Przejdź do zawartości

Ozimina (Berent)/Część druga/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Berent
Tytuł Ozimina
Wydawca Jakób Mortkowicz
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa — Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Takiego ładnego chłopca zabieracie nam, — dąsała się dama, dopadłszy pułkownika tuż przy drzwiach od przedpokoju.
— W mundurze będzie mu do twarzy, — odparł sprawnie na tresury tutejszej egzamin, jak myślał, ostatni.
Bo ukłoniwszy się damie, wymknął się do przedpokoju. Tu zakomenderował twardo, by mu szynel podano.
— Pudlem już zrobili, — mówił do siebie, szamocząc się z rękawami: — opalaczył sia!... — A tamto? — chadatajstwo, cerkwią handlowanie, Niemców sobą nakrywanie? — nu, i spriwisliniał!... Chwała ci Boże, — mruczał dalej, zapinając impetycznie szynel, — jest w czem duszę przewietrzyć z marazmu. Przewietrzysz, — zanucił prawie, oglądając się niecierpliwie za czapką, — w drugim końcu świata, w ogniu oczyścisz. I zostawisz ją tam pono, — kończył, wstrzepując czapką energicznie.
W szynel opięty, bardziej jakby w sobie zebrany, zmężniały i w dwójnasób zda się wyższy, zatrzymał się tak w nagłej zadumie, w dno swej czapki zapatrzony: stał, jak w cerkwi przez długą chwilę. Wreszcie otrząsnął się i podrzucił głowę.
O skrzydła wrót wyjściowych wsparta, stała — na tem tle szerokiem ogromnie smukła — pani domu, zagradzając mu drogę na progu. Przez służbę widocznie powiadomiona, zjawiła się w porę.
Pułkownik zmieszał się.
— Uprzejmie, — mówił i giął się w grzecznych ukłonach, — przepraszam, — bąkał, — że tak »nieelegancko«, bez pożegnania...
Na długiej twarzy pani migotało przed chwilą jakieś nieuchwytne ożywienie: coś jakby rumieńce na policzkach, jakby ruchliwość milcząca na tych wargach opieszałych i ciężkich. Lecz wobec zachowania się pułkownika cień nagły zdmuchnął te promienie z oblicza. Spoglądała na niego przez rzęsy zniecierpliwieniem cierpkiem. I tą wyniosłością światowej kobiety stropiła go zupełnie. Zrozumiał, że »ta ich grzeczność« jest nieco inna; że on w jej złośliwą karykaturę kładzie przedewszystkiem swój własny temperament, gdy rzecz jest zasadniczo zimna. I że służy właśnie jako chłodu zasłona w chwilach, gdy...
» Kobietą jest przecie? — przemknęło mu w tej chwili w myślach, — a we krwi ma wszak długie szeregi takich, co wychodzili w pole, — aby nie wracać. W innych szli oni warunkach i z inną wolą; a jednak tamtej krwi instynkt może przebił się u niej echem przeszłości przez cały ten szlam mieszczańskiego trybu. Przebił błędnie: ku twojej obcości, — myślał o sobie, — i twojej sprawie obcej. Chociażeś ty u nich »chadatajem« był i parawanem w potrzebie, choć ci tylko obłudne grzeczności świadczono z wyrachowania, jednak w tej chwili może ostatniej... To słowo »wojna« działa potężnie na wyobraźnie kobiece... U nas krzyżem, ikoną błogosławią... Z pustemi tu rękami wyszła i z pustem pono sercem, a jednak... W złych obcościach między nami rzecz najlepsza, na jaką stać było, poczęła się w nieświadomości kobiecego instynktu i ugrzęzła w milczeniu dumy«.
— Mam do pana... już tylko prośbę, — zaczęła spokojnie. — Dziad mój, który »myślą ani sercem być z wami nie może, « (powtarzam jego słowa), — radby panu rękę uścisnąć, mówiąc, — (powtarzam po raz drugi jego słowa), — iż »rzecz wojenna to znów całkiem coś innego«. Otóż kwoli tej rzeczy całkiem innej...
Pani mówiła trochę bezładnie i w niezwykłym dla niej tonie niepewności siebie. Widać było, że to polecenie jest jej w tej chwili bardzo nie na rękę.
— Więc może pan łaskawie za złe nie weźmie, ze względu na dziadka wiek, że ośmiela się go prosić i fatygować do siebie.
— Helena Pawłówna nie obrażajcież wy mnie! — wyrwało się nagle pułkownikowi jakby z głębi piersi.
Długa twarz pani wyciągnęła się jeszcze bardziej, a brwi wielkie napięły się ku górze jak łuki.
— Czemże ja to pana obrażam?
— Pani baronowa doprawdy!... A to: »łaskawie«, — a to »wybaczyć«, — a to »fatygować«... Toż to sędziwiec jest, — drachlec! Starczy jedno słowo wasze!
I zerwawszy z siebie szynel, cisnął go kłębem gdzieś na krzesło.
— Gdzież on? — pytał wzburzony.
— Tam, panie, — odpowiadała chłodno, — w dziecinnym pokoju.
— To-to: w dziecinnym pokoju! — powtórzył smętnie w brodę.
Szablą na pasie już opuszczoną rumor wielki po salonie czyniąc, przepychał się przez tłum strojny ku drzwiom dalekim.
Pani pozostała na miejscu u drzwi w niemiłem uczuciu jakowejś niezręczności towarzyskiej, poniechania czegoś, co już z pamięci w tej chwili się wymknęło, czy też zgoła niewiedzy, po co tu właściwie wyszła: wystarczyło posłać któregoś z panów z tą prośbą dziadka. Wrażenie tak błahe, a nurtujące osmętnieniem dziwnem: oto zapatrzyła się w splecione dłonie opuszczonych ramion i zapamiętuje się w tym ruchu: stoi jak w kościele przez długą chwilę, jakby ją ktoś z tyłu nagle kirem zarzucił i głowę jeszcze niżej zwiesić kazał.
Lecz nieuchwytne były zarówno te myśli, jak i uczucia: tonęły wszystkie w nieświadomym smętku — pod to zabłąkanie się kobiecego instynktu w życia rumowisko.
Ocknęło ją dopiero zawstydzenie, gdy pokojowy zjawił się na progu i zwiesił natychmiast głowę jakoś nazbyt respektownie.



Alarmem dla młodych zmysłów, niby bębna łoskotem, wzywającym na gwałt niewiadomo gdzie: tem była dla Niny wieść spadła pod koniec wieczerzy. »Wojna! — zapalił się w tej głowie świat cały jakby w czerwonych płacht ognia wichrowym łopocie. I oto w zachłyśnięciu nagłem ten w piersiach wstrzymywany spazm wyrwał się płaczem gdzieś w kącie odludnym: »Bolek! — Bolek!«.
On powstał był od stołu w automatycznem sprężeniu. I wykroczył sztywno z pokoju, mijając gwar ludzki błędnemi oczami. Miał to ponure wrażenie, że przed chwilą stało się coś, co pozbawiło go nagle wspólności wszelkiej z tymi tu ludźmi. Niedawno równy tu jeszcze wszystkim, uczuł się nagle tak mizernym, że w samego wstępowała ta korność tępa. Rad był, że prócz dziewczyn nikt prawie jego rozmowy z pułkownikiem w tym nagłym rozgardyaszu przy stole nie zauważył; prosił je też, aby nikomu o tem nie mówiły, zwłaszcza gospodarzom. Każde spojrzenie współczujące pognębiało go jeszcze bardziej, wpędzając myśli w jakieś uparte błąkanie się koło ciała własnego. Widział się gołym, stojącym pod miarą: po kolanach biła go jakaś pochwa dla ich sprężenia, czyjeś ramiona mierzyły mu objętość piersi, czyjeś palce liczyły zęby w ustach. Nagiego pchnięto gdzieś między urzędniki nad księgami. Kazano wreszcie wyjść; zmylił drogę jak pies oszołomiony, sam tu goły pośród tylu czynnych i surowych ludzi. Ktoś zniecierpliwiony popychał go do wyjścia uderzeniem pochwy po nagich pośladkach. Na marmurowej posadzce pałacowego korytarza porzucił był gdzieś pod cokułem jakiegoś posągu garść przyodziewku swego. I tu skórą rozdygotany, — podrywający stopy ziębnące na marmurze, ubierał się pośpiesznie w tych podrygach pod barokowym posągiem Marsa.
I tak się znęcał nad sobą przypomnieniem tych chwil życia dziwnych, kiedy wszystko człowiecze opada nagle z nas, jak garść przyodziewku żałosna. Mijał ludzi wciąż z lękiem i pokorą w oczach: czuł się jakby goły w towarzystwie strojnem.
I tak zwlókł się do kobiercowego pokoju.
Miękka kobieca woń perfum wchłonięta w nozdrza spotęgowała tylko to poczucie cielesności, oraz zmysłowego wydelikacenia w zażyciu. I nagle jakaś rzewność bezmierna wzruszeniem bydlęcego egoizmu załkać mu chciała w piersiach nad twardem jarzmem konieczności i biczem nieubłagania, jakie ślepą grozą zawisło nagle nad życiem jego.
I oto znów nagim widzieć się musi w tym hypnotycznym prawie stuporze na progu zwierzęcości, w jakim powstał był od stołu. Na ustach palą go wspomnieniem pocałunki śpiewaczki, na grzbiecie piecze wyciśnięta dziś liczba rzeźnego wołu, — niby dwa stygmaty młodości.
Po chwili poderwało mu głowę to pytanie, które jakby mu w oczy zajrzeć chciało:
»Cóżeś ty z swą młodością uczynił?«
»Patrz, oto twoja pierwsza myśl, gdy tamta wieść przy stole na cię spadła, myśl zagłuszona tkliwem wzruszeniem cielesnego lęku i teraz dopiero dogoniona: Ona to kazała ci z bydlęcą pokorą opuszczonych oczu spoglądać na ludzi wszystkich, ona to przykułać duszę, do nagości ciała własnego, ona to wreszcie za latami minionemi oglądać ci się każe. Otoś znalazł wreszcie tę garść przyodziewku, w jaką człowiecza bezsilność zatula się w tych chwilach ponurych obnażeń życia, które zwą się: musem, przemocą, koniecznością. Oto czeka już na cię to jarzmo i klaska już nad tobą bicz nieubłagania. Odziewajże się szybko w godność człowieka ostatnią: w zadumę nad życiem, które oddać trzeba. Otoś się wybił wreszcie z wiewiórczego kołowrotu wspomnień. Myślże teraz wstecz, a nie oglądaj martwą już namiętność wspak! Zrozum dolę swoją! — Tam, o mil setki czeka na cię grób kopany w polu rękami wstrętu, czy litości, jak gnijącemu psu. Przystrójże się godnie w najdumniejszą myśl młodości. I nie dbaj: słuszna, czy złudna! — bodaj to nawet i pstry łachman był, osłonić przecie nagość twoją, a duszę jak tarczą ochroni: ciało tylko oddasz. I obejrzyj no się wstecz; pomyśl: gdzie się zaprzepaścił piuropusz młodości?
Skoczna melodya fortepianu rozegrana kaprysem piosnki znanej wypełniała tymczasem pokoje wszystkie, dobiegając wraz tej mety, gdzie głos śpiewaczki rozbrzmieć miał i zadzwonić ludziom tych piersi światowym tryumfem. Pod gonitwę fortepianowych dźwięków, prześcigających się nawzajem w rozhukach wesela, uderzył w powietrze jak w strunę diwy głos potężny.
I wywlókł go ku drzwiom na progi, jak psa za obrożę, aby raz jeszcze popatrzył, jakie to owoce wydały posiewy młode.
Nie mając sił spojrzeć na śpiewaczkę, utkwił oczami na długim, w kabłąk pogiętym osobniku, o głowie ptasiej i wargach w tej chwili jak gdyby żujących. Ta twarz w monoklu rzucała błędnie ponad głowy ludzkie jakby złośliwość chytrą, jakby niemy koncept figlarny, lecz zastygły i drętwy na obliczu znużonem: ostatni wyraz, jaki czepia się zwiędłych po miastach masek ludzkich. Słuchał czujnie, melodyą cały wibrujący, jak oper stołecznych bywalec i śpiewu miłośnik. A gdzie się kierował monokl jego błyszczący i, rzekłbyś, zgasłe przy nim drugie torbiaste oko, tam uwijał się psotnie przed ich spojrzeniem, tańczył niby kusa maryonetka diwy palec wskazujący, na pół długości przysłonięty rubinową »markizą« pierścienia. I tak krwawnikiem płonący, migotliwy od brylantów otoczy w ptaszka naśladowaniu wabił ku sobie palec śpiewaczki, ku tej piersi wzdętej i rozdygotanej pod rezonansem potężnego śpiewu:

Miłość ptak to woli polnej,
Nie zsidłany dziki ptak.
Łzom i żalom nie powolny,
Smutkom zawsze czyni wspak.

