Janko muzykant (1884)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Janko muzykant
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie trzecie
Data wyd. 1884
Druk S. Niemiera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
Strona w Wikicytatach Strona w Wikicytatach

JANKO MUZYKANT.


Przyszło to na świat wątłe, słabe. Kumy, co się były zebrały przy tapczanie położnicy, kręciły głowami i nad matką i nad dzieckiem. Kowalka Szymonowa, która była najmądrzejsza, poczęła chorą pocieszać:
— Dajta — powiada — to zapalę nad wami gromnicę; juże z was nic nie będzie, moja kumo; już wam na tamten świat się wybierać i po dobrodziejaby posłać, żeby wam grzechy wasze odpuścił.
— Ba! — powiada druga — a chłopaka to zara trza ochrzcić; on i dobrodzieja nie doczeka, a powiada, błogo będzie, co choć i strzygą się nie ostanie.
Tak mówiąc, zapaliła gromnicę, a potém wziąwszy dziecko, pokropiła je wodą, aż poczęło oczki mrużyć i rzekła jeszcze:
— Ja ciebie „krzcę“ w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego i daję ci na przezwisko Jan, a teraz-że duszo „krześciańska“ idź, zkądeś przyszła. Amen!
Ale dusza chrześciańska nie miała wcale ochoty iść, zkąd przyszła i opuszczać chuderlawego ciała, owszem, poczęła wierzgać nogami tego ciała, jako mogła i płakać; chociaż tak słabo i żałośnie, że jak mówiły kumy: „myślałby kto, kocię nie kocię, albo co!“
Posłano po księdza; przyjechał, zrobił swoje, odjechał: choréj zrobiło się lepiéj. W tydzień wyszła baba do roboty. Chłopak ledwo „zipał,“ ale zipał; aż w czwartym roku okukała kukułka na wiosnę chorobę, więc się poprawił i w jakiém takiém zdrowiu doszedł do dziesiątego roku życia.
Chudy był zawsze i opalony, z brzuchem wydętym, a zapadłemi policzkami; czuprynę miał konopną, białą prawie i spadającą na jasne, wytrzyszczone oczy, patrzące na świat, jakby w jakąś niezmierną dalekość wpatrzone. W zimie siadywał za piecem i popłakiwał cicho z zimna, a czasem i z głodu, gdy matula nie mieli co włożyć ani do pieca, ani do garnka; latem chodził w koszulinie przepasanéj krajką i w słomianym „kapalusie,“ z pod którego obdartéj kani spoglądał, zadzierając jak ptak głowę do góry. Matka, biédna komornica, żyjąca z dnia na dzień, niby jaskółka pod cudzą strzechą, może go tam i kochała po swojemu, ale biła dość często i zwykle nazywała „odmieńcem.“ W ósmym roku chodził już jako potrzódka za bydłem, lub, gdy w chałupie nie było co jeść, za bedłkami do boru. Że go tam kiedy wilk nie zjadł, zmiłowanie Boże.
Byłto chłopak nierozgarnięty bardzo i jak wiejskie dzieciaki, przy rozmowie z ludźmi, palec do gęby wkładający. Nie obiecywali sobie nawet ludzie, że się wychowa, a jeszcze mniéj, żeby matka mogła doczekać się z niego pociechy, bo i do roboty był ladaco. Nie wiadomo, zkąd się to takie ulęgło, ale na jednę rzecz był tylko łapczywy, to jest na granie. Wszędzie téż je słyszał, a jak tylko trochę podrósł, tak już o niczém inném nie myślał. Pójdzie, bywało, do boru za bydłem, albo z dwojakami na jagody, to się wróci bez jagód i mówi szepleniąc:
— Matlu! tak-ci coś w boru „grlało!“ Oj! oj!
A matka na to:
— Zagram ci ja, zagram! nie bój się!
Jakoż czasem sprawiała mu warząchwią muzykę. Chłopak krzyczał, obiecywał, że już nie będzie, a taki myślał, że tam coś w boru grało… Co? albo on wiedział?… Sosny, buki, brzezina, wilgi, wszystko grało: cały bór i basta!
Echo téż… W polu grała mu bylica, w sadku pod chałupą ćwirkotały wróble, aż się wiśnie trzęsły! Wieczorami słuchiwał wszystkich głosów, jakie są, na wsi i pewno myślał sobie, że cała wieś gra. Jak posłali go do roboty, żeby gnój rozrzucał, to mu nawet wiatr grał w widłach.
