć; Kruczek we drzwiach wył tak żałośnie, że aż z innych chałup powylatywały baby z łyżkami w ręku, pytając jedna drugiéj:
— Co się tam u Rzepów stało?
— Musiał ją bić, czy co?
A tymczasem Rzepowa lamentowała jeszcze bardziéj niż Rzepa, bo miłowała ona jego, nieboga, nad wszystko w świecie.





V.

W którym poznajemy ciało prawodawcze Baraniéj-Głowy i głównych jego przywódzców.

Nazajutrz było posiedzenie sądu gminnego. Ławnicy poschodzili się z całéj gminy, z wyjątkiem panów, alias szlachty, z któréj jakkolwiek kilku w powiecie było ławnikami, ale tych kilku, nie chcąc różnić się od ogółu, trzymało się polityki angielskiéj, to jest zasady nieinterwencyi, tak zachwalanéj przez znakomitego męża stanu Johna Bright. Nie wyłączało to jednak pośredniego wpływu „intelligencyi“ na losy gminne. Jeśli bowiem ktoś z „intelligencyi“ miał sprawę wówczas w wigilią posiedzenia zapraszał pana Zołzikiewicza do siebie; przynoszono następnie do pokoju przedstawiciela intelligencyi wódeczkę podawano cygaro i wtedy obgadywała się rzecz z łatwością potem następował obiad na który zapraszano pana Zołzikiewicza uprzejmemi słowami: „Ano siadaj, panie Zołzikiewicz! siadaj!“
Pan Zołzikiewicz téż siadał, a na drugi dzień mawiał niedbale do wójta: „Byłem wczoraj na obiedzie u Miedziszewskich, Skorabiewskich lub Ościeszyńskich. Hm! córka w domu jest: rozumiem co to znaczy!“ Przy obiedzie zaś pan Zołzikiewicz starał się zachowywać dobre maniery, jeść rozmaite zagadkowe potrawy, tak jak uważał, że inni jedzą i nie okazywać przytém, jakoby ta poufałość z dworem miała go zbytecznie cieszyć.
Byłto człowiek pełen taktu, który wszędzie umiał się znaleźć; dlatego téż nietylko nie tracił w takich razach śmiałości, ale wtrącał się do rozmowy, wspominając przytem „tego poczciwego komisarza“ lub „tego wybornego sobie naczelnika,“ z którymi wczoraj lub onegdaj machnął maleńką pulkę po kopiejce punkt. Słowem starał się okazać, że jest za pan brat z pierwszemi powagami w Osłowickim powiecie. Uważał wprawdzie, że, w czasie jego opowiadań, panie dziwnie jakoś patrzyły w talerze, ale sądził, że to taka moda. Po obiedzie dziwiło go także nieraz, że szlachcic, nie czekając aż on się żegnać zacznie, klepał go w łopatkę i mówił: „No! to bywaj zdrów, panie Zołzikiewicz!“ ale znów sądził, że to w dobrych towarzystwach przyjęte. Przytém ściskając na pożegnenie rękę gospodarza domu, uczuwał w niéj zawsze coś szeleszczącego. Wówczas zginał palce i drapiąc szlachcica w dłoń, wygarniał z niéj to „coś szeleszczącego,“ nie zapominając jednak nigdy dodać: „A, panie dobrodzieju! między nami to niepotrzebne! a co do sprawy, może pan dobrodziéj być spokojny!“
Przy tak sprężystym zarządzie i przy wrodzonych talentach pana Zołzikiewicza, sprawy gminne szłyby zapewne jak najlepiéj, gdyby nie jedno nieszczęście, a mianowicie, że pan Zołzikiewicz w niektórych tylko sprawach zabierał głos i tłómaczył sądowi, jak należy ze stanowiska prawnego na rzecz się zapatrywać; resztę zaś spraw, zwłaszcza nie poprzedzonych niczém szeleszczącém, pozostawiał samodzielnemu uznaniu sądu i podczas przebiegu ich spokojnie siedział, ku wielkiemu zaniepokojeniu ławników, którzy wówczas czuli się poprostu bez głowy.
Ze szlachty, a wyrażając się ściśléj, z panów, jeden tylko pan Floss, dzierżawca Małych Postępowic, bywał początkowo, jako ławnik, na sądach gminnych i twierdził, że intelligencya powinna w nich brać udział. Ale miano mu to powszechnie za złe. Szlachta twierdziła bowiem, że pan Floss musi być „czerwony,“ czego zresztą i samo nazwisko jego: Floss, dowodziło; chłopi zaś w demokratyczném poczuciu własnéj odrębności, utrzymywali, że nie wypada siadać panu na jednéj ławie z chłopami, czego najlepszym dowodem jest, że „jensze panowie tego nie robią.“ W ogóle chłopi mieli do zarzucenia panu Flossowi to, że nie jest panem z panów, że zaś nie lubił go i pan Zołzikiewicz, bo pan Floss nie starał się niczém szeleszczącém zasłużyć na jego przyjaźń, a raz na posiedzeniu, jako ławnik, nakazał mu nawet milczenie, niechęć więc ku niemu była powszechna; skutkiem czego usłyszał pewnego pięknego poranku, wobec całéj gminy, z ust siedzącego obok ławnika, co następuje: „Alboto wielmożny pan, to pan? Pan Ościerzyński, to jest pan, pan Skorabiewski, to jest pan, a wielmożny pan, to nie pan, ino dorobiec.“ Usłyszawszy to pan Floss, który właśnie także kupił był jakoś w owym czasie Kruchą-Wolę, plunął na wszystko i gminę pozostawił gminie, tak jak w swoim czasie miasto pozostawiono miastu. Szlachta zaś mówiła: „doigrał się,“ przyczém na obronę zasady nieinterwencyi, przytaczano jedno z przysłów stanowiących mądrość narodów, które miało dowodzić, że chłopa ulepszyć nie można.
Gmina tedy, nie zakłócona udziałem „intelligencyi,“ radziła o własnych sprawach, bez pomocy powyższego pierwiastku, a za pośrednictwem tylko baraniogłowskiego rozumu, który przecież dla Baraniéj-Głowy powinien był wystarczać, na mocy téjże zasady, na mocy któréj paryzki rozum wystarcza dla Paryża. Zresztą, pewną jest rzeczą, że praktyczny rozsądek, albo inaczéj, tak zwany: „zdrowy chłopski rozum“ więcéj jest wart od każdéj obco-żywiołowéj intelligencyi, że zaś mieszkańcy kraju, z urodzenia już ów „zdrowy rozum“ na świat przynoszą, to zdaje mi się nie potrzebuje być dowodzoném.
Okazało się to także zaraz w Baraniéj-Głowie, gdy na posiedzeniu, o którem mowa, odczytano zapytanie z urzędu, czy gmina nie zechce własnym kosztem, na przestrzeni swych gruntów, naprawić gościńca wiodącego do Osłowic. Projekt ten, w ogóle, nadzwyczaj nie podobał się zgromadzonym patres conscripti, jeden zaś z miejscowych senatorów wyraził światły pogląd, że gościńca nie ma potrzeby naprawiać, bo można jeździć przez łąkę pana Skorabiewskiego. Gdyby pan Skorabiewski był obecny na posiedzeniu, byłby zapewne znalazł coś do nadmienienia przeciwko temu: pro publico bono, ale pana Skorabiewskiego nie było i on bowiem trzymał się zasady nieinterwencyi. Projekt więc byłby przeszedł niezawodnie unanimitate, gdyby nie to, że pan Zołzikiewicz był poprzedniego dnia na obiedzie, podczas którego opowiadał pannie Jadwidze scenę uduszenia dwóch generałów hiszpańskich w Madrycie, wyczytaną w „Izabeli hiszpańskiéj“ wydawnictwa pana Breslauera, po obiedzie zaś, przy uściśnięciu dłoni pana Skorabiewskiego, poczuł w ręku coś szeleszczącego. Pan pisarz tedy, zamiast zapisać poprawkę, położył pióro, co oznaczało zawsze, że pragnie głos zabrać.
— Pan pisarz chce cosik powiedzić — rozległy się głosy w zgromadzeniu.
— Ja chcę powiedzieć, żeście durnie — odpowiedział z flegmą pan pisarz.
Potęga prawdziwéj parlamentarnéj wymowy, choćby w najtreściwszéj zawarta formie, tak jest wielka, że po powyższém orędziu, oznaczającém protest przeciw poprawce i w ogóle przeciw administracyjnéj polityce ciała baraniogłowskiego, ciało wymienione poczęło spoglądać po sobie z niepokojem i drapać się w szlachetne organa myślenia, co u tego ciała było niezawodną oznaką głębszego w rzecz wnikania. Wreszcie po długiéj chwili milczenia, jeden z jego reprezentantów ozwał się tonem zapytania:
— Abo co?
— Boście durnie!
— Musi tak być! — ozwał się jeden głos.
— Łąka łąką — dodał drugi.
— A na wiosnę, to nawet bez nią nie przejechać — zakończył trzeci.
Skutkiem tego, poprawka zalecająca łąkę pana Skorabiewskiego, upadła, przyjęto projekt urzędowy i zaczął się rozkład kosztów naprawy gościńca, wedle nadesłanego kosztorysu. Sprawiedliwość do tego stopnia była już wkorzeniona w umysły ciała sprawodawczego baraniogłowskiego, że nie udało się nikomu wykręcić, z wyjątkiem samego wójta i ławnika Gomuły, którzy natomiast wzięli na siebie ciężar przypilnowania, ażeby wszystko szło jak najprędzéj.
Należy jednak wyznać, że tak bezinteresowne poświęcenie się ze strony wójta i ławnika, jak każda cnota, wychodząca poza obręb pospolitości, obudziło pewną zazdrość w innych ławnikach, a nawet wywołało jeden głos protestacyi, który ozwał się gniewliwie:
— A wy to dlaczego nie będzieta płacić?
— A cóże my to będziem darmo pieniądze dawać, kiéj tego co wy zapłacita wystarczy — powiedział na to Gomuła.
Był to argument, na który, spodziewam się, nietylko zdrowy rozsądek baraniogłowski, ale i żaden inny nie znalazłby odpowiedzi; głos zatém protestującego umilkł na chwilę, a po chwili odrzekł tonem przekonania:
— A prawda!
Sprawa całkowicie była ukończona i przystąpionoby zapewne bezzwłocznie do rozstrząsania innych, gdyby nie nagłe, a niespodziewane wtargnięcie do izby prawodawczéj, dwóch prosiąt, wpadłszy jak szalone przez niedomknięte drzwi, zaczęły bez żadnéj rozumnéj przyczyny, latać po izbie, kręcić się pod nogami i kwiczeć w niebogłosy. Oczywiście obrady zostały przerwane, ciało prawodawcze zaś rzuciło się w pogoń za intruzami i przez pewien czas deputowani z rzadką jednomyślnością powtarzali: „a syk! a ciu! ażeby was paralus!“ i tym podobne. Prosięta tymczasem zabiły się pod nogi pana Zołzikiewicza i splamiły mu jakąś zielonością drugą parę kortowych, koloru piaskowego, a która to zieloność wyprać się nie dała, choć pan Zołzikiewicz zmywał ją glicerynowém mydłem i tarł własną szczoteczką od zębów.
Dzięki jednak stanowczości i energii, która jak nigdy, tak i w tym wypadku nie opuściła przedstawicieli gminy baraniogłowskiéj, prosięta zostały pochwycone za zadnie nogi i mimo najusilniejszych protestacyi, wyrzucone za drzwi, poczém już można było przejść do porządku dziennego. Na porządku tym znajdowała się obecnie sprawa włościanina imieniem Środa, ze wzmiankowanym wyżéj panem Flossem. Zdarzyło się że woły Środy, najadłszy się w nocy koniczyny pana Flossa, nad ranem opuściły ten padół łez i nędzy, przeniósłszy się do lepszego — wołowego świata. Zrozpaczony Środa przedstawił całą tę smutną sprawę sądowi, prosząc o poratowanie i sprawiedliwość.
Sąd, wniknąwszy w głąb rzeczy, z właściwą sobie bystrością doszedł do przekonania, że choć Środa puścił umyślnie woły na pole pana Flossa, jednakże gdyby na tém polu rósł np. owies albo pszenica, nie ta zaś „gadzina“ koniczyna, woły cieszyłyby się dotychczas najlepszém i najpożądańszém zdrowiem i z pewnością nie doznałyby tych smutnych przypadłości rozdęcia, których padły ofiarą. Wychodząc z téj premissy większéj i przechodząc drogą, równie logiczną, jak ściśle prawną, do mniejszéj, sąd wniósł, że przyczyną śmierci wołów w każdym razie był nie Środa, ale pan Floss; zatém pan Floss powinien Środzie za woły zapłacić, tytułem zaś przestrogi na przyszłość, wnieść do kassy gminnéj na kancelaryą rs. 5. Summa powyższa, na wypadek gdyby obwiniony wypłaty jéj odmówił, miała być ściągniętą z jego pachciarza Icka Zwejnos.
Następnie sądzono jeszcze wiele spraw natury cywilnéj, wszystkie zaś one, o ile nie dotyczały bliżéj lub daléj genialnego Zołzikiewicza, były sądzone zupełnie samodzielnie, a przytém na wagach czystéj sprawiedliwości, zawieszonych na zdrowym baraniogłowskim rozumie. Dzięki przytém angielskiéj zasadzie nieinterwencyi, jakiéj trzymała się wspomniona już wyżéj „intelligencya,“ powszechna zgoda i jednomyślność rzadko tylko bywały zakłócane ubocznemi wzmiankami o paraliżu, przegniciu wątroby i morowéj zarazie, wypowiadanemi sobie mimochodem w kształcie życzeń, tak przez strony sporne, jak i przez samych sędziów.
Sądzę, że również dzięki téj nieocenionéj zasadzie nieinterwencyi, wszystkie sprawy mogły być rozstrzygane w ten sposób, że tak strona wygrywająca, jak i przegrywająca, wnosiły zawsze pewne kwoty, stosunkowo dość znaczne „na kancelaryą.“ Zapewniało to ubocznie tak pożądaną w instytucyach gminnych niezależność wójta i pisarza, a wprost, mogło oduczyć ludzi pieniactwa i podnieść moralność gminy Barania-Głowa do stanu, o jakim napróżno marzyli filozofowie XVIII stulecia. Godném było uwagi także i to, o czém zresztą wstrzymujemy się od wypowiedzenia pochwalnego lub nagannego zdania, że pan Zołzikiewicz zapisywał do ksiąg zawsze tylko połowę kwot przeznaczonych na kancelaryą, druga zaś półowa przeznaczona była na „nieprzewidziane wypadki,“ w jakich znaleźć się mogli pisarz, wójt i ławnik Gomuła.