Tę potworną projekcyę życia w teatr, w teatr dzisiejszy, gdzie rozpętanie młodej woli imituje coś jakby Beardsley’owskiej megery opiumowa lubieżność — powitał Zaremba gwałtownym otrząsem wstrętu.
A śpiew rozlegał się dalej.
Mężatki białe i pulchne, w energiach cielesnych po uczcie tą pieśnią zniecierpliwione, odwracały od młodzieńców bladych swe czary rozmarzeń dwoiste, prężąc wydekoltowanych piersi pąki wezbrane tam, skąd dźwiękami swawoli rozdzwaniał się południowego, jak myślały, temperamentu żar. — Paniątko o twarzyczce okrągłej i włosach brunetki opadło teraz w sobie jak kwiat na spiekocie, pogięła się łodyga kibici wiotkiej, a lico, rzekłbyś, skrytością się pokryło, niby lilia przez żuka już zapłodniona i płatkami się tuląca; już nie mówiono przy niej o sztuce i literaturze: sztuka sama oddziaływała w tej chwili bezpośrednio. Zaś ta najdorodniejsza, o lica mlecznej urodzie na tragicznym kirze włosów, ukazywała w zwilgłej purpurze ust do całowania nieskorych perłowych zębów wyszczerzenie aż bolesne: chłonęła w piersi życia luksusem wyjałowione i żmudne egzotycznych namiętności oddechy. — Nawet damy surowe, pomne na toast niedawny, spoglądały na diwę z rezerwą, lecz i respektem, jak na monstrancyę inowierczą; słuchając pieśni swawolnej, splatały ręce suche o niezliczonych ilościach pierścionków i pochylały głowy jak przed kazaniem. — Nieco na uboczu sapał w fotelu ciałem wielkiem Wojciech Stanisławowicz: ucztą i winem na twarzy spurpurowiały, wystawiał swój gruby pierst z ciężkim herbowym sygnetem i niby kapelmistrz batutą poddawał takty piosnce Carmeny.
W zawrotach i skrętach kaprysu już piosnki wibracya rozpylała słowa: dzwoniła nuta sama, kaprysiły dźwięki gołe, śpiewały głoski w wyskokach tanecznych:
La-la-la! — sypało się pereł rozpryskiem z piersi śpiewaczki w dźwięki zasobnej.
I te lekkości, bańki mydlane, pustoty wygłosy jak cymbał brzęczące, móżdżków ptasich radość i ochota, dźwięczały ludziom w uszach niby fanfara młodości: nęciły porywem wyobraźnie krótkie, biły tęsknotą w skroniach marzycielskich. W motyli barwny tan rozpląsały się rojenia kobiece. Sama gnuśność unosiła się w zefiry. Na skrzydłach jątek jednodniowych siepały w tym błędnym promieniu słońca wyrojem niecierpliwym zapały krótkie, siły bezwolne, energie płone: — młodości fanfara święciła swe tryumfy!
Wśród głów słuchaczy wszczęło się tymczasem zamieszanie nagłe: jakiś zgiełk niewyraźny wmieszał się w dźwięki śpiewu, wzbudzał otrząsy i gniewne obzierania się ludzi.
Stojący bliżej okna poczynali sobie zdawać sprawę, że hałas ten pochodzi z ulicy i niesie się zdaleka gwarem zrazu przycichłym, za chwilę jeszcze głośniejszym. W gesty diwy, nie wiedzącej, co ten szmer wśród słuchaczy ma znaczyć, wmieszał się przelotnie pytający ruch oburzenia. Nie przerywała sobie jednak, pragnąc strofę bodaj dokończyć, zwłaszcza, że i akompaniator uderzył odruchowo w mocniejsze akordy. Wpadła tedy i ona we wtór jeszcze większej carmenowej brawury:

Miłość ptak to nie zsidłany,
Dobru sporny, dziki ptak;
Za wolnością jak cygany
W błędnej doli wiedzie szlak.

Pod gest i akcent, zgarniający jakby z powietrza wszystkie impety i żary młodzieńcze w głęboki przegub swych piersi olbrzymich — urwał się nagle śpiew i opadło ramię diwy. Szastnęła trenem w indygnacyi karcącej surowo publiczność.
Lecz w tejże chwili ktoś w dłonie uderzył, jakby z bicza klasnął.
— Przerwać! — huknął głos basowy.
Pułkownik stał w oknie i roztwierał je gwałtownie. Mroźne powietrze buchnęło na przerażone kobiety, niosąc gwar ulicznego zbiegowiska: męskiego chóru dostrajania się bezładne w pohukach okrzyków monotonnych:
Wajnà! Wajnà!
W tumulcie mundurowych wyrostków gubił się chór bezładny i zmącił rozbrzmiałym nagle głosem orkiestry. Wreszcie zestroił się jakoś: trąb mosiężnym łoskotem rozbrzmiał w hejnał potęgi — hymn znany.
W blasku bijącym z okien parterowych salonu załopotała się nagle w ulicy olbrzymia trójbarwna chorągiew.
— Wstać! — huknął pułkownik instynktownym akcentem rozkazu, lecz zarazem jakby w życzliwem ratowaniu ludzi od popełnienia czegoś nieprzystojnego: »Wstać potrzeba«, — dodawał łagodniej.
Mężczyźni, których to zastało na krzesłach, powstawali bardzo powoli, obzierając się naokół, jakby ustępując sobie nawzajem pierwszeństwa. Kobiety czyniły to początkowo w zdumieniu, że się i damy inkomoduje, potem zrywały się z miejsc w popłochu, jedna za drugą.
W salonie zaległa cisza blada.
— Sasza! — rozległo się u okna i załamało nagle w wzruszeniu. — Sasza! — brzmiało nizko w wołaniu basowem, starającem się przekrzyczyć tumulty uliczne. Darujcie państwo! — zwrócił się pułkownik z proszącemi dłońmi w pustkę naokoło siebie, gdyż goście wszyscy odsunęli się od okien ku ścianie przeciwległej. — Darujcie, — syn to mój rodzony!
Oschła cisza panowała wśród ludzi z miejsc powstałych.
On zaś cofnął się nieco i, pochyliwszy się bokiem, przyglądał się pod świateł krzyżujące się refleksy jakiemuś zakłębieniu tych tłumów na przeciwległym chodniku.
— To — to! — mruknął — czapki niech zdejmują... Tylko nie bić!... Nie bić tak!... — huknął nagle całym zasobem głosu z piersi. — Zabijecie!
— Poskoczę ja chyba na ulicę, — mówił, cofając się od okna. — Toż i w samej rzeczy, zabić gotowi, — zwrócił się do gości w salonie z wytłumaczeniem, czy też prośbą o doradę, co mu czynić należy. — Ta pierwsza iskra wojenna to piorun w wyobraźnie młode. Nie daj Bóg z tym ogniem igrać!
Nikt nie odpowiadał mu nawet próbą gestu, nawet grymasem na twarzy: — patrzano w inną stronę. Cisza zimna przykuła się milczeniem do ścian.
Wśród kołem pod ścianą stojących gości na krześle pozostał tylko Bolesław, w ramię przez kogoś trącony zdał się nie czuć tego, nie podnosił się z miejsca. Głową w bary wciśniętą i czarną plamą włosów wystawioną na ludzi zdał się tępo zapatrzony w sterczące na wysztywnionych nogach lakierki; ramiona opadły wiotko, wydął się w pogarbieniu gors koszuli jak biała pierś ptaka, poły frakowe rozrzuciły się na boki: tak zawisał na krześle. Ogłuszający rozgwar ulicy niósł mu w uszy jakby szyderczy nakaz władz duszy tu wykorzenionych, które teraz na obcego życia potrzebę i skrzepienie w jego piersi i czoło wstąpić winne i zwać się — męstwem.
Uniósł nieco głowę i spojrzał z pod oka na kilku stojących opodal panów. Po chwili począł się śmiać sztucznie, szerokiemi usty w oba kułaki swoje, cały w pokurcz pogięty na krześle.
Lecz niebawem opadł w sobie i zawisł na krześle jak poprzednio. A gdy powracał do głowy spokój, przy serca głuchym nacisku zatrzymały się znów myśli wszystkie jakby odrętwiałe na progu zwierzęcości: w tej, po raz trzeci, ponuro już powracającej hypnozie, przykuwającej wyobraźnię do nagości ciała własnego. Gołym się poczuł w tej chwili na krześle, w obliczu tych wszystkich ludzi strojnych. »Dla tego ci panowie zasłaniają mnie od kobiet«, — pomyślał dziwacznie i w tejże chwili podniósł rękę do zalanego potem czoła. I tak się cały w jeden kłąb nerwów zamienił, że gdy wśród łoskotu orkiestry i pohuków ulicznego chóru diwa w drugim końcu salonu ruszyła się z miejsca, drgnął nagle kurczowo całem ciałem.
I podrzucił głowę.
Jakoż z kobiet obecnych diwa jedynie zaciekawiła się manifestacyą ulicy. I korzystając z pustki pośrodku salonu, teraz dopiero mająca sposobność do całkowitego rozpostarcia trenu, przekroczyła przed oczami ludzi pawiem białym w całej okazałości swej szaty królewskiej.
I zatrzymała się przy oknie ostatniem, tuż obok drzwi, wiodących do dalszych pokojów, — sama jedna na przedzie salonu.
Gdy diwa swą ciekawość i uwagę skierowała na szyby ku tumultom zbiegowiska, skłócił to jej zapatrzenie szmer, dochodzący tuż z poza drzwi, przy których stanęła: coś jakby kroki gwałtowne tłumione dywanem, o tempie tak dziwnie niespokojnem, że w instyktownym lęku musiała odwrócić głowę.
W złotym jakby pyle mrocznego za drzwiami wnętrza błysnęła jej w oczach jasno zielona plama sukni w ruchu giętkim, przysłaniająca czarną sylwetkę męską: rzekłbyś, zmaganie się kobiety z kimś, co się gwałtownie rwał za progi. Szamotanie się rozpaczliwe, w tem ustokrotnieniu sił kobiecych w chwili nagłej: na szyi przed chwilą jak gdyby zawisła, teraz chwieje się na nogach odepchnięta brutalnie i odpada jak ptak z rozstawionemi niby skrzydła ramiony i tem rozkrzyżowaniem broniąca wyjścia z pokoju. Lecz oto pada znów całym ciężarem na czyjeś piersi i szyję: prosi, zaklina najwidoczniej.
Przy wrzawie dochodzącej z ulicy działo się wszystko dziwnie cicho; dopiero, gdy te tumulty wraz z muzyką i śpiewem przelały się tłumnie dalej, usłyszała diwa spazmatyczny oddech kobiecego wyczerpania i ten szept wyłkany: »Na litość Boską niech się pan opamięta! Nie! — nie puszczę pana do niej... Niech pan to porzuci, bo i mnie pan okaleczy... Jezus Marya, nie puszczę! Bij, a nie puszczę!... Bolek, nie!...«
Był to już krzyk poprostu wdławiony w gardło: czyjaś ręka w pasyi za szyję ją chwyciła, w obawie by nie podniosła alarmu przed czasem, czy też by drogę sobie utorować. I w tejże chwili rumor zgłuszony: odepchnięta, ostatnim wysiłkiem, w padaniu samem, zagarnęła ramieniem skrzydło drzwi i przytrzasnęła je swym ciężarem, pozostając tam — wewnątrz: w obliczu tej furyi, z którą się zmagała.
Pod diwą ugięły się kolana. — »Czyżby? — nie dowierzała swym oczom. — Więc on rzeczywiście chciał?... I oto skąd przyszła obrona!« — Odchodziła szybko w drugi koniec salonu między mężczyzn, by mieć ich pod ręką w razie, gdyby ten szaleniec tu za nią poskoczył. A w swym odwrocie pośpiesznym zapomniała o trenie: poprzednio w pawim rozkładający się przepychu i biegnący za nią jak fala, teraz oto w wązką smugę się zbił i długim sztywnym ogonem podskakiwał za diwą, śpieszącą podrywnymi kroki z naprzód podaną szyją, postacią jakby wydłużona i cieńsza: uchodziła właśnie jak ta pawa spłoszona.