Zobaczył go tak raz karbowy, stojącego z rozrzuconą czupryną i słuchającego wiatru w drewnianych widłach… zobaczył, i odpasawszy rzemyka, dał mu dobrą pamiątkę. Ale na co się to zdało! Nazywali go ludzie „Janko muzykant!“… Wiosną uciekał z domu, kręcić fujarki wedle strugi. Nocami, gdy żaby zaczynały rzechotać, derkacze na łąkach derkotać, bąki po rosie burczyć; gdy koguty piały po zapłociach: to on spać nie mógł, tylko słuchał i Bóg go jeden wié, jakie on i w tém nawet słyszał granie… Do kościoła matka nie mogła go brać, bo jak, bywało, zahuczą organy, lub zaśpiewają słodkim głosem, to dziecku oczy tak mgłą zachodzą, jakby już nie z tego świata patrzyły…
Stójka co chodził nocą po wsi i aby nie zasnąć, liczył gwiazdy na niebie, lub rozmawiał pocichu z psami, widział nieraz białą koszulę Janka, przemykającą się w ciemności ku karczmie. Ale przecież chłopak nie do karczmy chodził, tylko pod karczmę. Tam przyczaiwszy się pod murem, słuchał. Ludzie tańcowali obertasa, czasem jaki parobek pokrzykiwał: „U-ha!:“ Słychać było tupanie butów, to znów głosy dziewczyn: „Czegóż?“ Skrzypki śpiewały cicho: „Będziem jedli, będziem pili, będziewa się weselili,“ a basetla grubym głosem wtórowała z powagą: „Jak Bóg dał! jak Bóg dał!“ Okna jarzyły się światłem, a każda belka w karczmie zdawała się drgać, śpiewać i grać także, a Janko słuchał!…
Coby on za to dał, gdyby mógł mieć takie skrzypki grające cienko: „Będziem jedli, będziem pili, będziewa się weselili.“ Takie deszczułki śpiewające. Ba! ale zkąd ich dostać? gdzie takie robią? Żeby mu przynajmniéj pozwolili choć raz w rękę wziąć coś takiego!… Gdzietam! Wolno mu tylko było słuchać, to téż i słuchał zwykle dopóty, dopóki głos stójki nie ozwał się za nim w ciemności:
— Nie pójdziesz-że ty do domu, utrapieńcze?
Więc wówczas zmykał na swoich bosych nogach do domu, a za nim biegł w ciemnościach głos skrzypiec: „Będziem jedli, będziem pili, będziewa się weselili“ i poważny głos basetli: „Jak Bóg dał! Jak Bóg dał! Jak Bóg dał!“
Gdy tylko mógł słyszeć skrzypki, czyto na dożynkach, czy na weselu jakiém, to już dla niego było wielkie święto. Wlazł potém za piec i nic nie mówił po całych dniach, spoglądając jak kot błyszczącemi oczyma z ciemności. Potém zrobił sam sobie skrzypki z gonta i z włosienia końskiego, ale nie chciały grać tak pięknie jak tamte w karczmie: brzęczały cicho, bardzo cichutko, właśnie jak muszki jakie, albo komary. Grał jednak na nich od rana do wieczora, choć tyle za to odbierał szturchańców, że w końcu wyglądał jak obite jabłko niedojrzałe. Ale taka to już była jego natura. Dzieciaczyna chudł coraz bardziéj, brzuch tylko zawsze miał duży, czuprynę coraz gęstszą i oczy coraz szerzéj otwarte, choć najczęściej łzami zalane, ale policzki i piersi wpadały mu coraz głębiéj i głębiéj…
Wcale nie był jak inne dzieci, był raczéj jak jego skrzypki z gonta, które zaledwie brzęczały. Na przednowku przytem przymierał głodem, bo żył najczęściéj surową marchwią i także chęcią posiadania skrzypek.
Ale ta chęć nie wyszła mu na dobre.
We dworze miał skrzypce lokaj i grywał czasem na nich szarą godziną, aby się podobać pannie służącéj. Janko czasem podczołgiwał się między łopuchami, aż pod otwarte drzwi kredensu, żeby im się przypatrzeć. Wisiały właśnie na ścianie naprzeciw drzwi, więc tam chłopak duszę swoję całą wysyłał ku nim przez oczy, bo mu się zdawało, że to niedostępna jakaś dla niego świętość, któréj niegodzien tknąć, że to jakieś jego najdroższe ukochanie. A jednak pożądał ich. Chciałby przynajmniéj raz miéć je w ręku, przynajmniej przypatrzeć się im bliżéj… Biédne małe chłopskie serce drżało na tę myśl ze szczęścia.