Nakoniec przystąpiono do sądzenia spraw kryminalnych, skutkiem czego wydano rozkaz stójce przyprowadzenia więźniów i stawienia ich przed oblicze sądu. Nie potrzebuję dodawać, że w gminie Barania-Głowa przyjęty był najnowszy i najbardziéj zgodny z wymaganiami cywilizacyi system więzienia celularnego, czyli komórkowego. Nie może to być podawaném przez złe języki w żadną wątpliwość. Jeszcze dziś każdy może się przekonać, że w wójtowskim chlewku w Baraniéj-Głowie, znajdują się aż cztery przegrody. Więźniowie siedzieli w nich samotnie, w towarzystwie zwierząt, o których pewna „Zoologia dla użytku młodzieży“ mówi: „Świnia, zwierzę słusznie tak nazwane dla swojéj niechlujności etc.“ a którym natura bezwarunkowo odmówiła rogów, co może także służyć za dowód jéj celowości. Otóż więźniowie siedzieli w komórkach tylko w takiém towarzystwie, co jak wiadomo, nie mogło im przeszkadzać oddawaniu się refleksyi, rozmyślaniom nad złém popełnioném i przedsiębraniu poprawy życia.
Stójka tedy udał się bezzwłocznie do owego celkowego więzienia i z celek jego przyprowadził przed oblicze sądu, nie dwóch, ale wyraźnie dwoje przestępców, z czego czytelnik może wnieść łatwo, jak delikatnej natury i jak głęboko-psychologicznie zawikłane sprawy przychodziło czasem baraniogłowskiemu sądowi rozstrzygać. Jakoż istotnie, sprawa była arcy-delikatna. Pewien Romeo, inaczéj zwany Wach Rechnio i pewna Julia, inaczéj zwana Baśka Żabianka, służyli razem u pewnego gospodarza: on za parobka, ona za dziewkę. I co tu ukrywać: kochali się nie mogąc żyć bez siebie, tak jak Newazendech bez Bezewendecha. Wkrótce jednak zazdrość wkradła się między Romea i Julią, ponieważ ta ostatnia ujrzała raz Romea, zabawiającego się przydługo z Jagną ze dworu. Odtąd nieszczęśliwa Julia, czekała tylko okazyi. Jakoż pewnego dnia, gdy Romeo, wedle zapatrywania się Julii, zawcześnie przyszedł z pola i natarczywie domagał się jeść, przyszło do wybuchu i zobopólnych wyjaśnień, przyczém zamieniono wzajemnie kilka tuzinów uderzeń pięścią i warząchwią. Oczywiście ślady tych uderzeń widne były w sińcach na idealnéj twarzy Julii, również jak i na rozciętém czole, pełnego męzkiéj dumy oblicza Romea. Sądowi pozostawało teraz zawyrokować, po czyjéj stronie była słuszność i kto komu miał wręczyć tytułem wynagrodzenia, tak za zawód miłosny, jak i za skutki wybuchu, złotych pięć, czyli wyrażając się poprawniéj, kop. sr. siedmdziesiąt pięć.
Zdrowéj duchowéj treści sądu nie zdołał jeszcze owionąć przegniły powiew Zachodu; dlatego brzydząc się do głębi duszy emancypacyą kobiet, jako rzeczą wprost przeciwną więcéj sielankowym usposobieniom słowiańskim, sąd dał pierwszy głos Romeowi, który trzymając się za rozcięty łeb, tak mówić począł:
— Jelemożny sądzie! A to ta psia jucha, już dawno spokoju mi nie daje. Przyszedem, jak kto dobry na podwieczerz, a ona do mnie: „Ty psie kasztanie, powiada, to gospodarz jeszcze w polu, a ty, pada przychodzisz już do domu? Za piecem, pada, się układziesz i będziesz na mnie mrygał?“ A ja ta nigdy na nią nie mrygałem, ino co mnie widziała z Jagną ze dwora com jéj pomógł wiader ze studni wyciągać, to od tego czasu na mnie zła. Huknęła mi misą o stół, mało mi strawa nie wyleciała, a potém i pozreć nie dała, tylko tak mi wymyślała: „ty pogański synu, pada, ty odmieńcze, ty omętro, ty sufraganie!“ Dopiéro, jak mi powiedziała: „sufraganie,“ tak ja ją w pysk, ale ino tak, przez złości, a ona mnie warząchwią w łeb....
Tu idealna Julia nie mogła już wytrzymać, ale złożywszy pięść i podsunąwszy ją pod nos Romea, krzyknęła przeraźliwym głosem:
— A nieprawda! nieprawda! nieprawda! Szczekasz jak pies.
Potém rozpłakała się całém wezbraném sercem i zwróciwszy się do sądu poczęła wołać:
— Jelemożny sądzie! O! ja nieszczęśliwa sierota, o dla Boga rety! Nie przy studni ja jego z Jagną widziałam, żeby ich olśnęło! Rozpuśniku! powiadam, małoś to razy gadoł do mnie, co mnie tak kochasz, żebyś ino zaraz chciał mnie pięścią pod ziobro! Ażeby on skapiał, żeby jemu język kołem stanął! Nie warząchwiąby jego po łbie, oj! dolóż moja! ino kłonicą. Słońce jeszcze wysoko, a on już z pola schodzi i zreć woła! Mówię mu jak komu dobremu grzecznie; ty złodziejski potrecie, to gospodarz jeszcze w polu, a ty już do dom? Ale: sufraganie! mu nie mówiłam, tak mi Panie Boże dopomóż. A żeby jego....
W tém miejscu wójt przywołał do porządku obwinioną, uczyniwszy jéj uwagę w kształcie zapytania:
— Niestulisz-że ty mordy, utrapiona?
Nastała chwilowa cisza; sąd począł się namyślać nad wyrokiem i co za delikatne poczucie sytuacyi! pięciu złotych nie przysądził żadnéj stronie, ale tylko tak dla zachowania swéj powagi, jak i dla przestrogi wszystkim zakochanym parom w całéj Baraniéj-Głowie, skazał skarzących się na odsiedzenie jeszcze dwudziestu czterech godzin w celowém więzieniu i na zapłacenie na kancelaryą po rubli srebrem jeden.
Od Wacha Rechnia i Baśki Żabianki, na kancelaryą po kopiejek srebrem pięćdziesiąt, zapisał pan Zołzikiewicz.
Poczém posiedzenie było skończone. Pan Zołzikiewicz wstał i pociągnął swoje kortowe, koloru piaskowego, w górę, a fioletową kamizelkę na dół. Ławnicy w zamiarze rozejścia się, już brali za czapki i bicze, gdy nagle drzwi zamknięte po napadzie prosiąt, rozwarły się na oścież i ukazał się w nich Rzepa chmurny jak noc, a za nim Rzepowa i Kruczek.
Rzepowa była bledziusieńka jak płótno: jéj śliczne delikatne rysy wyrażały smutek i pokorę, a w wielkich czarnych oczach ukazywały się łzy, ściekające następnie po policzkach.
Rzepa wszedł był hardy, z głową zadartą, ale jak zobaczył cały sąd, tak zaraz stracił minę i dość cichym głosem ozwał się:
— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki wieków! — odpowiedzieli chórem ławnicy.
— A wy tu czego chceta? — spytał groźnie wójt, który zrazu zmieszał się, ale już przyszedł do siebie. Sprawę jaką mata? pobiliśta się, czy co?
Nadspodziewanie pan pisarz wtrącił:
— Dajcie im mówić.
Rzepa zaczął:
— Jelemożny sądzie.... A niechto najjaśniejsze....
— Cichaj! cichaj! — przerwała prędko kobieta — dajże mnie mówić, a ty cicho siedź.
To rzekłszy, obtarła fartuchem łzy i nos, i głosem drgającym poczęła opowiadać całą sprawę. Ach! ale gdzież to ona przyszła? Oto przyszła na skargę na wójta i na pisarza, przed.... wójta i pisarza. „Wzięli go, mówiła, obiecowali mu las, byle podpisał, to i podpisał. Dali mu pięćdziesiąt rubli, a on był pijany i nie wiedział, że zaprzedaje dolę swoję i moję i dzieciaka. Pijany był wielmożny sądzie, pijany jak nieboskie stworzenie! — mówiła daléj już z płaczem. Toć pijany nie wié co robi, toć i w sądzie, jak kto po pijanemu przeskrobie, to mu folgują, bo powiadają: nie wiedział co robił. Na miłosierdzie Boże! a toć trzeźwy człowiek nie sprzedałby za pięćdziesiąt rubli doli swojéj! Oj, ulitujta wy się nademną i nad nim i nad dzieckiem niewinném! W co ja się obrócę nieszczęśliwa sama, samiusieńka na świecie bez niego, bez nieboracyska mojego! Oj, Bóg wam za to da szczęście i zapłaci wam za biedaków!“
Tu łkanie przerwało jéj dalsze słowa. Rzepa także płakał i wycierał co chwila nos w palce. Ławnicy posowieli i spoglądali jeden na drugiego, to znów na pisarza i wójta, nie wiedząc co czynić.
Aż Rzepowa znowu zebrała się z głosem i tak mówić poczęła:
— Chłopsko chodzi jak struty. Ciebie powiada, zabiję, dzieciaka zgładzę, chałupę spalę, a powiada, nie pójdę i nie pójdę. A cóżem ja winna nieboga? albo i dzieciak? On już ani do gospodarstwa, ani do kosy, ani do siekiery, ino siedzi w izbie i wzdycha i wzdycha, ale ja sądu czekałam; toć wy ludzie macie Boga w sercu i na naszą krzywdę nie pozwolicie. Jezusie Nazareński, o Matko Boska Częstochowska! przyczyńże Ty się; przyczyń za nami!
Przez chwilę słychać znów było tylko szlochanie Rzepowéj, nakoniec stary jeden ławnik mruknął:
— A, dyć to nie ładno człeka upoić i zaprzedać.
— Bo i nieładno! — odpowiedzieli inni.
— Niech was Bóg i Przenajświętsza Jego Rodzicielka błogosławi — zawołała klękając w progu Rzepowa.
Wójt zasromał się, niemniéj markotny był i ławnik Gomuła; obaj zaś spoglądali na pisarza, który milczał, ale gdy Rzepowa skończyła, rzekł do mruczących ławników:
— Jesteście durnie!
Nastała cisza jak makiem siał, pisarz mówił daléj.
— Wyraźnie stoi napisane, że kto się będzie wtrącał do dobrowolnego kontraktu, będzie sądzony morskim sądem, a czy wiecie durnie co to jest morski sąd? Wy tego durnie nie wiécie, morski sąd to jest....
Tu wydobył chustkę i utarł nos, potém głosem zimnym i urzędowym tak daléj swoję rzecz prowadził:
— Który kpie jeden z drugim nie wiész co jest morski sąd, to wsadź tylko nos w taką sprawę, a poznasz co jest morski sąd, aż cię siódma skóra zaboli. Jak się ochotnik znajdzie za popisowego, to tobie jednemu z drugim wtrącać się do nich wara. Ugoda podpisana, świadkowie są i szabas! To się rozumié w jurysprudencyi, a nie wierzysz, to patrz w procedurze i w zsyłkach. A jeśli i piją przytém, to i cóż? Albo to wy nie pijecie durnie zawsze i wszędzie?
Gdyby sama sprawiedliwość z wagą w jedném a gołym mieczem w drugim ręku, wylazła z za wójtowskiego pieca i stanęła nagle między ławnikami, nie byłaby ich więcéj przestraszyła, jak ten: morski sąd, procedury i zsyłki. Przez chwilę panowało głuche milczenie i dopiéro po niejakim czasie ozwał się Gomuła cichym głosem, na który obejrzeli się wszyscy, jakby zdziwieni jego śmiałością:
— Dyć prawda! konia sprzedasz, napijesz się; wołu sprzedasz, téż; świnię, téż. To już taki obyczaj.
— Toćwa napiliśmy się i wtedy ino wedle obyczaju — wtrącił wójt.
A potém ławnicy śmieléj zwrócili się do Rzepy.
— Cóż, kiejś sobie piwa nawarzył, to go pij.
— Albo to tobie sześć lat? albo ty nie wiész co robisz?
— Łba ci przecięć nie urwą.
— A jak pójdziesz do wojska, to se do dom możesz parobka nająć; on cię ta zastąpi i przy chałupie i przy kobiecie.
Wesołość poczęła ogarniać zwolna zgromadzenie.
Nagle pisarz znowu otworzył usta: uciszyło się wszystko.
— Ale wy nie wiécie — mówił — w co wam się wtrącać a czego nie tykać. W to, że Rzepa groził żonie i dzieciakowi, w to, że obiecywał spalić własną chałupę, w to wy się wtrącać możecie i takiéj rzeczy płazem nie puścić. Kiedy Rzepowa przyszła na skargę, niechże od sądu bez sprawiedliwości nie odchodzi.
— Nieprawda! nieprawda! — zawołała z rozpaczą Rzepowa — ja się nie skarżyłam, ja ta nigdy żądny krzywdy od niego nie doznałam. O! Jezusie, o rany słodkie Boga żywego, chyba się świat już skończył!
Ale sąd się zagaił i bezpośrednim jego rezultatem było, że Rzepowie nietylko nic nie wskórali, ale jeszcze sąd, w słusznéj troskliwości o całość Rzepowéj, postanowił ją ubezpieczyć, przez zamknięcie Rzepy w chlewku na dwa dni. Żeby zaś na przyszłość podobne myśli nie przychodziły mu do głowy, postanowioném było przytém, żeby na kancelaryą zapłacił rubli srebrem dwa, kopiejek pięćdziesiąt.
Ale Rzepa rzucił się jak wściekły i krzyknął, że do chlewka nie pójdzie; co zaś do kancelaryjnego, to nie dwa, ale pięćdziesiąt rubli wziętych od wójta rzucił na ziemię wołając: „niech je se ta bierze kto chce!“ Zaczął się rozgardyasz straszny. Stójka wpadł i daléj Rzepę ciągnąć; Rzepa go pięścią, on Rzepę za łeb; Rzepowa w krzyk, aż jeden z ławników wziął ją za kark i wyrzucił za drzwi, dawszy pięścią w krzyż na drogę, inni zaś pomogli stójce zaciągnąć Rzepę za kołtuny do chlewka.
Pisarz tymczasem zapisał: „Od Wawrzona Rzepy rs. 1 kop. 25 na kancelaryą.“
Rzepowa szła do pustéj chałupy, prawie bez przytomności. Nie widziała nic przed sobą i co kamień to się o niego potknęła, a ręce łamała nad głową, a zawodziła:
— Oo! oo! oo!
Wójt że to miał serce dobre, więc idąc zwolna z Gomułą ku karczmie, rzekł:
— Mnie ta cosik téj baby żal. Albo im dołożę jeszcze ćwiartczynę grochu, albo co?