Nina tymczasem, rozkrzyżowana na drzwiach zamkniętych i dysząca ciężko, nie spuszczała go z oczu czujnych. W tej chwili stał tyłem do niej zwrócony, trąc dłonią czoło, w opuszczonym ręku trzymał wciąż tę krzywą szablę, ledwo u rękojeści wysuniętą ze spłowiałej adamaszkowej pochwy. Zerwał ją był ze ściany, z pośród tej broni wszelkiej, zawieszonej pod portretem. Właśnie na tę chwilę nadeszła, gdy zaniepokojona jego zachowaniem się w salonie, wymknęła się tuż za nim. Co potem było, ani wie, ani pamiętać nie pragnie. Szamocząc się z nią brutalnie, rzucał jej na głowę, nie wiadomo za co, słowa mściwe, że odrazą przyjmuje go w tej chwili samo zbliżenie się kobiety, że w tamtym oto cielsku i sadle dusza jego plugawić się jeszcze będzie, gdy ciało pod cudzemi polami zgnije. »A do tego nie można dopuścić! W żadnym razie nie można! — bełkotał nieco spokojniej w jakiemś otępieniu surowem. — Wtedy przestaną chichotać nade mną... I bić mnie.«
— Kto?! — krzyknęła.
— Tamci z ulicy.
Ninę ogarnął lęk zimny, i zakręciła się jej głowa w obzieraniu niespokojnem, jakby za tą niesamowitą siłą, która przemawia przez niego urojoną rzeczywistością. Lecz na szczęście tamten zgiełk uliczny cichł i umilkł wreszcie w oddali. A on tyłem się oto obrócił i cucił czoło dłonią.
Machnął ręką: poniechał złej myśli. Szablę chowa gdzieś w kącie otomany: zastawia i przysłania poduszkami z cierpliwym uporem dziecka. »Po co on to robi? — myślała Nina, nie spuszczając z niego oczu.
Teraz oto chodzi po pokoju, o niej jakby zapomniał zupełnie, mijając nie widzi.
— Jak to patrzy! — zaśmiał się głosem nagle dyszkantowym.
— Ja nie spoglądam źle, — próbowała się tłumaczyć i zapłakała nagle: w siebie, cicho, z całych sił wargi rozdygotane gryząca, by się nie narazić tej sile niesamowitej, która przez jego usta przemówiła nagle brzmieniem zupełnie obcego głosu.
Ale on nie ją miał widocznie na myśli, bo oto stanął przed tą wielką kukłą murzyna w kącie i zaśmiał się po raz drugi.
Obzierała się w swoich ptasich ruchach głowy na każdy jego gest, każdy grymas tak dziwnie nie własny. Zwłaszcza śmiech jego przebiegał ją chłodem po ciele: rzekłbyś, maska, wykrzywiająca się na ukrytej twarzy: widać było przez nią tylko ogromnie czarne żagwienie się oczu i wybiegające z nich iskry niepokoju, jakby ku stu myślom rozwiane.
A on, chodząc po pokoju, chichotał wciąż.
— To bydlę, — wołał teraz, — trzyma wciąż w pogotowiu swój dzban i czarę. Pamiętasz Woydę? Musisz pamiętać?
Mówiąc to wziął do ręki dzban i czarkę. I w tejże chwili cofnął się zdumiony, gdyż Nina bez słowa i gestu osunęła mu się ciężko do nóg i za cofającym się czołgała się prawie z krzykiem prośby w oczach.
Przysiadł na krześle, pochylając się nad jej głową:
— I tyś uwierzyła, że tu w tym dzbanie stoi trucizna przygotowana dla tych, którzy jej zapragną?... Niemądra! — śmiał się wciąż nie swoim głosem.
Na chwilę przelotną gaśnie mu oto w oczach ten rozpłomieniony nieład i staje w nich zdumieniem spojrzenie pytające, zwrócone do niej wprawdzie, lecz w tej chwili chyba nie poznawanej: czepia się oczami życia jakiegobądź, człowieka jaki się nadarzył, chwyta się spojrzeniem cudzej duszy, władnej ładem swoim.
Nina nie rozumiała nic w coraz to zimniejszym lęku, lecz stokrotnie mędrszem w takich razach czuciem wiedziała, co jej czynić należy. »Oderwij mu myśli od chwili! — pchnęło ją coś jakby rozkazem gwałtownym, — w dal! — koniecznie jak najdalej.«
Wciąż na klęczkach, ramionami o jego kolana wsparta, mówiła w nagłej inspiracyi opowiadawczej:
— Pamiętasz Bolku, jakeś do nas po raz pierwszy na wieś przyjechał, i jak ja za tobą, jak cień wszędzie chodziłam, naśladując wszystko, coś ty robił, śmiejąc się zaraz, gdyś ty się roześmiał, dziwiąc się, gdyś ty się zdziwił. Takiem niemądrem dzieckiem byłam. Gdyś w pole lub do ogrodu wychodził, ja zawsze za tobą, a gdyś podskoczył sobie idąc, ja także podskoczyć sobie musiałam, za tobą biegnąca. A gdyś kozikiem co strugał, ja przed tobą w kuczki siedzę, cała w oczach, w niepokoju, w patrzeniu: gdyś cmoknął niecierpliwie, ja cmoknęłam zaraz, gdyś zaklął brzydko, ja klęłam słowo w słowo. A jak ci się tylko przy tem zajęciu cośkolwiek nie udało, zaraz gniewałeś się bardzo — na mnie. A gdy ci się powodziło w struganiu, to sobie ze mnie podrwiwałeś gwizdający. — A potem, gdy skończyły się wakacye, siadłeś na bryczkę, rad, że wracasz do miasta, sam jeden na dużem siedzeniu: mężczyzna taki! Och, jak ja to pamiętam. I pojechałeś.
Póki mówiła, pochylał się nad klęczącą z ogromną powagą wysiłku, aby skupić się cały na tych wspomnieniach, z których sączyła się cichość jak z południowej godziny na polu. A w miarę słuchania wodził dłonią wpółzamkniętą ponad nią, włosów nawet nie dotykając, jak gdyby chcąc ugłaskać tamtę głowę dziecka, przypominanego coraz to lepiej, coraz to wyraźniej.
— Patrz na mnie! — wołała, — chwytając go za piersi. — Poznajesz? Widzisz? Wspominaj ze mną, wspominaj ciągle! O, ja wszystko teraz tak doskonale pamiętam: każde słowo twoje, każde spojrzenie z przed laty... Patrz! Czujesz mnie? Przypominasz? — uwisała mu z całych sił na szyi. Więc się uśmiechnij. No, drogi! I nie męcz się tak myślą, nie męcz w oczach. O, Boże, Boże mój! — opadły jej na chwilę ramiona.
W oczach jego jakby przez mgłę z trudem przebity, stanął wreszcie uśmiech.
Wówczas ona przewinąwszy się jakoś w tej radości nagłej, zarzuciła nań ramiona tyłem, i tak uwisła na jego szyi, głową o piersi jego wsparta, cała skrętna w ruchu, jak dziecko w psotnej pieszczocie.
Zerwał się z miejsca, obzierając się, jakby za zgubionem w myślach zamierzeniem. Z klęczek nie powstała, uczepiona ramion jego czołgała się wprost za nim.
— Zostaw ty mnie lepiej, — dobył z siebie głucho, wyrwawszy rękę tarł nią jakiś czas czoło, przypominając znów zamiar poniechany, czy też zbierając z takim mozołem myśli rozpierzchliwe. — Bo przecież ja jutro...
Dorwawszy się znów ramion jego ściągnęła go tym razem z powrotem na kanapę i uwisła mu na szyi, głową na piersiach jego wsparta.
Łopotało się serce przerażeniem coraz to większem tego słowa jednego:
»Jutro!«. ..
Jawiły się za niem jakby w pożarnych płomieni łopocie te obrazy wojny, zrodzone w młodej wyobraźni nie wiadomo gdzie i kiedy.
I na nic już nie bacząca, na wszystko inne oślepła i głucha w tej chwili, przy zamkniętych powiekach pełzała prawie rękami po piersiach jego ku szyi, oplotła ją chwytem tonącej i, odpowiadając jękiem nieomal radosnym na jego ramion zagarnienie mocne, trafiła wargami na wargi.
Z płaczem pomieszał się śmiechu podryw krótki, w szepcie ust całujących zagubiony i jak płacz bezradny.
A potem już tylko czucie czyjegoś spojrzenia na sobie — na tych piersiach, które pod jego dłonią, przy tem chyleniu się na wznak, z sukien dekoltu same się wyrzuciły dyszące.
— Patrzy! — sprężyła się cała.
»Kto?« — pytał niemo tuż po nad nią żar oczu wilgotny, potem tych białek błyskanie, gdy się te oczy zezem obzierały po kątach pokoju.
Wyplątawszy z trudem ramię z jego uścisku, wyrzuciła je w tył, poza siebie w kierunku czarnej kukły, stojącej tam w kącie z swą tacą mosiężną w łapach wielkich.
On!
I wtulała się znów cała w te ramiona, podsuwając powieki trwogą rozdygotane na oślepienie pocałunków.
Senże to był, — myślała — czy omdlenie nieprzytomne?...
Ocknięta ujrzy nad sobą przestrach sam: w tych oczach jego krągłych, w ust rozchyleniu suchem i rąk palących dotykaniu jej czoła i twarzy. Wtedy dopiero i serce ocknięte załopotało w piersiach, jak ptak o pręty klatki bijący. A usta, całe szlochu wielkiego pełne i oniemieniem nad tem, co się stało, rozdygotane, szukały omackiem, gwałtownie, w ramion rozpaczliwym oplocie — ust jego, które teraz oto uchylały się już precz.
— Po coś cucił?... Po co?...