Pewnéj nocy nikogo nie było w kredensie. Państwo oddawna siedzieli za granicą, dom stał pustkami, więc lokaj przesiadywał na drugiéj stronie u panny pokojowéj. Janko, przyczajony w łopuchach, patrzył już oddawna przez otwarte szerokie drzwi na cel wszystkich swych pożądań. Księżyc właśnie na niebie był pełny i wschodził ukośnie przez okno do kredensu, odbijając je w kształcie wielkiego jasnego kwadratu na przeciwległéj ścianie. Ale ten kwadrat zbliżał się powoli do skrzypiec i w końcu oświetlił je zupełnie. Wówczas w ciemnéj głębi wydawało się, jakby od nich biła światłość srebrna; szczególniéj wypukłe zgięcia oświecone były tak mocno, że Janek ledwie mógł patrzeć na nie. W onym blasku widać było wszystko doskonale: wcięte boki, struny i zagiętą rączkę. Kołeczki przy niej świeciły jak robaczki świętojańskie, a wzdłuż zwieszał się smyczek nakształt srebrnego pręta…
Ach! wszystko było śliczne i prawie czarodziejskie; Janek téż patrzył coraz chciwiéj. Przykucznięty w łopuchach, z łokciami opartemi o chude kolana, z otwartemi ustami, patrzył i patrzył. To strach zatrzymywał go na miejscu, to jakaś nieprzezwyciężona chęć pchała go naprzód. Czy czary jakie, czy co?… Ale te skrzypce w jasności czasem zdawały się przybliżać, jakoby płynąc ku dziecku… Chwilami przygasały, aby znowu rozpromienić się jeszcze bardziéj. Czary, wyraźnie czary! Tymczasem wiatr powiał; zaszumiały cicho drzewa, załopotały łopuchy, a Janek jakoby wyraźnie usłyszał:
— Idź, Janku! w kredensie niéma nikogo… idź, Janku!…
Noc była widna, jasna. W ogrodzie dworskim [nad] stawem słowik zaczął śpiewać i pogwizdywał cicho, to głośniéj: „Idź! pójdź! weź!“ Lelek poczciwy cichym lotem zakręcił się koło głowy dziecka i zawołał: „Janku, nie! nie!“ Ale lelek odleciał, a słowik został i łopuchy coraz wyraźniéj mruczały: „Tam niéma nikogo!“ Skrzypce rozpromieniły się znowu…
Biédny, mały, skulony kształt zwolna i ostrożnie posunął się naprzód, a tymczasem słowik cichuteńko pogwizdywał: „Idź! pójdź! weź!“
Biała koszula migotała coraz bliżéj drzwi kredensowych. Już nie okrywają jéj czarne łopuchy. Na progu kredensowym słychać szybki oddech chorych piersi dziecka. Chwila jeszcze, biała koszulka znikła, już tylko jedna bosa nóżka wystaje za progiem. Napróżno, lelku, przelatujesz jeszcze raz i wołasz: „nie! nie!“ Janek już w kredensie.
Zarzechotały zaraz ogromnie żaby w stawie ogrodowym, jak gdyby przestraszone, ale potém ucichły. Słowik przestał pogwizdywać, łopuchy szemrać. Tymczasem Janek czołgał się cicho i ostrożnie, ale zaraz go strach ogarnął. W łopuchach czuł się jakby u siebie, jak dzikie zwierzątko w zaroślach, a teraz był jak dzikie zwierzątko w pułapce. Ruchy jego stały się nagłe, oddech krótki i świszczący, przytém ogarnęła go ciemność. Cicha letnia błyskawica, przeleciawszy między wschodem i zachodem, oświeciła raz jeszcze wnętrze kredensu i Janka na czworakach przed skrzypcami, z głową zadartą do góry. Ale błyskawica zgasła, księżyc przesłoniła chmurka i nic już nie było widać, ani słychać.
Po chwili dopiéro z ciemności wyszedł dźwięk cichutki i płaczliwy, jakby ktoś nieostrożnie strun dotknął — i nagle…
Gruby jakiś, zaspany głos, wychodzący z kąta kredensu, spytał gniewliwie:
— Kto tam?
Janek zataił dech w piersiach, ale gruby głos spytał powtórnie:
— Kto tam?
Zapałka zaczęła migotać po ścianie, zrobiło się widno, a potém… Eh, Boże! Słychać klątwy, uderzenia, płacz dziecka, wołanie: O! dla Boga! szczekanie psów, bieganie świateł po szybach, hałas w całym dworze…