VI.

Imogena.

Tu spodziewam się, że czytelnik dostatecznie zrozumiał już i ocenił genialny plan mego sympatycznego bohatera. Dał pan Zołzikiewicz, co się nazywa: szach mat Rzepowéj i Rzepie. Zapisać Rzepę na listę, to do niczego nie wiodło. Ale upoić go, sprawić, żeby sam ugodę podpisał, pieniądze wziął, to trochę wikłało sprawę i było zręcznością, dowodzącą że przy zbiegu okoliczności, pan Zołzikiewicz mógłby odegrać znakomitą rolę. Wójt, który był gotów syna za ośmset rubli, to jest zapewne całą swoją „koprowiną“ wykupić, zgodził się na ten plan z radością, témbardziéj, że Zołzikiewicz, równie umiarkowany jak genialny, wziął dla siebie tylko dwadzieścia pięć rubli za sprawę. Ale on i te pieniądze wziął nie z chciwości, tak jak również nie z chciwości dzielił się kancelaryjnem z Burakiem. Mamże wyznać, że pan Zołzikiewicz był w ciągłych długach u Srula krawca z Osłowic, który całą okolicę zaopatrywał w „cisto paryzką“ garderobę.
A teraz, gdym już raz wszedł na drogę wyznań, nie będę także ukrywał, dlaczego pan Zołzikiewicz ubierał się tak starannie. Płynęło to, zapewne, z estetycznego poczucia, ale był i inny powód. Oto pan Zołzikiewicz się kochał. Nie myślcie jednak, żeby w Rzepowéj. Na Rzepową miał, jak się kiedyś wyraził sam: „apetycik“ i basta. Ale oprócz tego pan Zołzikiewicz zdolny był i do uczuć wyżéj sięgających i bardziéj złożonych. Czytelniczki, jeżeli nie czytelnicy domyślają się już zapewne, że przedmiotem tych ostatnich uczuć nie mógł być przecie kto inny, jak panna Jadwiga Skorobiewska. Nieraz, kiedy na niebie wschodził srebrny księżyc, pan Zołzikiewicz brał harmonijkę, na którymto instrumencie grywał biegle, siadał na ławce przed czworakami i spoglądając w stronę dwora, przy melancholicznych, a czasem i sapiących dźwiękach, nucił:

„A od samego prawie świtania
Do późnéj nocy łzy leję;
W nocy oddycham, przez ciężkie wzdychania:
Straciłem wszelką nadzieję.“

Głos biegł w stronę dworu, wśród poetycznéj ciszy nocy letnich, a pan Zołzikiewicz dodawał jeszcze po chwili:

„O! ludzie, ludzie, ludzie nieczuli,
Coście młodzieńca życie zatruli.“

Ktoby jednak chciał posądzać pana Zołzikiewicza o sentymentalizm, temu wręcz powiem, że się myli. Nadto trzeźwy był umysł tego wielkiego człowieka, aby być sentymentalnym; w marzeniach téż jego, zwykle panna Jadwiga podstawiała się za Izabelę, on za Serrana lub Marforego. Że jednak rzeczywistość nie odpowiadała marzeniom, więc ten żelazny człowiek raz jeden zdradził się ze swojem uczuciem, a mianowicie wtedy, kiedy pewnego wieczora, spostrzegł na sznurze koło drwalni suszące się spódnice i po znakach J. S., wraz z koroną przy rąbku, poznał, że należą do panny Jadwigi. Wówczas, powiedz pan dobrodziéj, któżby wytrzymał? więc i on nie wytrzymał; zbliżył się i począł gorąco całować jednę z tych spódnic, co zobaczywszy dworska dziéwka Małgośka, poleciała zaraz do dworu z językiem i doniesieniem, że „pan pisarz nos se w panienki spódnicę wyciero.“ Na szczęście jednak nie uwierzono temu i tak uczucie pana pisarza pozostało nieznaném nikomu.
Czy jednak miał jaką nadzieję? Nie bierzcie mu państwo dobrodziejstwo tego za złe: miał! Ile razy szedł do dworu, jakiś głos wewnętrzny, słaby wprawdzie, ale nie ustający, szeptał mu do ucha: „A nuż dziś panna Jadwiga w czasie obiadu przydepnie ci nogę pod stołem?...“
— Hm! mniejszaby i o lakierki — dodawał z ową wielkością duszy, właściwą prawdziwie zakochanym.
Czytanie wydawnictw pana Breslauera, dawało mu wiarę w możliwość rozmaitych przydeptywań. Ale panna Jadwiga nietylko mu nic nie przydeptywała, ale — któż zrozumié kobiétę!? — patrzyła na niego tak jakby patrzyła na płot, na kota, na talerz lub coś podobnego. Co on się biédak nie namęczył, żeby zwrócić jéj uwagę na siebie. Nieraz, zawiązując niesłychanego koloru krawat lub kładąc jakieś nowe korty z bajecznemi lampasami, myślał sobie: „No, teraz przecie zauważy!“ Sam Srul, odnosząc mu nowe ubranie, mawiał: „Ny! w takich spodniach, to choćby z psieprosieniem do hrabianki można iść.“ Gdzietam! Przyszedł było na obiad; wchodzi panna Jadwiga, dumna, niepokalana i czysta, jakby jaka królowa; zaszeleści suknią, fałdami i fałdeczkami; potém siada, bierze w cienkie paluszki łyżkę i ani spojrzy.
— Czy ona tego nie rozumié, że to i kosztuje! — myślał z rozpaczą Zołzikiewicz.
Jednak nadziei nie tracił. „Gdyby tak zostać podrewizorem! — myślał — człowiekby ani nogą ze dworu. Z podrewizora do rewizora niedaleko! człowiekby miał najtyczankę, parę koni, a to choćby już wtedy przynajmniéj rękę uścisnęła pod stołem...“ Pan Zołzikiewicz zapuszczał się jeszcze w niezmiernie dalekie konsekwencye tego uściśnienia ręki, ale myśli tych, jako zbyt tajemnie-serdecznych, zdradzać już nie będziemy.
Jakato jednak była natura bogata ten pan Zołzikiewicz, dowodzi tego łatwość, z jaką obok idealnego uczucia dla panny Jadwigi, które zresztą odpowiadało arystokratycznym usposobieniom tego młodzieńca: mieściło się w nim równoznaczne z „apetycikiem“ uczucie do Rzepowéj. Prawda, że Rzepowa była śliczna kobiéta co się nazywa; nie byłby jednak zapewne ów baraniogłowski Don Juan tyle jéj zachodów poświęcał, gdyby nie dziwna i zasługująca na ukaranie oporność téj kobiéty. Oporność w prostéj kobiécie — i komu? — jemu, wydawała się panu Zołzikiewiczowi czémś tak zuchwałém, a zarazem niesłychaném, że nietylko Rzepowa nabrała zaraz w jego oczach uroku zakazanego owocu, ale postanowił przytém dać jéj naukę, na jaką zasługiwała. Zajście z Kruczkiem ustaliło go jeszcze w przedsięwzięciu. Wiedział jednak, że ofiara będzie się bronić, dlatego wymyślił ową dobrowolną ugodę Rzepy z wójtem, która oddawała, pozornie przynajmniéj, na jego łaskę i niełaskę, tak samego Rzepę, jak i całą jego rodzinę.
Ale Rzepowa, po owém zajściu w sądzie, nie dawała jeszcze za wygraną. Nazajutrz była niedziela, postanowiła więc pójść, jak zwykle, na summę do Wrzeciądzy, a zarazem poradzić się księdza. Księży było dwóch: jeden proboszcz kanonik Ulanowski, ale tak już stary, że aż mu oczy ze starości na wierzch wyłaziły jak rybie, a głowa kręciła się na obie strony; nie do niego postanowiła więc udać się Rzepowa, ale do wikarego, księdza Czyżyka, który był człowiek bardzo świątobliwy i rozumny, mógł więc dobrą radę dać i pocieszyć. Chciała była Rzepowa pójść wcześnie i jeszcze przed summą się z księdzem Czyżykiem rozmówić, ale że to musiała i za siebie i za męża robić bo mąż siedział w chlewku; nim więc poprzątnęła chałupę, nim dała jeść koniowi, świniom i krowie, nim ugotowała śniadanie i zaniosła je w dwojakach Rzepie do chlewa, słońce było już wysoko i wymiarkowała, że przed summą nie zdąży.
Jakoż gdy przyszła, nabożeństwo już się zaczęło. Kobiéty, poubierane w zielone przyjaciółki, siedziały na cmentarzu i duchem kładły trzewiki, które ze sobą w rękach przyniosły. Uczyniła tak i Rzepowa i zaraz do kościoła. Ksiądz Czyżyk właśnie miał kazanie, a kanonik siedział w birecie na krześle wedle ołtarza i wytrzeszczał oczy, trzęsąc głową swoim zwyczajem. Było już po ewangielii, teraz zaś, nie wiem już zresztą z jakiego powodu, ksiądz Czyżyk mówił o średniowiecznéj herezyi Catharów i tłómaczył swoim parafianom, w jaki jedynie sposób mają zapatrywać się tak na ową herezyą, jak i na bullę Ex stercore przeciw niéj wymierzoną. Potém bardzo wymownie i z wielkiém przejęciem się ostrzegał swoje owieczki, aby jako prostaczkowie, ubodzy, niby owi ptakowie niebiescy, a zatém mili Bogu, nie słuchali rozmaitych fałszywych mędrców i w ogóle ludzi zaślepionych pychą szatańską, którzy kąkol sieją zamiast pszenicy, a łzy i grzech zbierać będą. Tu mimochodem wspomniał o Condillacu Voltairze, Rousseau i Ochorowiczu, nie czyniąc zresztą między tymi mężami różnicy, a w końcu przeszedł do szczegółowego opisywania rozmaitych nieprzyjemności, na jakie potępieńcy będą na tamtym świecie narażeni. A w Rzepową odrazu jakby inny duch wstąpił, bo choć i nie rozumiała tego co ksiądz Czyżyk mówił, ale pomyślała sobie, że „juści musi pięknie mówić, kiej tak krzyczy, że aż cały w potach stanął, a ludziska to tak wzdychają, jakby już ostatnią parę mieli puścić.“ Potém kazanie się skończyło, a zaczęła się summa. Oj! modliła się téż Rzepowa nieboga, modliła jak nigdy w życiu, ale téż czuła że jéj coraz lżéj i lżéj na sercu.
Aż wreszcie nadeszła uroczysta chwila. Bielusieńki jak gołąb' dziekan, wydobył Przenajświętszy Sakrament z cymboryum, a potem odwrócił się do ludzi i trzymając w drżących rękach monstrancyą jak słońce, tuż koło twarzy, stał tak przez czas jakiś z przymkniętemi oczyma i schyloną głową, jakby zbierając się z duchem, aż wreszcie zaintonował: „Przed tak Wielkim Sakramentem!“
A ludzie we sto głosów huknęli mu zaraz w odpowiedź:

Upadajmy na twarzy,
Niech ustąpią z testamentem,
Nowym prawom już starzy;
Wiara będzie suplementem,
Co się zmysłom nie zdarzy...“

Pieśń brzmiała aż się szyby zatrzęsły; zahuczał organ, zabrzęczały dzwonki i dzwony; przed kościołem grzmiał bęben, z trybularzy wzniosły się dymy błękitne, a słońce weszło przez okno i oświeciło, jakoby tęczą, owe zwoje. Wśród tego gwaru, dymów, promieni, głosów, błyskał tylko czasem wysoko Przenajświętszy Sakrament, który ksiądz to zniżał, to podnosił, i wydawał się wówczas ów biały staruszek z monstrancyą, jak jakieś zjawisko niebieskie, nawpół mgłą dymów przesłonione a promienne, od którego biła błogość i otucha, zlewając się na wszystkie serca i na wszystkie dusze pobożne. Owo ta błogość i uspokojenie wielkie, wzięły pod skrzydła Boże i strapioną duszę Rzepowéj: „Jezusie w Przenajświętszym Sakramencie utajony! Jezusie! — wołała nieszczęśliwa kobiéta — nie opuszczajże mnie niebogą!“ I z oczu płynęły jej łzy, ale już nie te łzy, któremi płakała u wójta, ale dobre jakieś, choć duże, jak kałakuckie perły, ano słodkie przytem i spokojne. Padła Rzepowa przed Majestatem Bożym twarzą na podłogę, a potém to już i sama nie wiedziała co się z nią stało. Zdawało się jéj, że anieli niebiescy podjęli ją z ziemi jako liść marny, aż do nieba, w wiekuistą szczęśliwość, gdzie nie było ani pana Zołzikiewicza, ani wójta, ani spisów wojskowych, tylko jakby jedna zorza, a w onéj zorzy tron Boski, koło tronu zasię światłość taka, że trzeba było oczy mrużyć i całe chmary aniołków, niby ptaszków z białemi skrzydełkami.

Rzepowa leżała tak długo. Gdy się podniosła, już było po mszy; kościół opustoszał; dymy poszły pod sufit; ostatni ludzie wychodzili przeze drzwi, a na ołtarzu dziad gasił świéce, więc Rzepowa się podniosła i poszła na parafią, rozmówić się z księdzem wikarym.
Ksiądz Czyżyk jadł właśnie obiad, ale wyszedł zaraz, jak mu tylko dali znać, że jakaś zapłakana kobiéta chce się z nim widziéć. Byłto młody jeszcze ksiądz, z twarzą bladą, ale pogodną; czoło miał białe, wysokie i łagodny uśmiech na twarzy.
— A czegoto chcecie, moja kobiéto? — spytał cichym, ale dźwięcznym głosem.
Rzepowa podjęła go pod nogi i nuż mu opowiadać całą sprawę i popłakiwać przytém i całować go po ręku, aż wreszcie, podnosząc nań pokornie swoje czarne oczy, rzecze:
— Oj! porady, dobrodzieju, porady! przyszłam od was szukać.
— I nie omyliliście się, moja kobiéto — odpowiedział łagodnie ksiądz Czyżyk. — Ale ja mam tylko jedną poradę. Oto ofiarujcie Bogu wszystkie swoje strapienia. Bóg doświadcza swoich wiernych: doświadcza ich nawet i srodze, jak Hioba, któremu psy własne lizały rany bolące, lub jako Azaryasza, na którego zesłał ślepotę. Ale Bóg wie co robi i wiernych swoich potrafi za to wynagrodzić. Nieszczęście, jakie przytrafiło się waszemu mężowi, uważajcie jako karę Bożą, za ciężki jego grzech pijaństwa i dziękujcie Bogu, że karząc go za życia, może odpuści mu po śmierci.
Rzepowa popatrzyła na księdza swemi czarnemi oczyma, podjęła go pod nogi i odeszła cicho, nie rzekłszy ani słowa.
Ale przez drogę czuła, jakby ją coś dusiło za gardło.
Chciała płakać i nie mogła.





VII.

Imogena.

Po południu, koło godziny piątéj, na głównéj drodze między chałupami błyszczała w dali błękitna parasolka; żółty ryżowy kapelusik z błękitnemi wstążkami i migdałowa sukienka garnirowana takoż błękitno: to panna Jadwiga szła na spacer po obiedzie, obok niéj zaś kuzyn pan Wiktor.
Panna Jadwiga była to ładna panna, co się nazywa: włosy miała czarne, oczy niebieskie, płeć jak mléko, a przytém ubranie dziwnie starowne, schludne i wykwintne, że aż promienie biły od niego, dodawało jéj jeszcze uroku. Jéj śliczna dziewicza kibić rysowała się wdzięcznie, jakoby płynąc w powietrzu. Jedną ręką podtrzymywała panna Jadwiga parasolkę, a drugą zaś suknię, z pod któréj widać było brzeżek karbowany białéj spódniczki i śliczne małe nóżki, obute w buciki węgierskie.
Pan Wiktor, który koło niéj szedł, choć miał ogromną, kręconą, jasnéj barwy czuprynę i broda tylko co mu się puszczała, wyglądał także jak malowanie.
Biło od téj pary zdrowiem, młodością, wesołością, szczęściem; a przytém znać było po obojgu owo życie wyższe, świąteczne; życie skrzydlatych polotów, nietylko w świat zewnętrzny, ale w świat myśli, szerszych pragnień, równie szerokich idei, a czasem w złote i promienne szlaki marzeń.
Wśród tych chałup, obok dzieci wiejskich, chłopów i całego prostackiego otoczenia, wyglądali oboje, jakby jakieś istoty z innéj planety. Aż miło było pomyśleć, że nie istniał żaden związek między tą pyszną, rozwiniętą i poetyczną parą, a prozaicznym, pełnym szaréj rzeczywistości i nawpół zwierzęcym bytem wioski. Nie istniał żaden związek, przynajmniéj duchowy. Szli oto oboje obok siebie i rozmawiali o poezyi, literaturze, jako zwyczajnie dworny kawaler i dworna panna. Ci ludzie w parcianéj odzieży, ci chłopi i te baby nie zrozumieliby nawet ich słów i języka. Aż miło pomyśleć! przyznajcież mi to, acaństwo dobrodziejstwo!