Pod ściany cofnięte koło biesiadników hypnotyzowała wciąż jeszcze ta postać w mundurze, która ich wszystkich krótkim nakazem z miejsca podniosła. I choć się odwracały było od niej oczy zimne i milczały usta, gdy się do nich zwracała, przecie automatyczna uległość jednych, popłoch innych ku niej ciążyć poczynały bezwładnie. Przecięła to niespodziana odporność gospodarza, który ze stanowczą flegmą zamknął okno, rzuciwszy przytem jakieś cierpkie słowo pod adresem pułkownika. Na rybich tedy wargach barona, w jamie włosów dyplomatycznych zawisło zimne milczenie obecnych: — dźwigała się w ludziach godność. A gdy pan domu osunął się na fotel i szarpał chmurnie bak jeden, korni przed chwilą panowie poczęli się rzucać w krzesła z demonstracyjną niedbałością gestów.
Te krzeseł szurania i rozruchy skłóciło szumne wyjście śpiewaczki.
Omotawszy dekolt i szyję białopuszystem »boa«, w ramienia sztucznem wygięciu suknię z tyłu pod stanem zlekka unosząc, piersią wypukła, biodrami wypięta, płynęła znowuż przez salę — cała w essach, w zygzakach, w arabeskach, w barokowej fanfarze wielkostołecznego szychu. Wykraczał za nią sztywno, na publiczność jakby obrażony, prężący łydki w spodniach nieco przyciasnych, barytonowy divo, już dawno zapomniany przez kobiety. Tedy raz jeden tylko, u progu samego, skinął ludziom głową i mignął po nad nią brylantem prawicy.
W długiej rotundzie na ramionach, na miedziany czub włosów zarzuciwszy z włoska swobodnie zwisającą chustę, zmierzała diwa ku wyjściu, gdy jej towarzysz, szamocąc się z paltem, monologował wciąż w eksplozyach nieustannych. Obejrzała się wreszcie za nim z cierpkim wyrazem znudzenia na wargach. Lecz w tejże chwili cofnęła się w tył: w framudze drzwi najbliższej ujrzała wbity w siebie czarny żar oczu i jakby zębów błysk na twarzy jak kreda białej.
— Bolek! — wyrwało się jej z ust w szeleście sukien nagłym jak w spłoszeniu wielkiego ptaka. Lecz uspokojona obecnością towarzysza, a zwłaszcza bynajmniej nie napastniczym, raczej błędnym wyrazem w oczach Bolesława, opanowała się wnet. Tą bezpieczną odwagą kobiety i aktorki w sobie skrzepiona, pierwsza postąpiła ku niemu.
Z rozedrganych warg padały mu słowa niewyraźne, gdy próbował ująć ją oburącz za pachy. Lecz palce jego nie zdołały ogarnąć nawet przez pół tych ramion grubych: zimne i ślizkie wymknęły mu się z uchwytu jak ryby.
Stało przed nim roztyłe w pysze ciało kobiety, i poczuciem swego zwycięstwa w życiu tak osadziste, że obezwładniać mogło wszelki odruch cudzej pasyi swą postawą i tchnieniem: — tak się paraliżuje impet fizyczny wobec pierzyny. Ogromem piersi obnażonych wzgardliwa, białe i jak pień grube ramię przed się wystawiwszy, królowała nad nim, niby karcący majestat kobiecego ciała.
— Precz!
Zatrzaskał mu w uszach jedwabny szelest wleczonego trenu. Zamknęła skrzydła rotundy, — zatuliła się w płaszcz majestatu.
Od progu odwróciła się jednak, pełna wzgardy w oczach.
— Och, te tęsknoty tu wasze! — parsknęła, — w których dusza lata całe drzemie, by ocknięta, przekonać się, że cel swój już dawno zgubiła, rozkruszyła na miał »marzeniem«... Jak ja was tu znam! Tu wcale niema uczuć męskich. Tu jest tylko sentymentalizm ckliwy, patos bolejący i tuż, tuż za nim mściwy, szargający cynizm: wszystko starcze! I jakże tu kobiety nie mają być jak najbardziej parafiańsko wysztucznione? Gęsi o geście królewien — to na całą Europę specyalność waszego tu chowu. Klempy o ptasich móżdżkach na koturnach matron — tym widokiem można się tu tylko nacieszyć. Albo te feministki w r śród nich, zagadujące publicznie złe sumienia swoje! Albo te starsze damy tutejsze: O! oo!-oo! Trzeba się foką urodzić, aby módz się pławić w tej zimnej atmosferze. I lawirując nieustannie między ckliwością a cynizmem mężczyzn dbać tylko o to, aby być res-pek-to-wa-ną! — kończyła przeciągle, rozstawiając szeroko skrzydła rotundy.
— Och, i te wasze tu namiętności! — targnęła się za chwilę, — w które nie wrasta żadna dalsza chęć, nie rozpłomienia się żadna ambicya, żaden czyn: namiętności stały się tu wewnętrzne. Tfu!... I cóż dziwnego, że gdy je wir obcego, pogodniejszego życia porwie, unurza napewno. Wy już tylko własnem powietrzem oddychać możecie, jak te odmieńce, te płazy podziemne — i jak one krwawicie na słońcu, które wszystkie inne stworzenia ożywia... Ból i ból w miłości! — zatrzęsło się piersiowym śmiechem jej ciało potężne. — Och, jak ja was tu znam! A pod bólem nizkość — i niesyte potem zemsty znęcanie się nad życiem, i wypaskudzanie się każdemu w jego najcichszą pogodę. O, jakimże zadawnionym wstrętem przejmuje mnie te to bagno smutku północne, chłonące w siebie najbujniejsze zadatki życia... Boże, jak ja tu tonęłam, jak ja tu beznadziejnie tonęłam!... To samo, co tu między wami uczyniłoby ze mnie dziewkę waszą, niosło mnie tam na świecie wzwyż. Bo taką jest tam cena dusznej pogody, radosności życia, żywiołu, które nie wiadomo kiedy i jak przetapiają się tam na wolę i energię.
Roztrzęsły się te jej piersi wielkie w skrzydłach rotundy: poniosło wymowę kobiecą tam, gdzie się ona zwykle kończy, — w szczerość bezwzględną.
— Tam na świecie, — mówiła, patrząc nań wyniośle, — tam na świecie szanują mnie kochankowie moi. A każdy jest dla ludzi kimś, — ja zaś patrzałam na to stawanie się każdego z nich... Przyjeżdżam tu po latach — (zamachała rękami koło oczu) — och, te odżyłe zmory me dziewczęce! Patrzę, rozpytuję: — każdy jest najdoskonalej niczem, ale za to »tęskni«, lub w szlachetnej pamięci lat tylu szarga wspomnienie mściwym cynizmem. A ja tu przecie roztrwoniłam swą młodość najcenniejszą!... Ile smętku, goryczy, znużenia sobą, zmarnowania najpogodniejszych impulsów życia — we wszystkich tu spojrzeniach waszych... Brr! — otrząsła się cała i zatuliła w rotundę, jakby przed mgłą północną wskroś przenikającą.
— I patrz, — mówiła ujmując go niespodzianie za rękę, w tak nagłem kobiecem złagodnieniu po upuście szczerości, — dokąd cię ten smutek zawiódł? Chciałeś się mścić nad czemś, co już dzisiaj jest dla ciebie zgoła obojętne, co już dawno zwiędło w marzeniu. Czy to nie najlepszy dowód, że wszystkie wasze namiętności są już trupie, że nawet tą najpotężniejszą z człowieczych: zemstą — i nią nawet nie kieruje serce. Wy tu jesteście antypodami ludzi, mających jeszcze jakieś rzetelne, z natury własnej czerpane impulsy... I pomyśl tylko: za chwilę tamta dziewczyna! Tak oto wyzuty ze wszelkiej ochoty, z natury nieomal własnej, jużeś się stawał wampirem cudzej pogody i natury. I tak to u was wkoło idzie, — oto klątwa smętu waszego, — w błędne koło.
I aż sama zwiesiła głowę pod myślami temi.
— No, powiedzże choć słowo! — rzuciła nagle w rozchyleniu powiek i twarzy całej wydłużeniem niespokojnem: — stał wciąż bez ruchu z tym żarem oczu błędnym, suchem rozchyleniem zębów i drgawkach na twarzy bladej.
Zaszumiał mu znów w uszach tren wleczony. Dreptał przy nim z cylindrem na tyle głowy i zezem białek w stronę Bolesława diwy towarzysz nieodstępny. I tego ogona, rzekłbyś, uczepiony, nim jakby automatycznie targnięty, wypsnął się skokiem za progi.
Twarz w dłoniach ukrywszy, przylgnął czołem do framugi, szukając w sobie daremnie jakiegoś śladu buntu, żalu, czy nienawiści. Bezwola głucha, oszołomienie tępe przywierało go wprost do tych drzwi zamkniętych, za któremi trzaskał szelestem po schodach diwy tren szumny. To tryumfujące nad życiem mądre ciało kobiety, które głosi oto zdaleka swą pychę ogonem, pozostawiło mu w swem zwycięstwie odrętwienie myśli wszelkich i dławiącą, jak czad, materyalność swej aury, pętającą wszelki odruch duszy.
I stał tak wciąż, gubiąc powoli myśl, gdzie się znajduje i co czyni; tężał, krzepł, — uparło się ciało w ruchu zastygłym, a myśl i wola człowieka jakby wyrwać się chciały z czoła, które ściskał oburącz. Zaś ten gest kurczowy rodził w tępym odruchu łzy bierne, zgoła omijające świadomość: ciało samo litowało się nad sobą, strojąc duszę zmyloną na swój ton bezradny.
Nagle ujrzał przypomnieniem, poczuł nieomal na sobie jakieś sowie oczy o żółtym blasku: przez źrenice jakby widne złowróżbne żagwienie się mózgu tamtej somnabuli, z którą mówił tu na początku. »I pan jest taki sam!« powiadała mu ta czarownica. — »Jakiż to? — pytał wówczas, — trawiony zimną gorączką wielkomiejską? spalony przez innych ogniem własnym?...«
Myśl gorączkowa podsunęła mu wnet potem drugie zapatrzenie się w niego: tej twarzy w monoklu z jej złośliwą chytrością i niemym konceptem figlarnym, lecz jakby zastygłym i drętwym na obliczu znużonem — w ten ostatni wyraz jaki się czepia zwiędłych po miastach masek człowieczych. I oto wszystkie oblicza tych ludzi, zasłuchanych niedawno w śpiew, zlały mu się w wyobraźni w jedną larwę dusznego bezwładu, budzonego w uśmiech rozkoszny wiewem niby egzotycznych namiętności, gdy rozpętanie młodego życia imituje przed nią opiumowa lubieżność megery wielkomiejskiej.
A w kontraście do tej maski błysło mu w otrząsie wspomnień Niny oblicze najmłodsze i ten jej uśmiech nieuchwytny słonecznego milczenia.
Głuche, tępe przerażenie nad tem, co się między nimi stało, zmąciło mu znów myśli wszystkie.
»Tak to u was wkoło idzie! — Słyszał jakby powtarzane słowa śpiewaczki. — W błędne koło, — bez wyjścia...
Gdy oto bokiem zachwyciły oczy barwę munduru.
»Wojna!...« — huknęło mu w uszy przypomnieniem nagłem w łoskocie surmy mosiężnej i tego hymnu podmuchach w muzyce gromów rytmicznych.