Na drugi dzień biédny Janek stał już przed sądem u wójta.
Mieliż go tam sądzić jako złodzieja?… Pewno. Popatrzyli na niego wójt i ławnicy, jak stał przed nimi z palcem w gębie, z wytrzeszczonemi zalękłemi oczyma, mały, chudy, zamorusany, obity, niewiedzący gdzie jest i czego od niego chcą? Jakże tu sądzić taką biédę, co ma lat dziesięć i ledwo na nogach stoi? Do więzienia ją posłać, czy jak?… Trzebaż przytém miéć trochę miłosierdzia nad dziećmi. Niech go tam weźmie stójka, niech mu da rózgą, żeby na drugi raz nie kradł i cała rzecz.
— Bo pewno!
Zawołali Stacha, co był stójką:
— Weź go ta i daj mu na pamiątkę!
Stach kiwnął swoją głupowatą, zwierzęcą głową, wziął Janka pod pachę, jakby jakiego kociaka i wyniósł ku stodułce. Dziecko czy nie rozumiało, o co chodzi, czy się zalękło; dość że nie ozwało się ni słowem, patrzyło tylko, jakby patrzył ptak. Albo on wié co z nim zrobią? Dopiéro jak go Stach w stodole wziął garścią, rozciągnął na ziemi i podgiąwszy koszulinę, machnął od ucha, dopiéroż Janek krzyknął:
— Matulu! i co go stójka rózgą, to on: „Matulu! matulu!“ ale coraz ciszéj, słabiéj, aż za którymś razem ucichło dziecko i nie wołało już matuli!…
Biédne potrzaskane skrzypki!…
Ej, głupi, zły Stachu! któż tak dzieci bije? Tożto małe i słabe i zawsze było ledwie żywe.
Przyszła matka, zabrała chłopaka, ale musiała go zanieść do domu… Na drugi dzień nie wstał Janek, a trzeciego wieczorem konał już sobie spokojnie na tapczanie pod zgrzebnym kilimkiem.
Jaskółki świegotały w czereśni, co rosła pod przyzbą; promień słońca wchodził przez szybę i oblewał jasnością złotą, rozczochraną główkę dziecka i twarz, w któréj nie zostało kropli krwi. Ów promień był niby gościńcem, po którym mała dusza chłopczyka miała odejść. Dobrze, że choć w chwilę śmierci odchodziła szeroką, słoneczną drogą, bo za życia szła poprawdzie ciernistą. Tymczasem wychudłe piersi poruszały się jeszcze oddechem, a twarz dziecka była jakby zasłuchana w te odgłosy wiejskie, które wchodziły przez otwarte okno. Był to wieczór, więc dziewczęta wracające od siana, śpiewały: „Oj na zielonéj, na runi!“ a od strugi dochodziło granie fujarek. Janek wsłuchiwał się ostatni raz jak wieś gra… Na kilimku przy nim leżały jego skrzypki z gonta.
Nagle twarz umiérającego dziecka rozjaśniła się, a z bielejących warg wyszedł szept:
— Matulu?…
— Co synku? — ozwała się matka, którą dusiły łzy…
— Matulu! Pan Bóg mi da w niebie prawdziwe skrzypki?
— Da ci, synku, da! — odrzekła matka; ale nie mogła dłużej mówić, bo nagle z jéj twardéj piersi buchnęła wzbierająca żałość, więc jęknąwszy tylko: „O, Jezu! Jezu!“ padła twarzą na skrzynię i zaczęła ryczeć, jakby straciła rozum, albo jak człowiek co widzi, że od śmierci nie wydrze swego kochania...
Jakoż nie wydarła go, bo gdy podniósłszy się znowu spojrzała na dziecko, oczy małego grajka były otwarte wprawdzie, ale nieruchome, twarz zaś poważna bardzo, mroczna i stężała. Promień słoneczny odszedł także...
Pokój ci Janku!


∗             ∗

Nazajutrz powrócili państwo do dworu z Włoch, wraz z panną i kawalerem co się o nią starał. Kawaler mówił:
Quel beau pays que l’Italie.[1]
— I co to za lud artystów. On est heureux de chercher la-bas des talents et de les protéger...[2] — dodała panna.
Nad Jankiem szumiały brzozy...









  1. Przypis własny Wikiźródeł Jakiż to piękny kraj, te Włochy.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Szukanie tam talentów i ich wspieranie — ile daje to szczęścia...




Zobacz też


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.