W rozmowie téj pysznéj pary nie było nic, czegoby się nie słyszało ze sto razy. Z książki na książkę przeskakiwali, jak motyl z kwiatu na kwiat. Ale nie wtedy taka rozmowa wydaje się czczą i pospolitą kiedy się rozmawia z lubą duszyczką, kiedy rozmowa jest tylko osnową, na któréj ona duszka złote kwiaty własnych uczuć i myśli dzierzga, i kiedy, od czasu do czasu, rozchyla swe wnętrze, jakoby spłonione wnętrze białéj róży. A przytém, taka rozmowa wzlatuje, bądźcobądź, jak ptak do góry, w sfery błękitne, czepia się świata duchowego i pnie się w górę, jakoby wijąca się roślinka po tyczce. Tam w karczmie ludziska pili i w prostackich słowach o prostackich prawili rzeczach, a owa para płynęła w inną krainę i na okręcie, który miał, jak mówi piosnka Gounoda:

„Maszty z kości słoniowéj,
Flagą jedwab, różowy
I szczerozłoty ster.“

Obok tego jeszcze należy dodać, że panna Jadwiga zawracała dla wprawy głowę kuzynkowi. W tych warunkach, najczęściéj mówi się o poezyi.
— Czytała pani ostanie wydanie Elego? — pytał kawaler.
— Wié pan, panie Wiktorze — odrzekła panna Jadwiga — że ja przepadam za Elim. Gdy go czytam, zdaje mi się, że słyszę jakąś muzykę i mimowolnie stosuję do siebie ów wiersz Ujejskiego:

„Leżę na obłoku,
Roztopiony w ciszę;
Łzę mam senną w oku:
Oddechu nie słyszę.
Fiołkowéj woni
Otacza mnie morze;
Dłoń złożywszy w dłoni,
Lecę... płynę...“

— Ach! — przerwała nagle — gdybym go znała, jestem pewna, że byłabym w nim zakochana. Zrozumielibyśmy się z pewnością.
— Na szczęście jest żonaty! — odparł sucho pan Wiktor.
Panna Jadwiga schyliła trochę główkę, ścisnęła pół-uśmiechem usta, aż jéj się dołki ukazały na policzkach, i spoglądając z ukosa na pana Wiktora, spytała:
— Dlaczego pan mówi, na szczęście?
— Na szczęście dla tych wszystkich, dla którychby życie nie miało wówczas żadnego powabu.
To mówiąc, pan Wiktor był bardzo tragiczny.
— O! pan zadużo mi przypisuje.
Pan Wiktor przeszedł w lirykę.
— Pani jesteś aniołem...
— No.... to dobrze.... to mówmy o czém inném. Więc pan nie lubi Elego?
— Zaczęłem go nienawidziéć przed chwilą.
— Brzydki grymaśnik z pana. Proszę się rozchmurzyć i wymówić mi swego ulubionego poetę.
— Sowiński... — mruknął ponuro pan Wiktor.
— A ja się go po prostu boję. Ironia, krew pożar... dzikie wybuchy!
— Takie rzeczy nie przestraszają mnie wcale.
To rzekłszy, pan Wiktor spojrzał tak walecznie przed siebie, że aż pies, który wybiegł z jednej chałupy, schowawszy ogon pod brzuch, cofnął się przerażony.
Tymczasem doszli do czworaków, w oknie których mignęły im: kozia bródka, zadarty nos i jasnozielony krawat, a potém zatrzymali się przed ładnym domkiem, pokrytym dzikiém winem i patrzącym tylnemi oknami na staw.
— Widzi pan, jaki to ładny domek: to jest jedyne poetyczne miejsce w Baraniéj-Głowie.
— Cóżto za dom?
— To była dawniéj ochrona. Tu dzieci wiejskie uczyły się czytać, gdy rodzice byli w polu. Papa naumyślnie kazał wybudować ten dom.
— A teraz cóż w nim jest?
— Teraz tam stoją beczki z okowitą....
Ale nie dokończyła myśli, bo doszli do wielkiéj kałuży, w któréj leżało kilka świń „słusznie tak nazwanych, dla swego niechlujstwa.“ Żeby tę kałużę obejść, potrzeba było przejść koło chałupy Rzepowéj; poszli więc tamtędy.
Przed wrotami siedziała na pieńku Rzepowa, z łokciami opartemi na kolanach i z twarzą podpartą na ręku. Twarz ta była blada i jakoby skamieniała, oczy czerwone, wejrzenie mętne i utkwione w dal bez myśli.
Rzepowa nie słyszała nawet przechodzących, ale panienka spostrzegła ją zaraz i rzekła:
— Dobry wieczór, Rzepowa!
Rzepowa wstała i zbliżywszy się, podjęła pod nogi pannę Jadwigę i pana Wiktora, przyczém rozpłakała się cicho.
— Coto wam, Rzepowa? — spytała panna.
— O! jagódko moja złota, o zorzo moja rumiana! może mi Bóg ciebie zesłał! Przyczyńże ty się za mną, pociecho nasza!
Tu Rzepowa zaczęła opowiadać rzecz całą, przeplatając opowiadanie całowaniem panienki po ręku, a raczéj po rękawiczkach, które przytém łzami plamiła; panienka zmieszała się bardzo: widać było wyraźnie kłopot na jéj ładnéj, poważnéj twarzyczce i sama nie wiedziała co począć, nakoniec jednak rzekła z wahaniem:
— Cóż ja wam poradzę, moja Rzepowo! Mnie was żal bardzo. Doprawdy... cóż ja mogę wam poradzić. Idźcie zresztą do papy.... może papa.... No! bądźcie zdrowi, Rzepowo...
To rzekłszy, panna Jadwiga podniosła jeszcze wyżéj migdałową sukienkę, aż nad trzewikiem błyszczała biała w błękitne paski pończoszka, potém zaś panna Jadwiga poszła daléj z panem Wiktorem.
— Niech cię Bóg błogosławi, kwiateczku najpiękniejszy! — zawołała za nią Rzepowa.
Panna Jadwiga posmutniała jednak, a panu Wiktorowi zdawało się nawet, że widzi łezkę w jéj oku; więc, żeby odgonić smutek, zagadał o Kraszewskim i o innych mniejszych już rybach literackiego morza; jakoż w rozmowie, która ożywiała się stopniowo, zapomnieli wkrótce oboje o téj „niemiłéj sprawie.“
— Do dworu? — mówiła sobie tymczasem Rzepowa. — A toć mnie tam najpierwéj trzeba było iść. Oj! głupia téż ze mnie kobiéta!





VIII.

Imogena.

We dworze był ganek obrośnięty winem, z widokiem na dziedziniec i na topolową drogę. W tym ganku państwo pijali latem kawę po obiedzie. Siedzieli téż tam i teraz, a z niemi razem ksiądz dziekan Ulanowski, ksiądz Czyżyk i rewizor gorzelany Stołbicki. Pan Skorabiewski, człowiek dość otyły i dość czerwony z wielkiemi wąsami, siedział na krześle, paląc fajkę; pani Skorabiewska nalewała herbatę, rewizor zaś, który był sceptyk, podrwiwał ze starego dziekana.
— Ot! niech-no nam ksiądz dobrodziéj opowié o téj sławnéj bitwie — mówił rewizor.
A dziekan przyłożył rękę do ucha i pyta:
— Hę?
— O bitwie! — powtórzył rewizor głośniéj.
— A? o bitwie? — rzekł dziekan i jakby zamyśliwszy się, począł coś szeptać do siebie i patrzeć w górę, niby sobie coś przypominając; rewizor nastawił już minę do śmiechu, wszyscy czekali na opowiadanie, choć je już ze sto razy słyszeli, bo zawsze na nie wyciągali staruszka.
— Co? — zaczął ksiądz dziekan — ja jeszcze wtedy byłem wikaryuszem, a proboszczem był ksiądz Gładysz... dobrze mówię: ksiądz Gładysz. To on co zakrystyą przebudował... A światłość wiekuista!... Więc zaraz po summie powiadam: księże proboszczu? A on pyta: co? Mnie się zdaję, że to coś z tego będzie, powiadam. A on mówi: I mnie się zdaje, że to coś z tego będzie. Patrzymy: aż tu z za wiatraka wyjeżdżają to na koniach, to piechotą, a tam chorągwie, a armaty. Tak ja zara pomyślałem sobie: o! Aż tu i z drugiéj strony, owce? myślę, a to nie owce, tylko kawalerya. Jak tylko tych zobaczyli, tak: stój! a tamci także: stój! A tu z lasu jak nie wypadnie kawalerya, dopiéro ci w prawo, tamci w lewo, ci w lewo, tamci za niemi. Dopiéro widzą: trudno! więc także na nich. Jak nie zaczną strzelać, a za górą znowu coś błysnęło. Czy proboszcz widzi? powiadam, a proboszcz mówi: widzę, a tam już walą z armat, z karabinów; tamci do rzeki, ci nie puszczają; ten tego, ten owego!... co ci przez jakiś czas górą, to znowu tamci. Huku! dymu! a potém na bagnety! Ale zaraz mi się zdało, że ci już słabną. Księże proboszczu, mówię, tamci górą! A on mówi: I mnie się zdaje, że górą. Ledwiem domówił, ci w nogi! tamci za nimi; dopiéro ich topić, zabijać, brać w niewolą, i myślę: skończy się... ale gdzietam! tego... powiadam, właśnie, no!
Tu staruszek machnął ręką i osadziwszy się głęboko, wpadł jakoby w zadumę, tylko głowa trzęsła mu się mocniéj jak zwykle, a oczy bardziéj jeszcze na wierzch wyłaziły.
Rewizor aż się zapłakał od śmiechu.
— Księże dobrodzieju! — zapytał — któż się z kim bił, gdzie i kiedy?
A kanonik rękę do ucha i mówi:
— Hę?
— Ot! prosto nie mogę od śmiechu — rzekł do pana Skorabiewskiego rewizor.
— A może cygarko?
— A może kawy?
— Nie: nie mogę od śmiechu.
Śmieli się i państwo Skorabiewscy przez grzeczność dla rewizora, choć tego opowiadania musieli słuchać, jak zapisał, co niedziela; wesołość była więc ogólna, gdy nagle przerwał ją cichy, lękliwy głos, z zewnątrz ganku, który rzekł:
— Niech będzie pochwalony!
Pan Skorabiewski zaraz podniósł się, wyszedł przed ganek i spytał:
— A kto tam?
— To ja, Rzepowa.
— Czego?
Rzepowa schyliła się, o ile jéj na to dzieciak pozwalał, i podjęła go pod nogi.
— Po ratunek, jaśnie dziedzicu, i po zmiłowanie.
— Moja Rzepowa, dajcie mi téż choć w niedzielę pokój! — przerwał pan Skorabiewski z taką dobrą wiarą, jakoby Rzepowa nachodziła go w każdy dzień powszedni. — Widzicie przecie, że teraz mam gości. Toć ich dla was nie zostawię.
— Ja zaczekam...
— No, to czekajcie-że. Ja się przecie na dwoje nie rozerwę...
To rzekłszy, pan Skorabiewski wsunął napowrót swe obszary w ganek, a Rzepowa cofnęła się aż do kratek ogrodowych i stanęła przy nich pokornie. Ale przyszło jéj czekać dość długo. Państwo się tam zabawiali rozmową, a uszu jéj dolatywały wesołe śmiechy, które dziwnie brały ją za serce, bo nie do śmiechu jéj było niebodze. Potém wrócili pan Wiktor z panną Jadwigą, a następnie poszli wszyscy na pokoje. Powoli słońce się miało ku zachodowi. Na ganek wyszedł lokajczuk Jasiek, którego pan Skorabiewski nazywał zawsze: „jeden drugim“ i zaczął nakrywać do herbaty. Zmienił obrus, postawił filiżanki i począł wpuszczać w nie z brzękiem łyżeczki. Rzepowa czekała i czekała. Przychodziło jéj do głowy, czyby nie wrócić do chałupy, a przyjść późniéj, ale bała się, że potém będzie zapóźno, przysiadła więc tylko na trawie pod płotem i dała dziecku piersi. Dziecko nassało się i usnęło, ale niezdrowym snem, bo już od rana było jakieś słabe. Rzepowa także czuła, że to gorąco, to zimno przebiega ją od stóp do głowy. Czasem także brały ją cięgoty, ale nie zważała na to, tylko czekała cierpliwie. Powoli zmroczyło się i księżyc wszedł na sklepienie niebieskie. Do herbaty było już zastawione; w ganku paliły się lampy, ale państwo nie przychodzili, bo panna grała na fortepianie. Rzepowa zaczęła sobie mówić pod sztachetami „Anioł Pański,“ a potém rozmyślała, jak téż-to ją poratuje pan Skorabiewski. Dobrze ona nie wiedziała jak? nie rozumiała, że pan jako pan, to i z komisarzem ma znajomość i z naczelnikiem; byle tylko słowo rzekł, jak wszystko się stało, a to i da Pan Bóg, że się złe odmieni. A przytém myślała, że niechby się Zołzikiewicz, albo wójt sprzeciwiał, to pan wiedziałby gdzie pójść po sprawiedliwość: „Panosko zawdyk dobry był i dla ludzi miłosierny, myślała sobie, toć mnie tak nie ostawi.“ I nie myliła się, bo pan Skorabiewski istotnie był człowiek ludzki. Daléj przypomniała sobie, że i na Rzepę zawsze był łaskaw; daléj, że jéj nieboszczka matka wykarmiła pannę Jadwigę, więc i otucha wstąpiła w jéj serce. To, że czekała już parę godzin, wydało jéj się tak naturalne, że nawet nie zastanawiała się nad tem. Tymczasem państwo wrócili na ganek. Rzepowa widziała przez liście winne, jak panienka nalewała ze srebrnego imbryka „arbatę,“ czyli jak mawiała nieboszczka matka Rzepowéj, „taką wodę pachniącą, co ci od niéj w calusieńkiéj gębie puszy.“ Potém pili ją wszyscy, rozmawiali i śmieli się wesoło. Dopiéro wtedy przyszło Rzepowéj do głowy, że w pańskim stanie to zawsze jest więcéj szczęścia niż w prostym i sama nie wiedziała czemu łzy znowu popłynęły jéj po twarzy. Ale te łzy ustąpiły wkrótce innemu wrażeniu bo oto na ganek „jeden z drugim“ wniósł dymiące półmiski; wtedy przypomniała sobie Rzepowa, że jest głodna, bo obiadu nie mogła wziąć w usta, a rano tylko się trochę mleka napiła.
— Oj! żeby mi téż choć kosteczki dali ogryźć! — pomyślała sobie — i wiedziała, że daliby z pewnością, nietylko kosteczki, ale nie śmiała prosić, by się nie naprzykrzać i w oczy nie leźć przy gościach, zacoby się może pan i rozgniewał.
Nareszcie skończyła się i kolacya; rewizor odjechał zaraz, a w pół godziny potém i obaj księża siadali już na dworską brykę. Rzepowa widziała, jak pan podsadzał dziekana, więc osądziła, że chwila nadeszła i zbliżyła się ku gankowi.
Bryka ruszyła; pan krzyknął na drogę furmanowi: „a przewróć tam na grobli, to ja ci przewrócę!“ potém spojrzał na niebo, chcąc widać wymiarkować, jaka będzie jutro pogoda, nareszcie dojrzał w ciemności bielejącą koszulę Rzepowéj.
— A kto tam?
— Rzepowa.
— A, to wy! Gadajcie prędzéj, czego chcecie, bo późno.
Rzepowa powtórzyła mu znowu wszystko; pan słuchał i tylko pykał z fajki przez cały czas, a potém rzekł:
— Moi kochani! ja pomógłbym wam chętnie, gdybym mógł, ale dałem sobie słowo, że ja się w sprawy gminne nie będę wtrącał.
— Dyć ja wiem, jaśnie dziedzicu — rzekła drżącym głosem Rzepowa — ale pomyślałam sobie, że może jaśnie dziedzic ulituje się nademną...
Głos jéj urwał się nagle.
— Wszystko to bardzo dobrze — rzekł pan Skorabiewski — ale co ja mogę zrobić? Ja swego słowa dla was łamać nie mogę, a do naczelnika za wami nie będę jeździł, bo on już i tak powiada, że nachodzę go ciągle własnemi sprawami... Wy macie swoję gminę, a jak gmina wam nie poradzi, to do naczelnika znacie drogę tak jak i ja. Cóżem chciał mówić? moja Rzepowa. No! idźcie z Bogiem.
— Panie Boże zapłać — ozwała się głucho kobiéta, podjąwszy dziedzica pod nogi.