Natarczywe, choć ostrożne kołatanie we drzwi z zewnątrz ocknęło go zaledwie przez pół, budząc jedynie wysiłek ku oryentacyi: ktoś dobijał się do drzwi, starając się to uczynić widocznie jak najciszej i unikając hałasu dzwonka. Zanim niepewną ręką sięgnął ku zasuwie, odepchnęło go ramię pułkownika, bardziej skore. Cofnął się, okrągłemi oczami przerażenia widząc, jak przez próg przestępuje ktoś, z pod czyjego kapelusza spływa krew, nasiąka w chustę, przyciskaną gwałtownie do czoła, krzepnie w ciemne strupy na brodzie szpakowatej i zlewa się w obrzydliwie świeżą, chlupiącą plamę na okryciu; wargi ma obrzękłe w tej chwili i sine jak stal, a ten siniec rozlewa się wokół ust na twarz.
— Nic to! — mruczy wchodząc, — na nogach stoję. To znaczy nie trzeba gwałtu wszczynać. Wody tylko. I odprowadźcie mnie gdzieś na ubocze; — do biblioteki choćby, tam nikt szukać nie będzie. Pan mnie nie poznaje? — zwraca się do pułkownika, — Komierowski, brat Leny.
— Ja tak i przewidziałem, — odpowiedziano chmurnie, — że tam na ulicy coś złego się stanie.
— Bili? — wybełkotał Bolesław, nałażąc gorsem koszuli frakowej na tę jego plamę krwawą na okryciu.
— Biłem się, — odmruknął, odsuwając go ramieniem od siebie.
A potem ponuro, przy tych ust sinych nie opanowanych jeszcze drgawkach:
— Miałem broń, — sięgnął z trudem do tylnej kieszeni, by po szamotaniu się krótkiem wytargnąć z niej rewolwer, — ale to dzieci przecie.
Zwisło mu ramię z bronią, zacięły się usta na chwilę.
— Obnosili oni ten okrzyk »wojna!« po ulicach, sami nie wiedząc, co czynią: jak odczarowanie temu życiu, jak odklęcie duszom. I nie pora mi było myśleć: kto się raduje, czy szczerze i komu na grozę? — porwałem okrycie i wybiegłem przed dom, nozdrzami zasłuchany... »Radośniej, weselejby nasi!...« — tylko tyle pomyśleć zdążyłem. — Wtedy oni do mnie za kapelusza nie zdjęcie...
— To-to, — żuł pułkownik pod wiechą siwego wąsa, patrząc nań wciąż chmurnie. — W ogień dusz młodych zaleźli wy, panie Komierowski. Poparzyło.
Bolesław ujął był rannego pod ramię, aby uprowadzić w dalsze pokoje, niebawem jednak zgubił w myślach zamiar i utknął na miejscu wraz z swą troską zapomnianą. Nozdrza, chłonące krwi zapach, rozdymać mu się poczęły, gdy gorączkowe oczy pasły się widokiem krwi, zwłaszcza tą jej najgęstszą i jakby chlupiącą plamą na palcie, gdzie ściekała z rannej głowy. I te zwierzęce, grube podrażnienia zmysłów domacały się w nim duszy, targały omdlałą i bezwolną wszystkich nerwów wstrząsem, sięgając bezładnym niepokojem aż na dno samozachowawczego instynktu. I zatrzymały się oczy uparcie na broni w zwisłym kułaku Komierowskiego, niby na jasnym błysku w tym labiryncie przypomnień skłębionych. Rozwidniła mu się twarz w uśmiechu pewności siebie i wzgardliwej wyższości nad ludźmi, by wnet potem wykrzywić się w chytrym chichocie. A do czego przylegały oczy swym żarem niespokojnym, ku temu wyciągała się dłoń sama w chciwem dygotaniu palców.
Gdy spadła na nią ręka pułkownika, chwytając kleszczowo w nadgarstku.
Pod przenikliwem spojrzeniem obcego człowieka spadł z warg natychmiast ów uśmiech chytry, a z twarzy całej to poczucie wyższości nad ludźmi w urągliwem dla samego siebie oprzytomnieniu z niedorzeczności wszczynań własnych. Mrozem przebiegała go ta badawczość oczu bystrych, sumujących nieubłaganie wszystkie grymasy jego twarzy nie tylko już nie powściągane, lecz wyrażające uczucia wprost przeciwne wysilonym intencyom woli. Gdyby go ktoś w tej chwili o zbrodnię posądził, odegrałby twarzą, jakby pod musem niesamowitym, w najsubtelniejszem wyrafinowaniu mimiki zmieszanie i popłoch zaskoczonego znienacka sumienia zbrodniarza. Popsuł się mechanizm maski człowieczego czucia; własne oblicze stało się dlań potwornym zdrajcą dusznego bezwładu: biernem, a wysubtelnionem do nieprawdopodobieństwa zwierciadlanem narzędziem każdej zewnętrznej sugestyi.
— No, ten gotów nam się i pomieszać! — wygłosił pułkownik z niespodzianem ożywieniem, jakby podniecony w swej ciekawości »człowieka« widokiem dusznego rozkładu i swem szybkiem oryentowaniem się w nim. — Za gwałtowny był ten męski mus nagłości wojennej dla tej słabizny!... Na plac boju przyślą nam pewno nie mało takich; osobliwie z tych tu stron, gdzie na słabizny urodzaj dziś taki sławny.
Blada jak płótno i potem zalana twarz Bolesława spoglądała już tylko stuporem bezwładnego lęku.
— Wszystko co zechcesz wmówisz przecie w człowieka jednem spojrzeniem zaledwie, — ciągnął dalej pułkownik, nie spuszczając z niego oczu badawczych. — W duszy ni na kopiejkę odporności na cobądź. Więc sołdat to, dlatego właśnie, nienajgorszy, — mimo wszystko... A tamto rwanie się do rewolweru znamienne jest przecie! Uu, nie dobre! Ciekawe, przeciekawe, jak każdego z takich do broni czy noża nieodpornie wtedy ciągnie. A bo taki wie na co? po co? na jaką potrzebę? Ciągnie, — i tyle!... Więc znowuż: materyał to wojenny nienajgorszy.
Bujna, zuchowata, roziskrzona w oczach pewność siebie rozświetliła mu wprost twarz całą w tej medytacyi nad kruchością duszy człowieczej.
— A takich na wojnie każdej mało? — pytał zadumy swej. — Którzy giną, którzy dalej idą; najgorszych tylko pociągami całymi odsyłamy precz. W ogniu na nic taki: — o! boi się. (Pułkownik gestami rąk przy twarzy imitował raczej zażenowanie.) — Boi się!... Ale gdy przyjdzie na bagnety, oko w oko, o własną skórę: — uch! nie daj Bóg, jak się taki bije! — Jakbym go widział z ruskim sztykiem w dłoni na szańce po surowowsku idącym.
Twardo nakazał służbie, żeby go ubrała w palto.
— Do jutra, w koszarach! — rzucił na pożegnanie.
Patrząc za odchodzącym, począł się uśmiechać jadowicie pod wąsem krzaczastym.
— Mięso armatnie?... Bardzo to zaszczytny koniec dla takiego, który był przez całe życie mięsem dla kobiet.
Nagle zwrócił się na pięcie w stronę drzwi do salonu.
— Miałbym ja ochotę chwycić cię paniczu w garście obie i szwyrnąć tam, na środek: między te kobiety wasze. Dokończają przecie, dogryzają resztek waszych tu sił!




Komierowski krwawą swą chustę wciąż do czoła cisnąc, patrzał chmurnie za odchodzącym i wnet potem przeniósł takie spojrzenie na pułkownika, że mu ono zmyliło nagle kierunek zainteresowań.
— A wam, staremu, panie Komierowski, wstyd w takie bojowania uliczne leźć.
— Takie i bojowanie nasze! — odmruknął, patrząc mu nieufnie w oczy.
Lecz pułkownik przeniósł podniecenie swej przenikliwości i na niego wraz z bystrym błyskiem siwych oczu:
— Ot, co ja wam powiem, panie Michale... Tfu! i »Michale«, powiedziałem, — odmachnął się jak od zmory, ledwo powściągnąwszy rękę od przeżegnania się szybkiego. — Ot, co ja wam powiedzieć chciał, panie Komierowski: chodźcie wy z nami ochotnikiem na tę wojnę. Czujęż ja człowieka i w was, wiem, gdzie duszy trzeba. Nu i śmieję się! Polityki tam macie inne, — swoje. Napluć i na politykę. Będziecie tam na polu bitwy, czy nie będziecie, polityki to nie zmieni, ni naszej, ni waszej. A zdrowia dusznego przybędzie — nie tylko wam; wierzcie!... Lepiej takie ot rany w ciemne kąty własnego domu nieść i z niemi się kryć? I truć duszę wszystkiem, co skryte, tajne, mściwe; całe piekło pognębieńców w siebie brać? I jełczeć duchem, a gnuśnieć ciałem? Tak li — ha? Nie brak i u nas takich! Zresztą poznali na Sybirze... Nie ta was dusza wiodła. Ale na niej, wszystko jedno, zakończyli, na naszej-to, choć lewej. I pod ziemię zaleźli na życie całe, jak kret. A i oczy, patrz, krecie się stały: zimne, wygasłe, słońcu nienawistne. Nie bójś, kto tą strawą duszę swą karmić zaczął, niech lata tylko poczeka: nic innego w siebie już przyjmować nie będzie, albo wszystko w duszy na żółć nienawiści przerabiać pocznie. I wierzcie mi, panie Komierowski, — pułkownik uderzał się dłonią w piersi, — na takiej duszy gorzej w końcu swoi wyjdą, niż wrodzy. A dla niej jeden już tylko ratunek: dać tej nienawiści choćby sztuczne ujście, ale nagłe, gwałtowne, okrutne! Żyw wyjdzie: życie słoneczne do piersi przyciśnie; umrze: innym coś ze swego wyzwolenia zostawi, — z oddechu szerszego. A zwie się ten ratunek: Wojna!
— Patrzeć ja na was takiego nie mogę! — wybuchnął po krótkiem milczeniu. — Toż to wszystko nie wasze, nie wasze! I to bielmo krecie na oczach i ten ciężar gnuśności na ramionach. Z Sybiru wy bo może od tych naszych przywieźli i pod ziemią hodujecie. A natura całkiem przecie inna.
Rzucał ramionami, parskał przez chwilę, wreszcie:
— No, to już na stryja Michała, czort bierz, lepsza dola przyszła!
— Pewnie, — odmruknięto. — A pan skąd o stryju?!...
— Zdarzyło się słyszeć. Chodźcież wy z nami na tę wojnę! — A ot dziadek wasz: ten się dyplomatów nie pytał: gdzie się bili, wszędzie lazł.
— I czegoś przytem chciał, czegoś się spodziewał.
Ale pułkownik nie słyszał, bo wyrzucając oto ramiona w górę, wołał:
— I sześćdziesiątże lat człowiek po Europie nic innego nie robił!... A patrzcież: i sfrancuział przecie na stare lata. Pytam się tedy: czemuby wam nie zruszczeć? No, i rzuca się! Ależ, dobry człowieku, wy i tak już przecie przez pół... Prosto i otwarcie w duszę nam iść nie chcieli, mierziło czuć odrębność, a i gwałt był w tem; więc fatygowali się aż takim kołem wolności: przez Sybir, podziemia krecie i nęk dwudziestokilkoletni. Takby i wiedzieć powinni, jak z wami trzeba! Ryby pod wodą uporem zawsze idące, jak te pstrągi: — do źródeł chcą. Niechaj! Minie czas, każdej rybie jurny, nie postrzegą nawet, jak samych zniesie — w morze. Bo morze to dla nas wszystkich słowiańskie, choć się pstrągiem miotaj, pod wodę idąc!... A z pstrągów najbardziej uparty to wy, panie Komierowski: miota się i miota! czy w Wiśle, czy w Obii a Jeniseju; zaś rzeka ta każda w morze niesie i niesie. Toż widzę ja »człowieka!« Nie bójś, czuć my umiemy dusze ludzkie... Po prawdzie powiedziawszy tego wam tu wszystkim nie dostaje: niema w ludziach tego widzenia i bliźniego i siebie samego po najskrytszych zakamarkach duszy. U nas tego za to aż do omierzłości!
I w gwałtownym przeskoku myśli machnął wzgardliwie ramieniem.

— Zresztą, tfu! czort! napluć na to. Ryją ludzie po swoich i cudzych duszach, bo dzieła męskiego niema. Ot, raz jeszcze: chodźcie wy z nami na tę wojnę, panie Komierowski!
Ale ranny opadł był tymczasem w sił zmaganiu i, cofając się do pokojów, uwisł prawie ramieniem na framudze drzwi. Zwrócony twarzą do pułkownika, nie śpieszył się z odpowiedzią jak człowiek osłabły:
— A lepsza dola stryja Michała, panie?...
— Niech spoczywa cicho.



Ledwo drzwi zamknęły się za nim, skrzyżowały pułkownikowi zadumę inne myśli: spojrzał bokiem w strony pokoju, w którym minął był tak niedawno Ninę i Bolesława, zmieszanych ogromnie.
»Ślepe dusze mają tu kobiety, — mówił po chwili do siebie, — i zmylone instynkty; już im największa słabość mężczyzn najtkliwsze uczucia rodzi... A ty przecie z tych tu lepszych: — życiu rada tymczasem, przerada! Odważne bywają takie, harde w sobie i nienawidzieć umiejące: wojennemu człowiekowi rodzona kobieta! Rozślimaczą cię tu oni, rozbabrzą duszę, mierzawce niedołężni; rozstroją, rozdygoczą one nerwy kobiece, jak to trzeba zmysłom ludzi słabych.
— Żal! — mruknął twardo. — Święci w niebie może się modlą wtedy, gdy się bujność natury przed niedołęstwem sił korzy, ale sam czort tego widoku nie zniesie... Tak i nie zniesie! — przybił w powietrzu kułakiem. — Zmylone instynkty kobiece, korne przed afektacyą ludzi słabych, zerwać się mogą zbyt łatwo za żywiołem sił spętanych — w zło czynne...
»Żal! — mruknął raz jeszcze i zwiesił głowę.
— »Chodźcie wy z nami na tę wojnę, panie Komierowski!« — powtórzyło mu się w tej chwili jakoś samo, bez woli, w chwilowem znużeniu myśli. — »A ten drugi? — przypominał znów bezładnie Bolesława Zarembę i odymał wargi, — on ich dzisiejszy, moderny!...« »Gdzie te... — zmąciły się siwe oczy pułkownika jak snem: mgłą wspomnień zasłonięte zdały się patrzeć gdzieś błędnie przed siebie. »Gdzie te dwory dzisiaj! Gdzie te lasy!...
Żachnął się i otrząsał z siebie to rozmarzenie półsenne.
— Komu wróżył, a sam w cudze dusze zalazł z ciekawości za »człowiekiem«! — A co w nich jeszcze z tych dawnych, dobrych, instynktów: z tej żyźnieradosti lekkomyślnej, z tej ochoty czortowskiej — (pułkownik strzelał nerwowo z palców) — wszystko to... Aj, aj, panie Michale!... wszystko to dzisiaj... (pułkownik wciąż strzelał z palców).
Gdy rozległo się nagle mocne, a dwukrotne targniecie dzwonka, — i wnet potem władne zakołatanie do drzwi.
— Acha! — pułkownik schwycił pod powiekę zrozumienie rzeczy: »Tak i było do przewidzenia, że tamto zajście na ulicy sprowadzi tu rychło i tych gości.«
Jak człowiek mający każdej chwili zawsze wszystko na oku i nie potrzebujący rozglądać się w chwili nagłej, schylił się zupełnie spokojnie, z nonszalancyą i, podjąwszy z ziemi zakrwawiony kapelusz Komierowskiego, rzucił go za uchylone drzwi. Poczem wyjął chustkę, poślinił i wysoko na odrzwiach ścierał drobny ślad krwi, jaki tam pozostawiła wsparta dłoń Komierowskiego.
Do przedpokoju wpadł starszy z tutejszej służby, ów brodaty »człoviek zaufania« pana domu. Tuż za nim zjawił się i wzburzony baron.
— Na litość Boską, pułkowniku! — żandarmi.
— No, na tem ja się już sam rozumiem. To nie kombinacya finansowa.
A ujrzawszy, jak rybie wargi gospodarza dygocą, roztwierając się dziwnie miękko w jamie baków dyplomatycznych, rozbłysnął jakąś radosną nagle ciekawością na twarzy całej: »Szczupak! szczupak!« — omal że nie ucieszył się głośno. — »Ot i jenerał sam! — dodawał wnet w myślach, — ot i głównokomandujuszczy ichniej tu dziś egzystencyi: tej omiękłości i zniedołężnienia życia, tego królowania kobiet i całej tej mierzawszczyny!«
Zapatrzony z dziwną nagle pasyą w jego nos biały i tłusty, w te baki sztywne jak z blachy, omal że nie parsknął mu w twarz:
»Burżuj!«
Kołatano tymczasem do drzwi coraz to gwałtowniej.
— Ci panowie drzwi rozwalą, — bąknął baron i postąpił krok, aby samemu je uchylić.
— To-to! Panowie żandarmy i barońskie drzwi wyważyć gotowi, gdy trzeba.
— Aj, aj, panie baronie! — pogroził mu psotnie palcem.
By wnet potem wypchnąć go na pokoje, na znak, że woli sam tu czoło stawić i sprawę łagodzić. Poczem sięgnął flegmatycznie po szynel, rzucony poprzednio kłębem na krzesło.
I wówczas dopiero zwrócił się do barońskiego »człowieka zaufania«  , stojącego sztywno z zakrzepłą twarzą i brodą.
— Otwórz.


Nina tymczasem, wciśnięta w róg kanapy i obojętna na Wandy tkliwość i rąk uściski, spoglądała przed się w upartym bezruchu i ogłuszeniu zupełnem na wszystko, co się wokół dzieje. Patrząc przed się, nie widziała nic zgoła, szepczącej Wandy nie słyszała wcale; zadumana, miała w sobie nirwaniczną obojętność na wszystko: gdyby ją płomienie pożaru ogarnęły w tej chwili, dałaby się ich uściskom bez drgnienia.
Te momenty fascynacyi grozy, opadające wobec wrażeń nazbyt gwałtownych stworzenia właśnie najruchliwsze, w instynkty najzasobniejsze, — wszystkie dusze wiewiórcze, — są jakby kresem ich wrażliwości, z woli natury tylko pogodnej: granicą ostatnią przyjmowania jakichkolwiek pobudzeń z zewnątrz. Pozostaje już tylko:
— albo chyżym spadem rzucić się na schwał, może w tym karkołomnym skoku podwinie się jaki uchwyt ratunku, a wtedy: w śmig, w zwrot, w zakłębienie — z gałęzi na gałąź, z wierzchołka na czub, z konaru na pień — gdzieś w gąszczy zacisznej przypaść, z łapkami przy uszach czujnych przeczekać bicie tego serca, które pęknąć chciało i... poskoczyć dalej w światy ciekawe;
— albo, pozostawszy na gałęzi pod fascynacyą grozy, dać temu sercu ścichnąć, stanąć w bezoddechu otwartym, gdy wyciągając z kłęba swe cielsko coraz to dłuższe, pełzać pocznie ku zdobyczy, przykutej jego wzrokiem do gałęzi — wąż smutku leniwy, potwór życia najstraszniejszy!...
Bo powaga nieszczęścia jest jak smutek leniwy, a smęt taki, co nam miesiące i lata wypełnić sobą zamierza, jest jak śmierć sama powoli na nas idąca.
Uciec!...
I Nina sama nie wiedziała, jakie to myśli »skądciś« jej się pojawiły i, przepadając »gdzieś«  , zerwały ją nagle z miejsca w sprężeniu ramion upartem: postanowienie przyszło samo«. Jakie to mianowicie postanowienie — nie wiedziała zresztą dobrze.
— Nie płacz! — tupnęła na Wandę.
Było bo w tem i upokorzenie i obelga już poprostu: ta »poczciwa« Wanda płacząca za nią, która to wszak sama czynić powinna. I znowuż wydała się jej Wanda, niby ta zakapturzona nad chorą zakonnica, która na to tylko współczuje i płacze, aby spleść rychło ręce obie i, opuściwszy powieki, opowiedzieć, jak to święta Brygida, córka królewska, była jeszcze ładniejsza, tańczyła jeszcze piękniej, a jednak, cała się cierpieniom ludzkim oddawszy, i miłość nawet...
— O, nie, nie! dajcie mi pokój ze »świętemi«  , — rzuciła opryskliwie tym myślom w odpowiedź.
I jęła chodzić po pokoju. A że krok plątał się mimo wszystko, był jakby niezdecydowany i co chwila w opieszałość opaść gotowy, więc podjęła suknię bocznym chwytem, możliwie wysoko: ściągnęła fałdy w garść dla większego reljefu bioder, czyniąc to wszystko po części »Wandzie na złość«, tym »świętościom« w odpowiedź, po części zaś dla skrzepienia, — by uczuć się, wszystkim smętkom spornie: hardą, mocną, pewną siebie. I tak w biodrach rozkołysana, w brawury kobiecej kroku i geście przechadzała się po miękkim dywanie jakby na czających się stopach.
— Bój się Boga, Nino, co ty gwiżdżesz?!
— A ty skąd to znasz? — odpowiedziała opryskliwie, pokazując gniewnie czubek języka.
I zawstydziły się obie.
Stąd nawrót smutku jeszcze gorszy niż przedtem. Wanda doczekała się wreszcie: oto łzy wielkie zakręciły się wirem gwałtownym w oczach Niny; porwała się tedy z miejsca, by ją ramionami ogarnąć. Lecz Nina żachnęła się jej w rękach, chwytając kurczowo za oba ramiona.
— Ach, zostaw mnie! Bo jabym w tej chwili coś złego chciała komu zrobić!
— Komuż to?... — rozchyliły się szeroko fijoletowe oczy Wandy. — I za co?...
— Ach, wszystko jedno komu! Wszystko jedno za co! Zostaw mnie. Ty wcale nie jesteś kobietą. Ja nie umiem myśleć potulnie.
Przez pokój przeszło w pośpiechu kilku młodych panów: po dwuch, po trzech, zaszeptanych gorączkowo. Wanda usłyszała jakieś słowo i zbladła nagle. — »Gdzie są?!« — zagadnęła poufale jednego z przechodzących. »W przedpokoju«, — brzmiała prędka i przyciszona odpowiedź.
Same nie spostrzegły, jak je pociągnął za sobą ten tajemniczy rozruch szeptów i kroków.
Znalazły się w bibliotece.
Grupa młodych ludzi w ciemnym kącie niewyraźna, zatarta mrokiem, rozkołysana głowami w szmer oczekiwania; wyciągały się jakieś palce ku drzwiom, za któremi słychać było mowę obcą, tak jaskrawie odcinającą się rozgłośnym akcentem spokoju i pewności siebie od tego tu trzepotania się ciszy.
To kontrastowe napięcie chwili uderzyło w czujne instynkty Niny, zanim się zoryentować zdołała, o co idzie. Pytającej rozszerzyły się nozdrza:
— Co takiego?!... Co? — co się stało?
Zanim jej odpowiedziano, spostrzegła, że ta grupa zaszeptana przysłania sobą kogoś, siedzącego na krześle. Ujrzała misę przed nim trzymaną, gąbkę w niej wielką i jak rubin w tej chwili czerwoną. Ktoś stał opodal z flaszką lekarstwa; nieskończony wąż białej szmaty owijał się ostrożnie koło tej głowy pochylonej. Owijał się niezgrabnie: zsuwał się raz po raz i wikłał opatrunek.
Coś pchnęło Ninę naprzód w nagłem zakrzątaniu się rąk bezczynnych:
Ja!...Ja!...Ja!
Było w tym impecie tyle uporu, narzucającego się ludziom w chwili, gdy nikt o pierwszeństwo spierać się nie myślał, że stało się jakoś tak, iż szpula bandaża znalazła się rychło w rękach Niny, a biała szmata owijała się koło rannej głowy łagodniej i troskliwiej niż przedtem.
— Dobrze tak? — pochyliła się nad uchem twarzy nie widzianej.
Odmruknięto basem.
— A wy nie przypatrujcie się tak, bo jemu przykro, — zwróciła się z nakazem do ludzi, którzy przed chwilą dopuścić ją raczyli.
Jakoż cofnięto się natychmiast.
Z dołu ponad głową ranną wyciągnęła się olbrzymia, żylasta łapa i, namacawszy gdzieś po nad swojem czołem rękę Niny zakrzątaną, ukryła ją w swoim kułaku niemą podzięką.
Załatwiwszy się rychło, odwróciła się ku ludziom, niecierpliwa odpowiedzi, której dotychczas jej nie udzielono. Ta natarczywość pomocy i zaciekawień, ta drobnych rąk kocia krzętność, gładkiego oblicza powab, oczu rozbieganie łyskliwe i postaci całej szelestna zwinność: cały ten nerw i dryg kobiecego niestatku, wniesiony w ponurą chwilę niebezpieczeństwa, usposabiał ludzi milcząco i chmurnie. Nina poczuła na sobie spojrzenia niechętne. Dobywszy wreszcie z czyichś ust opryskliwych, co za goście są w przedpokoju, krzyknęła sprężeniem się postaci całej, by w nagły zwrot poskoczyć ku drzwiom na stopach miękkich. Dopadła oczami do dziurki od klucza. Ktoś ją gniewnie za ramię powstrzymywał. Szarpnęła się całem ciałem.
— Ja chcę zobaczyć!
— Ciszej! — ofuknięto ją. — »Ja!« — przedrzeźniał ktoś cierpki.
Przykucnięta nad zamkiem, dłońmi do drzwi przylepiona, wibrowała cała niebezpieczeństwem chwili: »Już odchodzą!«, — szepnęła z ulgą oddechu. — »Już idą!« — zatrzepotała się dłońmi jak skrzydłami, nie odrywając oczu ani na chwilę. — »Kłaniają się po wojskowemu pułkownikowi. Jeszcze raz. Bardzo grzecznie!«
Lecz, gdy się na pokój odwróciła, sprostowała się znów prężnie, a okrzyk zdumienia zawisł na ustach wpół otwartych:
Widzi w ogromie barów szerokich bokiem jak u byka pochylony łeb: głowę brodatą, graniastą, o wielkiej szopie szpakowatych włosów nad białą opaską czoła i długie z podełba pociągnięcie spojrzenia; oczy, jak zmatowana stal o przygasłym blasku i zastygłym, sinym tonie. — Więc tak wygląda ten, któremu opatrywała przed chwilą czoło? — wisiało wciąż zdumieniem na jej wargach. W rozgarze wyobraźni snuły się właśnie jakieś postacie zagadkowego życia, niby tropiona w ostępie zwierzyna, i oto wystąpił jakby i uroczyska leśnego — ten, gdy zdala oddalali się w pobrzęku ostróg — tamci.
Lecz ta omroczna zasłona wyobraźni z przed oczu opadła rychło; — okazało się, że wcale nie jest taki olbrzymi, wcale nie ma takiej graniastej znów głowy i, choć przypatruje się bacznie, ma raczej zdziwienie, jeśli nie w zgasłych oczach, to w wyrazie twarzy.
— Dlaczego mnie się tak przestraszyła? — pyta łagodnie. — Czy ja tak zdziczał, że stał się strachem na dziewczęta? — No, nie na to mówię! — odmachnął się łapą od jej zmieszania. — Prosto powiedziawszy, przypomnieliście mi kogoś z przed lat dawnych, — bardzo już dawnych!... I jaka podobna!... Więc dlatego zatrzymałem się zdziwiony. Mnieby krzyknąć, a nie wam.
Przetarł łapą twarz i wyciągnął do niej kułak otwarty.
— No, i niema o czem, — urywał sobie widocznie w myślach wspomnienia te dawne.
Przysiadł na kanapie, spoczął tak, że aż sprężyny zadzwoniły pod nim. I jął się rozglądać po obecnych.
Po chwili trzepnął się dłonią po kolanie.
— Toż oni was z gromady ludzkiej, jak magnes stalowe opiłki — samem zbliżeniem się — wszystkich tu powyciągali. A śmiać się niema czego! — fuknął na nich twardo.
Sapał ciężkim oddechem w brodę i niezadowolony mruczał w nią coś do siebie.
Wszyscy witali się tu niedbale, raczej uśmiechami tylko; dziwili się wciąż temu, jak to, nie zmawiając się, zeszli się tu wszyscy razem, wreszcie zagadali poważnie o tem, jak wielkiem złudzeniem były nadzieje, jakoby z tych sfer dało się »coś wyciągnąć.« — »Czem dla nich chwila dziejowa!...« Hrabia zrozumiawszy z trudem wielkim, o co zgłaszają się do jego fortuny, stał się jadowicie złośliwy.— Nabab z Ukrainy bał się wprost rozmawiać i opuścił coprędzej zebranie, w którem roją się takie tajemnicze szatany. — Szlachcic z Litwy, Wojciech Stanisławowicz, zbladł jak chusta i wytrzeszcza oczy; po chwili wpadł w apoplektyczną furyę i, miotając się ciałem wielkiem, wrzeszczał na całe gardło: »znowuż nas zgubić chcecie!« — Baron nakoniec, okupujący się każdej opinii, dał odczepnego. — A zresztą nie warto było wprost mówić. Można »splunąć na nich« i wracać do domu.
Zawrzała niebawem wśród nich dysputa gwałtowna, użarliwiająca nagle niedbałe przedtem słowa i ruchy. Urwało się to jednak rychło pod złośliwymi pomruki basowego głosu, lekceważącego widocznie wszelkie rozprawy. A gdy się ten gwar uciszać począł, zastępować go jęła zwykłym trybem dobrotliwie zgodna, szerokoustna gawęda ludzi, którzy w chwilach ciszy obozowej żyją wspomnieniami. Lecz i teraz gdy Komierowski się odezwał, wszyscy milkli wnet, jego widocznie najchętniej słuchając.
Pod tą sugestyą oczekiwań zaczął było wspominać niedbale.