IX.

Imogena.

Rzepa po wyjściu z chlewka, poszedł prosto nie do chałupy, ale do karczmy. Wiadomo, że chłop w utrapieniu pije. Z karczmy, powodowany tąż samą myślą co i Rzepowa, poszedł do pana Skorabiewskiego i głupstwo zrobił.
Człowiek nietrzeźwy, nie wié co gada. Otóż Rzepa był natarczywy, a gdy usłyszał toż samo co i Rzepowa, o zasadzie nieinterwencyi, nietylko, że w skutek przyrodzonéj prostakom tępości umysłowéj, téj wysoce dyplomatycznéj zasady nie pojął, ale z gburowatością właściwą również prostakom, ozwał się i został wyrzucony za drzwi.
Gdy przyszedł nazad do chałupy, sam powiedział żonie:
— Byłem we dworze.
— I nie wskórałeś nic.
A on pięścią o stół.
— Podpalićby ich, psio-wiary.
— Cichajże zbereźniku. Co ci ta pan powiedział?
— Odesłał mnie do naczelnika. Żeby jego...
— Ono, to chyba trzeba iść do Osłowic.
— Pojadę do Osłowic — mówił zaraz wtedy — i pokażę mu, że się bez niego obędzie.
— Nie pojedzieszże ty nieboraku, mój serdeczny, tylo ja sama. Ty ino się napijesz, to zara hardo się stawisz i tylko nieszczęścia przymnożysz.
Rzepa z początku było nie chciał, ale zaraz po południu poszedł do karczmy zalać robaka, nazajutrz dzień toż samo; kobiéta więc nie pytając już o nic, zdała wszystko na wolę Bożą i we środę, wziąwszy dziecko, wyszła do Osłowic.
Koń był przy gospodarstwie potrzebny, więc poszła piechotą i świtaniem, bo do Osłowic było trzy opętane mile. Myślała, że może i spotka dobrych ludzi jadących, którzy pozwolą się jéj przysiąść bodaj na brzeżku fury, ale nie spotkała nikogo. O dziewiątéj rano, siadłszy zmęczona na skraju lasu, zjadła kromkę chleba i parę jaj, które miała ze sobą w kobiałce, potém poszła daléj. Słońce zaczynało przypiekać, więc spotkawszy pachciarza Herszka z Wrzeciądzy, który wiózł w drabkach gęsi do miasta, zaczęła prosić, żeby ją zabrał na furę.
— Z Bogiem, moja Rzepowa — odpowiedział Herszek — ale tu taki piach, że koń ledwie mnie samego ciągnie. Dacie złoty, to was wezmę?
Dopiéro przypomniała sobie, że miała tylko jeden czeski zawiązany w chuście. Chciała żydowi dać go zaraz, ale on odpowiedział:
— Czeski? I czeskiego na ziemi nie znajdzie, i to pieniądz! cy! cy!
To rzekłszy, zaciął konia i pojechał daléj. Na świecie stawało się coraz goręcéj i pot lał się strumieniem z Rzepowéj, ale zbierała nogi jak mogła i w godzinę późniéj wchodziła już do Osłowic.
Kto zna jak należy geografią, ten wié, że wjeżdżając od strony Baraniéj-Głowy do Osłowic, trzeba przejeżdżać koło kościoła po-reformackiego, w którym dawniéj była Matka Boska cudowna, a około którego, jeszcze dziś, co niedziela siedzi cała ulica dziadów wrzeszczących w niebogłosy. Teraz, że to był dzień powszedni, siedział więc pod parkanem tylko jeden dziad, ale zato wyciągał z pod łachmanów gołą nogę bez palców i trzymając w ręku wierzch pudełka od szuwaksu, śpiewał:

„Święta, niebieska,
Pani anielska!“

Ujrzawszy kogo przechodzącego, przestawał śpiewać, ale wysuwając jeszcze daléj nogę, poczynał krzyczeć, jakby go kto ze skóry obdzierał:
— Miłosierne osoby! Biédna kaleka litości błaga! Niech wam Pan Bóg miłosierny da wszystko dobre na ziemi!
Ujrzawszy go Rzepowa, odwiązała z chusty swego czeskiego i zbliżywszy się rzekła:
— Mata pięć groszy?
Chciała mu dać tylko grosz, ale dziad poczuwszy szóstaka w palcach, nuż jej wymyślać: „Żałujeta czeskiego Panu Bogu, pożałuje i wam Pan Bóg wspomożenia. Idźta do paralusa, pókim dobry!“
Więc Rzepowa sobie rzekła: „niech to będzie na chwałę Bożą“ i poszła daléj.
Dopiéro jak przyszła na rynek, tak się zlękła. Łatwo było przyjść do Osłowic, ale zabłądzić w Osłowicach jeszcze łatwiéj. A toćto miasto nie żarty! Przyjdziesz do jakiéj nieznajoméj wsi, a już musisz wypytywać się gdzie kto mieszka, a cóż dopiéro w takich Osłowicach. „Ja się tu zgubię, jak w lesie,“ pomyślała Rzepowa. Nie było innéj rady jak wypytywać się ludzi. O komisarza wypytała się łatwo, ale poszedłszy do jego domu, dowiedziała się, że wyjechał do gubernii. O naczelniku powiedzieli jej, że go trzeba szukać w powiecie. Ba! a powiat gdzie? Oj! głupia, głupia kobiéta, przecie w Osłowicach, nie gdzieindziej.
Szukała tedy w Osłowicach powiatu, szukała; nareszcie patrzy: stoi jakiś pałac, wielki aż strach, a przed nim co niemiara bryk i wozów i bid żydowskich! Rzepowéj zdawało się, że to jakiś odpust. „A kaj tu je powiat?“ — pyta Rzepowa jakiegoś we fraku, podjąwszy go pod nogi. „Toć stoisz, kobiéto, przed nim.“ Zebrała się z duchem i weszła do pałacu. Patrzy znowu: a tam pełno korytarzy, na lewo drzwi, na prawo drzwi, daléj jeszcze i drzwi i drzwi, a na każdych jakieś litery. Przeżegnała się Rzepowa i otworzywszy z nieśmiałością i pocichutku pierwsze, znalazła się w jakiéjś wielkiéj izbie, przedzielonéj stalami jak kościół.
Za stalami siedział jakiś we fraku ze złocistemi guzikami i z piórem za uchem, a przed stalami różnych panów co niemiara. Panowie płacili i płacili, a ten we fraku palił papierosa i pisał kwitki, które panom oddawał. Kto wziął kwitek, ten wychodził. Dopiéro Rzepowa pomyślała, że tu trzeba płacić i pożałowała swojego czeskiego. To téż z nieśmiałością wielką przystąpiła do kratki.
Ale tam nikt nawet na nią nie spojrzał. Stoi Rzepowa, stoi; upływa z godzina: jedni wchodzą, drudzy wychodzą, zegar za kratką tyka, a ona stoi. Nakoniec przerzedziło się jakoś, a wreszcie i nikogo nie stało. Urzędnik siadł za stołem i zaczął pisać. Wtedy Rzepowa ośmieliła się odezwać:
— Pochwalony Jezus Chrystus!...
— Czego tam?
— Jaśnie naczelniku!...
— Tu jest kassa.
— Jaśnie naczelniku!...
— Tu jest kassa, mówię wam.
— A kaj naczelnik?
Urzędnik pokazał drugim końcem pióra na drzwi.
— Tam.
Rzepowa wyszła znowu na korytarz. Tam? ba! ale gdzie? Drzwi wszędzie co niemiara, w które tu pójść? Nareszcie widzi, że między rozmaitemi ludźmi, którzy chodzą to w tę, to w tamtą stronę, stoi chłop z biczem w ręku, więc zaraz do niego.
— Ojcze?
— A czego chceta?
— Zkądeście?
— Z Wieprzowisk, abo co?
— Kaj tu naczelnik?
— Czy ja wiem.
Potém spytała jeszcze jakiegoś ze złotemi guzikami, ale nie we fraku i z dziurami na łokciach; ten nie chciał jéj nawet słuchać, odpowiedział tylko:
— Nie mam czasu.
Rzepowa znów weszła w pierwsze lepsze drzwi, nie wiedziała biédaczka, że na tych drzwiach stał napis: „Osobom nienależącym do składu urzędu, wchodzić niewolno.“ Ona do składu urzędu nie należała; napisu, jak się rzekło, nie widziała.
Tylko co otworzyła drzwi, patrzy: izba pusta, pod oknem ławka, na ławce siedzi jakiś i drzemie. Daléj drzwi do innego pokoju, w których widać chodzących panów we frakach i w mundurach.
Rzepowa zbliżyła się do tego, który drzémał na ławie; miała do niego trochę śmiałości, bo człowiek wyglądał prosty i buty miał na wyciągniętych przed się nogach, dziurawe.
Trąciła go w ramię.
On się zerwał, spojrzał na nią i jak krzyknie:
— Nie wolno!
Kobiécina w nogi, a on drzwiami za nią trzasnął.
Znalazła się trzeci raz na tym samym korytarzu.
Siadła koło jakichś drzwi i z cierpliwością prawdziwie chłopską, postanowiła siedzieć przy nich, choćby do skończenia świata. „A przecie kto może i zapyta!“ — myślała sobie. — Nie płakała, tylko tarła oczy, bo ją swędziły, i czuła, że cały korytarz ze wszystkiemi drzwiami zaczyna się z nią kręcić.
A tu ludzie koło niéj, to w prawo, to w lewo; drzwiami trzask! trzask! a rozmawiają ze sobą, słychać: haru! haru! jak na jarmarku.
Wreszcie jednak Bóg zmiłował się nad nią. Z tych drzwi, przy których siedziała, wyszedł stateczny szlachcic, którego czasem w kościele we Wrzeciądzy widywała; potknął się o nią i pyta:
— A wy tu czego, kobiéto, siedzicie? co?
— Do naczelnika...
— Tu jest komornik, nie naczelnik.
Szlachcic ukazał drzwi w głębi kurytarza.
— Tam gdzie ta zielona tabliczka, co? ale nie chodźcie do niego, bo zajęty, co? Zaczekajcie tu, on musi tędy przechodzić.
I szlachcic poszedł daléj, a Rzepowa spojrzała za nim takiém spojrzeniem, jakby za swoim aniołem-stróżem.
Przyszło jej jednak jeszcze dość długo czekać, aż nareszcie drzwi z zieloną tabliczką otworzyły się z trzaskiem; wyszedł z nich niemłody już wojskowy, i szedł przez korytarz śpiesząc się bardzo. Oj! zaraz można było poznać, że to naczelnik, bo za nim w dyrdy leciało kilku interesantów, zabiegając mu to z prawej, to z lewéj strony, a do uszu Rzepowéj doszły wykrzyki: „Panie naczelniku dobrodzieju!“ „Słóweczko, panie naczelniku!“ „Łaskawy naczelniku!“ Ale on nie słuchał i szedł naprzód! Rzepowéj aż zaraz pociemniało w oczach na jego widok. „Dziéj się wola Boża!“ przemknęło jéj w głowie, więc wypadła na środek korytarza i klęknąwszy z podniesionemi rękoma, zagrodziła mu drogę.
Spojrzał, stanął: cała processya zatrzymała się przed nią.
— Toż co jest? — spytał.
— Przenoświętsy naczelni...
I nie mogła daléj; zalękła się tak, że głos urwał się jéj w gardle: język kołem stanął.
— Czego?
— O! o! ady! ady! wedle... poboru:
— Cóżto? was do wojska chcą? — a? — spytał naczelnik.
Interesanci zaraz chórem w śmiech, by podtrzymać dobry humor naczelnika, ale on zaraz do tych swoich dworzan:
— Proszę! proszę cicho!
A potém niecierpliwie do Rzepowéj:
— Prędzéj! czego? bo niémam czasu.
Ale Rzepowa do reszty straciła głowę od śmiechu panów, więc poczęła tylko bełkotać bez związku: „Burak! Rzepa! Rzepa! Burak, o!
— Musi być pijana! — rzekł jeden z otaczających.
— Zostawiła język w chałupie — dodał drugi.
— Czegóż chcecie? — powtórzył jeszcze niecierpliwiéj naczelnik. — Pijaniście, czy co?
— O, Jezusie! Maryja! — wykrzyknęła Rzepowa, czując, że ostatnia deska zbawienia wysuwa się jéj z rąk. — Przenoświętsy nacel...
Ale on był istotnie bardzo zajęty bo to i spisy się już zaczęły i interesów w powiecie było mnóstwo, zresztą, z kobietą dogadać się nie mógł, więc tylko kiwnął ręką i zawołał:
— Wódka! wódka. A kobiéta młoda i ładna.
Potém do Rzepowéj takim głosem, że mało się pod ziemię nie schowała:
— Jak wytrzeźwiejesz, to sprawę przedstawić gminie, a gmina niech przedstawi mnie!
Poszedł śpiesznie daléj, a interesanci za nim powtarzając: „Panie naczelniku dobrodzieju!“ „Słóweczko, panie naczelniku!“ „Łaskawy naczelniku!“

· · · · · · · · · ·

Korytarze opustoszały; zrobiło się na nich cicho, tylko dzieciak Rzepowéj począł wrzeszczeć. Więc rozbudziła się jakoby ze snu, wstała, podniosła dziecko i zaczęła mu pośpiewywać jakimś nie swoim głosem:
— Aa! aa! aa!
Potém wyszła z gmachu. Na dworze niebo zawlokło się chmurami: na krańcach widnokręgu grzmiało.
W powietrzu było parno.
Co się działo w duszy Rzepowéj, gdy przechodziła znowu koło po-reformackiego kościoła z powrotem do Baraniéj-Głowy, nie podejmuję się opisywać. Ach! gdyby to tak panna Jadwiga znalazła się w podobném położeniu, dopiérobym napisał sensacyjny romans, którym podjąłbym się przekonać najzaciętszych pozytywistów, że są jeszcze idealne istoty na świecie. Ale w pannie Jadwidze każde wrażenie doszłoby do świadomości siebie; rozpaczne rzuty duszy wyraziłyby się w niemniéj rozpacznych, a zatém bardzo dramatycznych myślach i słowach. Owo koło błędne, głębokie, a przebolesne poczucie bezradności niemocy i przemocy, ta rola liścia wśród burzy, głuche poznanie, że znikąd ratunku: ani z ziemi ani z nieba, natchnęłoby zapewne pannę Jadwigę, jakimś niemniéj natchnionym monologiem, który potrzebowałbym tylko spisać, aby sobie zrobić reputacyą. A Rzepowa? Ten prosty naród gdy cierpi, to tylko cierpi i nic więcéj! Rzepowa w twardém ręku niedoli spoglądała tylko tak, jak spogląda ptak męczony przez złośliwe dziecko. Szła oto przed siebie, wiatr gnał ją, pot ciekł z jéj czoła i cała rzecz. Czasem jednak, gdy dzieciak, który był chory, otwierał usta i poczynał oddychać tak, jakby zaraz miał skonać, wołała na niego: „Jaśku! Jasieńku mój serdeczny!“ i przyciskała macierzyńskie usta do rozpalonego czoła dzieciny. Minęła wreszcie po-reformacki kościół i wyszła daleko w pole, aż nagle zatrzymała się, bo naprzeciw niej szedł pijany chłop.
Chmury waliły się na niebie coraz gęstsze, a w nich gotowało się coś, jakby burza; od czasu do czasu błyskało, ale chłop nie pytał, rozpuścił na wiatr poły sukmany, przekrzywił czapkę na ucho i taczając się to w prawo, to w lewo, śpiewał:

„Poszła Doda
Do ogroda
Pasternaku kupać,
A ja Dodę
Kijem w nogę:
Doda uciekać!
Uu, du!“

Ujrzawszy Rzepowę, stanął, rozłożył ręce i wykrzyknął:

„Oj! pójdziewa w żyto,
Boś dobra kobiéto!“

I chciał ją złapać wpół, ale Rzepowa zlękłszy się o dziecko i o siebie, uskoczyła w bok; chłop za nią, ale że był pijany, więc się przewrócił. Zerwał się wprawdzie zaraz, nie gonił jéj jednak, tylko porwawszy kamień, rzucił za nią, że aż zawarczało powietrze.
Rzepowa poczuła ból w głowie i zamroczyło ją zaraz, to téż przyklękła. Lecz pomyślała sobie tylko jedno słowo: „dziecko“ i poczęła uciekać daléj. Zatrzymała się dopiéro pod krzyżem, a obejrzawszy się, spostrzegła, że chłop był już z jakie pół wiorsty i taczając się, szedł do miasta.
W téj chwili jednak uczuła jakieś dziwne ciepło na szyi; pomacała ręką, a potém spojrzawszy na palce, spostrzegła krew.
Pociemniało jéj w oczach i odeszła od przytomności.
Zbudziła się oparta plecami o krzyż. Zdaleka nadjeżdżał kabryolet z Ościeszyna, a w nim młody pan Ościeszyński, z guwernantką ze dworu.
Pan Ościeszyński Rzepowej nie znał, ale ona go znała z kościoła; myślała więc leciéć do kabryoletu i prosić na miłosierdzie Boskie, żeby choć dziecko przed burzą zabrali: podniosła się nawet na nogi, ale nie mogła iść.
Tymczasem młody pan nadjechał i ujrzawszy nieznajomą kobiétę, stojącą pod krzyżem, zawołał:
— Kobiéto! kobiéto! siadajcie.
— Niech panu Bóg...
— Ale na ziemi, na ziemi.
O! byłto figlarz znany w całéj okolicy ten młody pan Ościeszyński, więc on tak zaczepiał wszystkich po drodze, a tak samo téż zażartował i z Rzepowéj, a potém zaraz ruszył daléj. Do uszu Rzepowéj doszły śmiechy jego i guwernantki; potém zobaczyła, jak się zaczęli całować i znikli wraz z kabryoletem w ciemnéj dali.
Rzepowa została sama. Ale nie darmo to mówią: „Baby i ropuchy, nawet siekierą nie zabijesz!“ Po godzinie jakiéj, zwlokła się znowu, choć nogi gięły się pod nią: poszła daléj.
Cóż ci ta dziecina winna, ona rybeńka złota, Panie Boże! — powtarzała, tuląc do piersi chorego Jaśka.
A potém widać zaraz porwała ją gorączka, bo zaczęła mruczeć, jakby pijana.
— W chałupie pusta kołyseczka, a mój to ta, poszedł na wojenkę z karabinem.
Wiatr zsunął jéj czepiec z głowy; śliczne jéj włosy rozsypały się po plecach i poczęły furkać w powietrzu. Nagle błysnęło: piorun runął tak blizko, że owionął ją zapach siarki i aż przysiadła. Ale przyprowadziło ją to do przytomności; krzyknęła: „A słowo stało się ciałem!“ Spojrzała na niebo, które było wzburzone, niemiłosierne, wściekłe, i zaczęła drżącym głosem śpiewać: „Kto się w opiekę!“ Jakiś złowrogi miedziany odblask padał z chmur na ziemię. Rzepowa weszła do lasu, ale w lesie było jeszcze ciemniéj i straszniéj. Od chwili do chwili zrywał się nagle szum, jakby przerażone chojary szeptały do siebie ogromnym szeptem: „Co to będzie! O! dla Boga!“ Potém znów nastawała cisza. Czasem znów z głębiny leśnéj rozlegał się jakiś głos. Rzepową aż ciarki przechodziły, że to może „złe“ śmieje się na bajorach, albo może gomon przesunie strasznym korowodem lada chwila. „Byle bez las, byle bez las!“ — myślała sobie — „a tam za lasem zara młyn i chałupa Jagodzińskiego młynarza!“ Biegła więc ostatkiem sił, chwytając w spieczone usta powietrze, a tymczasem upusty niebieskie otworzyły się nad jéj głową: dészcz, pomieszany z gradem, lunął jak z cebra; uderzył wiatr z taką siłą, że aż chojary przygięły się do ziemi; las zasnuło mgłą, parą, falami deszczu; drogi ani dojrzeć, a tu drzewa wiją się po ziemi, a skrzypią i szumią: słychać trzask gałęzi: ciemność!
Rzepowa uczuła, że słabnie.
— Ratunku! ludzie! — zawołała słabym głosem, ale tego nikt nie słyszał. Wicher wbił jéj nazad głos w gardło i zatamował oddech. Wtedy-to zrozumiała, że już daléj nie ujdzie.
Zdjęła z siebie chustę, zdjęła przyjaciółkę, fartuch, rozebrała się prawie do koszuli i okutała dziecko; potém ujrzawszy w pobliżu brzozę płaczącą, przyczołgała się do niéj prawie na czworakach i złożywszy pod gęstwiną dziecko, sama upadła obok niego.
— Boże! przyjm duszę moję! — wyszeptała zcicha.
I zamknęła oczy.
Burza szalała jeszcze przez czas jakiś, nakoniec opadła. Ale zrobiło się już ciemno; przez przerwy chmur poczęły połyskiwać gwiazdy. Pod brzozą bieliła się nieruchoma ciągle postać Rzepowéj.
— Nau! — rozległ się jakiś głos w ciemnościach.
Po chwili, zdaleka dał się słyszeć turkot wozu i chlapanie nóg końskich po kałużach.
To Herszek, pachciarz z Wrzeciądzy, sprzedawszy w Osłowicach gęsi, wracał na noc do domu.
Ujrzawszy Rzepową, zlazł z woza.





X.

Zwycięztwo geniuszu.

Herszek z Wrzeciądza zabrał było Rzepową z pod brzozy i wiózł ją do Baraniéj-Głowy, a po drodze spotkał się z Rzepą, który, widząc że idzie burza, wyjechał z wozem na spotkanie kobiety. Kobiéta przeleżała noc i następny dzień, ale drugiego dnia już wstała, bo dzieciak był chory. Przyszły kumy i okadzały go święconemi wiankami, a następnie stara Cisowa kowalka zażegnywała chorobę z sitem w ręku i czarną kurą. Jakoż dzieciakowi zaraz pomogło, ale biéda była coraz większa z samym Rzepą, który zalewał się teraz wódką bez miary i już nie można było dojść z nim do ładu. Dziwna rzecz, kiedy Rzepowa przyszła do przytomności i zaraz spytała o dziecko; on zamiast okazać jéj troskliwość, ozwał się chmurno. „Będziesz ty po miastach latać, a dzieciaka licho weźnie. Dałbym ja ci, żebyś ty go była zatraciła!" Więc dopiero kobiéta na taką niewdzięczność uczuła gorycz wielką i głosem prosto z pod serca, w którym był ból niepojęty, chciała mu to wymówić, ale nie mogła więcéj powiedzieć, jak tylko krzyknąć: „Wawrzon!“ I spojrzała na niego przez łzy. A chłopa jakby podrzuciło ze skrzynki, na któréj siedział. Przez chwilę cicho był, a potém powiada innym już głosem: „Maryśko moja, odpuść ty mi moje słowa, bo widzę żem cię ukrzywdził.“ To rzekłszy, ryknął wielkim głosem i nuż ją po nogach całować, a ona mu w płaczu wtórowała. Więc czuł, że takiéj kobiéty nie wart. Ale ta zgoda nie długo trwała. Smutek jątrzący się jako rana, zaczął ich zaraz jątrzyć jedno przeciw drugiemu. Gdy Rzepa przychodził do chałupy, czy to pijany, czy trzeźwy, nie mówił do żony ani słowa, ale siadał na skrzynce i patrzał wilkiem w ziemię. Tak siadywał po całych godzinach jak skamieniały. Kobieta kręciła się po izbie, pracowała jak dawniéj, ale także milczała. Późniéj, gdy jedno i chciało odezwać się do drugiego, już im było jakoś i niesporo. Żyli więc niby w wielkiéj urazie, a w chałupie grobowe panowało milczenie. O czémże i mieli mówić, kiedy wiedzieli oboje, ze już niéma żadnéj rady i że dola ich już się skończyła. Po kilku dniach poczęły chłopu złe jakieś myśli przychodzić do głowy. Poszedł było do spowiedzi do księdza Czyżyka, ksiądz nie dał mu rozgrzeszenia i kazał przyjść nazajutrz, ale nazajutrz Rzepa zamiast do kościoła, poszedł do karczmy. Ludzie słyszeli, jak po pijanemu mówił, że kiedy mu Pan Bóg nie chce pomódz, to on duszę dyabłu zaprzeda i poczęli się go wystrzegać. Nad chałupą zawisła jakoby klątwa. Ludzie rozpuścili języki jak dziadowskie bicze i mówili, że wójt z pisarzem dobrze robią, bo taki zbereźnik ciągnie tylko pomstę Bożą na całą Baranią-Głowę. A i na Rzepową poczęły kumoszki niestworzone rzeczy wygadywać.
Zdarzyło się, że u Rzepów wyschła studnia. Rzepowa więc poszła po wodę przed karczmę, a po drodze słyszała, jak chłopaki mówili między sobą: „Idzie żołnierka!“ A inny chłopak powiada: „Nie żołnierka to, ale dyabłowa!“ Kobiéta nie rzekłszy słowa, poszła daléj, ale widziała jak się przeżegnali. Nabrała wody w konewkę i do domu. A tu przed karczmą stoi Szmul. Gdy ujrzał Rzepową, wydobył zaraz z gęby porcelanową fajkę, co mu na brodzie wisiała i zawołał:
— Rzepowa!
Rzepowa zatrzymała się i pyta:
— Czego chcecie?
A on:
— Byliście u sądu w gminie?
— Byłam!
— Byliście u księdza?
— Byłam!
— Byliście we dworze?
— Byłam!
— Byliście w powiecie?
— Byłam!
— I nie wskóraliście nic?
Rzepowa tylko westchnęła, a Szmul znowu:
— Ny! jacy wyście głupi, to już w całéj Baraniéj-Głowie nikogo głupszego niéma! A wam po co tam było iść?
— A gdzież miałam iść? — rzecze kobiéta.
— Gdzie? — odparł żyd — a na czém ugoda stoi? na papierze; niéma papieru, niéma i ugody: podrzeć papier i basta!
— O, moiście wy! — rzecze Rzepowa — żeby ja miała ten, dawnobym ja go podarła!
— Ba! a to nie wiécie, że papier u pisarza? No... ja wiem co wy Rzepowa dużo u niego możecie wskórać; on sam mi mówił: niech Rzepowa, powiada, przyjdzie i mnie poprosi, a ja, powiada, papier podrę i basta!
Rzepowa nie odrzekła nic, tylko chwyciła konewkę za ucho i poszła w stronę murowańca a tymczasem ściemniło się na dworze.

· · · · · · · · · ·






XI.

Skończona niedola.

Na niebie zaszedł już wóz, a weszły kurki, gdy drzwi skrzypnęły w chacie Rzepów i Rzepowa weszła cicho do izby. Wszedłszy stanęła jak wryta, bo spodziewała się, że Rzepa, jak zwykle będzie spał w karczmie; tymczasem Rzepa siedział na skrzynce pod ścianą, z pięściami wspartemi o kolana i patrzył w ziemię.
Na kominie dogasały węgle.
— Gdzieś była? — spytał ponuro Rzepa.
Zamiast odpowiedzieć, ona padła na ziemię i leżąc przy jego nogach ze szlochaniem i płaczem wielkim, zaczęła wołać:
— Wawrzon! Wawrzon! dla ciebie to ja, dla ciebie! na sromotę się podałam. Oszukał mnie, a potém zwymyślał i wypędził. Wawrzon! ulituj że się choć ty nademną: mój serdeczny! Wawrzon! Wawrzon!
Rzepa wydobył z za skrzynki siekierę.
— Nie — mówił spokojnym głosem — już tobie przyszło na koniec, niebogo! Już ty się pożegnaj z tym światem, bo go nie będziesz widzieć. Już ty nie będziesz, niebogo, w chałupie siedziała, ino będziesz na cmentarzu leżała... już ty...
Dopiéro ona spojrzała na niego z przerażeniem.
— Cóże ty chcesz mnie zamordować?
A on:
— No, Maryśko! nie trać po próżnicy czasu; przeżegnaj się, a potém będzie koniec: nawet nie poczujesz niebogo.
— Wawrzon i ty naprawdę?...
— Połóż głowę na skrzyni...
— Wawrzon!
— Połóż głowę na skrzyni! — wołał już z pianą na ustach.
— O! dla Boga! ratunku! ludzie! ratun...
Rozległo się głuche uderzenie, potém jęk i stuk głowy o podłogę; potém drugie uderzenie, słabszy jęk: potém trzecie uderzenie, czwarte, piąte, szóste. Na podłogę lunął strumień krwi, węgle na kominie przygasły. Drganie przeszło Rzepową od stóp do głowy, potém trup jéj wyprężył się nagle i pozostał nieruchomy.
Wkrótce potém szeroka krwawa łuna rozdarła ciemności: paliły się zabudowania dworskie.





EPILOG.

A teraz powiem wam coś na ucho, czytelnicy: Rzepy nie byliby wzięli do wojska. Taka ugoda jaką spisano w karczmie, nie była wystarczającą. Ale, widzicie, chłopi się na takich rzeczach nie znają, intelligencya, dzięki neutralności także niewiele, więc... więc pan Zołzikiewicz, który trochę wiedział o tém, liczył, że w każdym razie sprawa się przewlecze, a strach rzuci kobiétę w jego ramiona.
I nie przeliczył się ten wielki człowiek.
Spytacie, co się z nim stało? Cóż się miało stać? Rzepa podpaliwszy zabudowania dworskie, poszedł było szukać z kolei zemsty i na nim: ale że na okrzyk: „gore!“ zbudziła się już cała wieś, więc Zołzikiewicz ocalał.
I oto piastuje daléj urząd pisarza w Baraniéj-Głowie, ale teraz ma nadzieję, że zostanie wybrany sędzią. Skończył właśnie czytać Barbarę Ubryk i spodziewa się także, że panna Jadwiga uściśnie mu lada dzień rękę pod stołem.
Czy te nadzieje sędziostwa i uścisku się sprawdzą przyszłość okaże.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.