».... więc kiedy nas przyprowadzili na ten etap« — wpadło w Niny zadumę znienacka i ze środka zdania: słuch jej, jakby na ten jeden głos tylko nastrojony, teraz dopiero się ocknął. Poszły za nim i oczy.
Patrzała uważnie, jak kończył papierosa, jak ćmił na pół schowanego w kułak, jak wreszcie niechlujnym gestem odrzucił ogarek gdzieś na środek pokoju.
— Więc kiedy nas przyprowadzili na ten etap, — mówił spokojnie, z spojrzeniem skupionem, jak gdyby widząc w tej chwili te obrazy dawne, opowiadane niespodzianie czystszą mową, — kiedy stanęła ta chmura kurzu ołowiana, gdy przycichły te dudy otępienia, ten szczęk kajdan monotonny, wszczął się blekot owczy przy ciasnych wrotach. Roiło to się bezładnie, rozłaziło z kupy, ustępując tylko przed kolbą zamachniętą, właśnie, jak przed psa doskokiem. Nie chciały leźć owce na legowisko: ospa była na etapie... Ale co mnie, co moim ospa w takiej doli! — Więc kiedy się tamci rzucili mimo wszystko na żarcie, na swe pomyje herbaciane, na kurzenie cuchnącego śmiecia w papierosie i, kiedy za tą rozkoszą życia wraca troska o zdrowie: i złe, ponure pomruki podrażnionych nad miarę zwierząt rozlegają się w ich celi wspólnej, jam się w mej samotnej na pryczę powalił, jakby na tę ospę czekający.
Tuż obok za ścianą zbrodzień jakiś dolę swą opowiadał, — zawsze jednakową. Póki w przewinie, póty sam, — człowieka rad słyszę; gdy w karze, owca becząca, jak wszystkie inne. Tu, na pustym wydmuchu połowy świata zgubił swą namiętność: »Gdzież ona to — zbrodni mej przyczyną?« I tak się w duszę swą zapatrzy, zbłąkaną teraz w ogromie tego świata i bezkresie ludzkich niedoli.
A wicher na tym wydmuchu skowyczy mi za oknami ciąg dalszy:
»Koj bracie duszę największym smutkiem odpowiedzialności niczyjej: wszystkim twardo, wszystkim ciężko, wszystkim dola jednaka. Spojrzyj: nizko wloką się chmury ołowiane nad tą ziemi połową; — nie wzwyż tu duszy, lecz w dal i szerz monotonną — w bezkres życia i niedoli ludzkiej z wiatru skoleniem. Na długi ich tu ton duszę nastrój, jak tego wichru skowyty, na tużenie, na »tasku« za dolę »człowieka», — na tę osmętnicę wielką, która młode ich siły najbujniejsze na Golgotę wlecze, Barabasza wmiast siebie na wolność prosi, ze swego krzyża obu łotrów rozgrzesza i do tego po lewicy najtkliwiej właśnie lgnie, gdyż on jest najbardziej »człowiekiem«. I wyjże teraz bracie z pod krzyża swego na tę krzywdy ojczyznę, wyj, bodajby za tem stadem wilków na stepie odludnym — za ciepłem gromady«.
I zwidzić się może: uświęca się zmora tych dusz. Więzienie chromem się staje, w pstre kopuły się nakrywa, w żółte krzyże jeży, a czady i wyziewy tej gnojnej trzody ludzkiej biją jakby z kadzielnic pomrokiem srebrzystym; kolebią się w tej oćmie brody czerwone; w skłócone rozdzwony cerkiewne brzęczą kajdany; a głos starczego gdzieś w kącie pokutnika huka jak sowa naprzykrzona: Hospodi pomiłuj!
Święci się leniwego fatum panichida bizantyjska, — ponure rozgrzeszenie odpowiedzialności niczyjej. Za wielką jest ta ojczyzna ziemi połowy, żaden wicher jej z końca w koniec nie przebieży; jakżeby wola ludzka ogarnąć ją mogła? Wszystkim twardo, wszystkim ciężko, wszystkim dola jednaka; wszystko się wzajem zbydlęca w swem człowieczeństwie bolesnem i leczy odrętwieniem wspólnem. — Moja dusza, twoja dusza, granicy tu niema, jak niema granicy światu... białemu. — A nad tym żółwiem ziemi Bóg Wschodu dusze wszystkie aż na dno ostatnie przeziera i w każdej widzi tylko żałosną nędzę »człowieka«. Hospodi pomiłuj!
A ja wtedy dopiero pojąłem, jak te dusze są w czuciu swojem — nie moje! Mój świat zamknięty, jak lasów, czy gór horyzontem, widnokręgiem umiłowań i nienawiści w piersi mi się wciska: moim się staje.
Zaś ta odśrodkowość dusz ich, ta »taska« i absolucya zarazem przesyłana bezkresom ziemi rodzimej zaciętym mnie w czuciach znajduje; co ich na połowę ziemi rozprasza, mnie w siebie zbiera ponuro.
Rzucać się na pryczy poczynam. A gdy łbem hardym o ścianę uderzę odrętwieniu na ulgę, kajdany warkną jak pies czujny.
A w tym drętwym spokoju, zdobytym pod naciskiem konieczności, wiadomo, jak nie wiele trzeba, by z człowieka strunę napiętą uczynić. Dało się słyszeć głuche rojenie u kryminalnych, potem uderzenia razów ciężkie, skowyt bitego i chór pomruku ponury: »Ospa«!
Sam nie wiem, jak się to stało, że urwałem nogę od pryczy i walę nią we drzwi. W otworze ukazuje się twarz ociężałością dobroduszna, a koniecznością sprawowanej służby tępa. »Bariń, miej ty litość nad sobą. Wszystkim tu źle, ludzie my wszyscy złej doli, wszystkim ciężko«. »Wont«! krzyknę, — niech ci będzie okrutnie, czy smętnie na niemrawej duszy, mnie być nie musi. Nie jednej my doli! I nie jednej woli!..
W tem miejscu opowiadania ktoś szarpnął się nerwowo, otrząsnąwszy z twarzy binokle, ujął Komierowskiego za łokieć. I przy tym chłodzie spojrzenia, jakie tu przewiewa nieraz między poufałymi gesty, rzekł cierpko:
— Te słowa do żołnierza mają chyba to powiadać, że w bezsilności człowiek staje się nietylko sobie szkodny, ale i wobec cudzego współczucia nikczemny?
Lecz Komierowski, jeszcze poufałej, odepchnął go mocno łokciem, nie dał sobie przerywać:
— A tamci ludzie własnych nerwów już przecie nie mają, przerasta ich jeden wspólny i nad miarę uraźliwy. Jednego ukłuj, drugi, zda się, krzyknie zdaleka, choć sobie zadanej urazy odczuć nie raczy. Do tego się dochodzi w tej szkole cierpienia. Więc to moje kołatanie we drzwi wystarczyło, aby ich ocknąć z tumanu melancholii. Zadrgał wspólny nerw. Oto w drugiej, w trzeciej, w czwartej celi walą we drzwi co sił. Tam w końcu korytarza chłopisko było krępe, ale i mocne, — jarosławskie. Drzwi trzasły. A i moje były jeno nie bardziej oporne, bom przez wywalone skoczył wprost na wartę, właśnie w chwili, gdy jęcząc: »Bariń, miej litość!« już go w błogiem przymrużeniu oka brał na cel. Więc go tą nogą od pryczy jak obuchem. Runął.
Tak się to zaczęło. Jak chcecie? — z niczego.
W poruszeniu ogólnem słuchaczy czuć było ponurą nieaprobatę. Ale Komierowskiego porwały już przypomnienia.
— Więc ja z tym karabinem przyskakuję do nich. »Mam jeden!« — krzyknę. W tejże chwili przez uchylone drzwi wsuwa się bagnet, więc ja go swoim — w dół! i oburącz za lufę. I zamiast targnąć, jak on się spodziewał, właśnie ku niemu! I tak go własną kolbą w brzuch. »Mam dwa« — krzyknę. — Ten Jarosławiec, on jeden tylko, swe ramiona długie jakoś skośnie rozstawił, rzekłbyś do tańca. »Dawaj« — woła. I obu nam mięśnie same zagrały w jakieś rytmy szaleńczej otuchy. Co znaczy rzecz taka: broń!... Podczas gdy nasi wszyscy mają takie okrągłe oczy, że to tak znienacka, w przebudzeniu z melancholii i bez żadnych widoków. Ale wiadomo: dla takich chwila nagła to także fatum, taki ogon wrażliwców, chwili nieodpornych, najbardziej potem pcha tych, co tę chwilę wywołali, im narzucili.
Otóż to! — Ale bójże się Boga: powód?! A przytem ci towarzysze twoi? Ty żeś ich przecie wszystkich na bagnety, jak na rożen nastawił, kobiet pewno nie pożałowawszy.
— Toć siłą ich nie wiodłem! Sami się zacięli.
— Tam były i kobiety? — przerwał z zipnięciem głębokiego oddechu głos Niny.
Pochylił głowę w milczeniu.
Wandy postać wiotka prężyła się na krześle, z piersi wybijał się oddech w uderzeniach wysiłku; spiekłe, gruźlicze rumieńce stanęły przed oczu błyskiem. Siliła się wyobraźnią znaleźć tam: i stawała ciałem wątłem — w duchu gotowa.
— Powód? — mruczał tymczasem Komierowski w brodę, jakby teraz dopiero stawiając sobie to pytanie. — Był i powód! Siedliskiem ospy był ten etap: katorżnicy chcieli wyruszać natychmiast. Powód? Powodów jest zawsze za wiele. Baby je wypłaczą łzami, statystycy, jak ty, cyframi. A cel?... Powodem jest zawsze dusza, skutkiem zawsze ofiara z ciała, korzyści zbierają zawsze dożywotni kajdaniarze. Oni to nazywają celem.
— A sterem takich działań jest zawsze ten ogon wrażliwców, pociągniętych chwilą; ogon, a nie głowa — dorzucił jadowicie wciąż tenże swarliwy osobnik.
By za chwilę podnieść w palcach binokle wraz z dalszą repliką:
— Nie powody, nie cel, nie lud!... W co ty właściwie wierzysz dziś jeszcze?
Podrzucił głowę:
— Zawsze w tych, którzy z całej swej natury tak bardzo muszą, że się o powodzenie z losem nie targują! dla których dostatecznym powodem jest własna dusza. Tacy zostawiają i siebie i cel swój na podrożu dla podjęcia lub podeptania przez innych.
— Nie bacząc nawet, czy tem korzyść, czy klęskę przyniosą... »innym«?
— Może w głębi duszy nie bacząc i na to, — odmruknął z głuchą zaciętością. — Zaś siedliska zarazy są nie tylko na dalekich traktach, a pada ona nie tylko ospą na ciała, lecz zniemożeniem na dusze: ta ospa czuć obcych.
Odmachnął się ręką od dalszych replik, zbierał w myślach rozproszone przez ludzi obrazy.
— A no: wyprostowałem się jednak, znalazłem siebie bodaj za cenę zguby... Zaś tamci, nasi, którym w pierwszej chwili lęk oczy rozszerzył, rzucili się otwierać cele, a potem za pierwszą myślą i uczuciem chcieli porwać do czynu, zaagitować — kryminalnych, oczywista. Tam też i nas pchnęli z moim Jarosławcem. Powitano nas rykiem. Imamy się ich rozkuwać. Aliści ten bogomolnik z kąta nie tylko na sobie ruszyć ich nie da, ale rozczapirza ramiona nad tym tłumem i huka: »Ludzie! wam dusze w sobie z grzechu rozkuwać, a one to serdeczne...« I całuje przecie to ścierwo własne kajdany. A tym sobakom tego tylko brakło: żeby im kto ich psią trwogę sumieniem nazwał. Tu nie było czasu na perswazye. Więc ja pod pierwszy strzał tego pokutnika. Pożałowałem przecie kuli: »zgnij zdrajcą!...« A oni się tego słowa tyleż nieomal co kuli boją — te psie dusze, gdy w gromadzie. I znowuż ku nam mieć się poczęli. Więc ja im: »Ku czemu was matki na ten świat miotnęły, pewno nie wie żadna, ledwie która z chichotem wspomni, dlaczego to się stało. Wy za to wiecie do ostatka, na coście się rodzili: psom najparszywszym lepsza dola przypadła. Sprawcież tedy matkom waszym tę psotę, że się kiedyś zwiedzą, iż rodziły — omal nie splunąłem w gębę najbliższą — bohaterów!« — I dacie wiarę: właśnie ta ostatnia, ta najbardziej nieludzka pogarda kłoni ich ku mnie ostatecznie: — umiem ja przemawiać do dusz sobaczych. Lecz oto we drzwiach staje oficer i dwuch ze straży. W tej nagłej ciszy napięcia słyszymy mowę... łagodną: o tem, jak to się ludzie gubią, jak to i jego służba ciężka, jak wszystkim na świecie dola twarda i jednaka; — a wszak do inteligentnych ludzi mówi. Sołdatów tymczasem coraz więcej w izbie: po jednemu, po dwuch... Zaś »inteligencya« tyle nam w onej chwili powiedzieć tylko mogła: że kto za broń chwycił, temu już nie do rozpraw, a jeśli do takich przemawiają, to tylko by za łeb pochylony łatwiej chwycić. Więc mu przerywam na początku: »Mój panie, nas wszystkich przysłano tu pono za to, żeśmy się nikogo słuchać nie chcieli. Więc nie pochlebiaj pan sobie lepszym skutkiem swej pięknej wymowy...«
Ten i ów ze słuchaczy żachnął się tak, że aż się z krzesłem odrzucił, słuchając z nerwową już odrazą tej zadzierzystej brawury opętańca.
Lecz równocześnie z tym ich odruchem zaklaskały raz w raz czyjeś ręce. I wszyscy, ilu ich tu było, zwrócili się w jednakowem zdumieniu ku Ninie, zapatrzeni w te dłonie, oklaskiem jeszcze zwarte przed rozgorzałą twarzą. Z pod jej powiek dotychczas wciąż przymkniętych, a teraz jakby siłą nagle rozerwanych, wybłyskały ku ludziom małe jak grochy, złe, niespokojne oczy.
Komierowski aż się uniósł nieco, zapatrzony i kułakiem zgarniający w usta brodę swą i wąsy.
Z przeciwnej strony zawisło na nim jeszcze jedno spojrzenie. Młodzieniec o zapadłych piersiach i suchej kościstej twarzy, który z taką niechęcią spoglądał był na Ninę, przylgnął teraz do Komierowskiego anemicznym lękiem sił wątłych. Przerażeniem łatwej do gorączki i już zafascynowanej wyobraźni widział się sam w tym zbuntowanym kłębie bezsilnych pod wystawionych bagnetów grozą. Dostrajał się do chwili, dociągał w piersi wątłej struny woli: na torturach imaginacyi z rozpaczliwa zaciętością doszukiwał się w sobie tężyzny. Przelotnie mącił się żar jego oczu w bezwiednie chytrym zezie gdzieś na boki, by z tem większą kornością zawieszać duszę niemocną na ponurem spojrzeniu Komierowskiego.
I rzecz dziwna, Komierowski to właśnie tchnienie gorączki i sapliwe oddechy wzburzonych słuchaczy chwytał w rozszerzone nagle nozdrza. Pamięć goniąca dalsze obrazy opowieści, rozżarzając zmatowane dotychczas oczy, wykrzywiała mu twarz w uśmiech kosy, chytro-melancholijny, niby współczucia nadmiernego pełen, a nękiem i udręką życia samego tak dziwnie podniecony. Wyobraźnia ponura otępiała w piekle, zdała się teraz dopiero odżywać w całej pełni pod zalatującą wonią okrucieństwa. Maska jakaś obca zasunęła się na tę twarz. Oto ramię wyrzucone zda się gestem uprzedzać dalszy tok opowieści, a usta zawołają, zasyczą, czy też świsną w tej chwili: »Ech! i... zaczęło się!« — Zdało się dalej, że dokończy toku już nie dotychczasową, czystą mową, lecz swą zwykłą, na pół pomieszaną z obcą gwarą, że z niej właśnie teraz barw i akcentów czerpać będzie, że bagatelizując w naracyi rzeczy straszne, podkreśli jakiś potworny w nich drobiażdżek, podkreśli go z lubością, że dokończy opowieści już nie swoją, dawną duszą, lecz tą późniejszą — nabytą.
Mówił dalej.



I zapierały się oddechy w piersiach słuchaczy; ten i ów obliczem precz się odwracał; łzy nie rzucały się nawet do oczu kobiecych, ledwie wargi ich rozdygotane chlupnęły czasem w spazmie połkniętym; coś jakby wilgoć piwnic średniowiecznych otrząsało skórę niejednemu.
A gdy się opowieść skończyła, zahukane wyobraźnie słuchaczy błąkały się w ciszy własnym już rozpędem po wszystkich nękach, okrucieństwach i torturach życia, świadcząc swej uczuć władzy krzywdę nieobliczalną. Niejeden złapał się tu duszą jak w samotrzask: rozpalonemu do biała współczuciu sądzono stopić się z tego rodzaju afektami, a wyobraźni z ich bolesną potrzebą — we wszystkich potem dziedzinach życia.
Cisza panowała głucha; przetapiały się dusze w ogniu obcym.
Cisza była niema, jak bezsilność, jak smętu dno ostatnie.


Podryw towarzyski profesora i gorączkowe zajęcie się jego panią domu zgłuszyła rychło gorycz wrażeń, jakiemi się tu nasycił. Rozmów męskich słuchał już milczący, patrząc ludziom w oczy badawczo nad szkłami okularów; dla kobiet stawał się przykry z swym monotonnym uśmieszkiem, ukrytym w włosach twarzy, w przesadnej, lecz krótkiej uprzejmości najwyraźniej akcentowanego roztargnienia. Wracała mu na oblicze maska tej swoistej próżności — na poły maga, na poły biurokraty, — jaką po uniwersytetach zdobywa się wraz z togą. Spostrzeżono to rychło i poniechano w odęciu. Kobiety zwłaszcza skwitowały go czemprędzej przesadną w jego pobliżu trzpiotowatością.
Znalazł się tedy sam. Obraz pani o długiej twarzy i włosach jak bursztyn, prześwietlony, powracał mimo wszystko i naprzykrzał się godności. Profesor przysiadł gdzieś w kącie i grabił palcami brodę okazałą.
Gospodarz złowił czujnem okiem to osowienie gościa pożądanego, chociażby w tym właśnie grymasie, jako ornament powagi w salonie. Pozostawił go tedy czas jakiś, by zdobił kąt przez siebie obrany. Dopiero w obawie jego ucieczki, zagadał o jakichś sztychach, nabytych niedawno, o swym księgozbiorze, zaciągnął do biblioteki i zahaczył na dłuższy czas o półki z staremi książkami.
Co załatwiwszy, wymknął się pan domu gdzieindziej.
Dymiąc cygarem z włosów twarzy, sięgał profesor po co raz to inną księgę, by ruchem mile połechtanej pewności siebie z powrotem odstawiać rzeczy znane, zaś grymasem zaciekawienia i jakby nieufności witać druki jeszcze nie spotykane. I w tem zajęciu pomrukiwał sobie przyjemnie.
Obfity księgozbiór gospodarza zasobny był w najrzadsze druki rakowskie, oliwskie, brzeskie, drohomilskie, mohylowskie, pochodzące zgoła ze wszystkich tych kątów i kresów Rzeczypospolitej, gdzie dawniej pracowały tłocznie drukarskie, a dziś kozy się pasą, lub żeruje ciemne mrowie ludzkie.
Radowały go osobliwie wczesne druki krakowskie, gdzie na tłocznię przenosiła się jakby z foliałów mniszą ręką pisanych cicha żarliwość średniowieczna: księgi te budowane były karta za kartą w pietyzmie szczegółów — jak tum gotycki. Tu i ówdzie gotyk jeszcze ociężały, w ozdobach i tytułach romańszczyzna nawet, lecz nad wszystkiem jakby nowe tchnienie, znoszące dawnej szwabachy natłoki, oraz ciosaną sztywność i rebusowość pisma rzymskiego, — tchnienie powietrzności, perspektywy miłej oku architektoniki unosiło się nad całością: zwiastująca się dopiero z Zachodu płomienna lekkość Odrodzenia. I tak oto z najlepszego ducha przeszłości poczęta, przyszłością już idącą nieświadomie owiana, w przyszłości dalekie świadomie wiodąca triumphans zdała mu się dziś jeszcze księga taka każda; a co zbożniejsze: z karty tytułowej historycznej pieczęci wiało dumą miejsca, które ducha powszechnego dojrzeniem, oraz piersi wolnych osłoną tym dziełom człowieczeństwa stawać się dozwoliło.
Napieściwszy tak oczy jak i palce starych książek kształtem, papieru lekkością i pergaminową mocą, liter stylowością intuicyjną, ozdób, oraz inicyałów inwencyą bogatą, temi wrażeniami w sobie dźwignięty, aż do pogodnego rozbłysku całej twarzy, skrzepiony przytem cygara smakiem i wonią przeszedł powoli do kart treści.
Gdyż oto wpadały mu do rąk białe kruki, o których istnieniu wiedzieć mógł tylko: książki, które do skarbnicy europejskiego ducha przeszedłszy, wyginęły doszczętnie w miejscach swego urodzenia. Wygarnęła ich stąd miotła szwedzka, tępiły cichaczem ognie jezuickie, rozwiewały po świecie zawieruchy wieku ostatniego; a czego szczury nie dogryzły po strychach zbarbaryzowanych dworów litewskich, to wyłowiła stamtąd w światy nęta cen wysokich, jakie za te szlacheckie i klasztorne śmiecie płacą antykwarze europejscy. Właściciel ich dzisiejszy nabywał te książki, jak wskazywały adnotacye, w Londynie, Lipsku, Petersburgu i Sztokholmie.
Lecz i te kilka ziarn, zebranych z tak bardzo po świecie rozwianego spichrza, ten kram rzadkości bibliofilskich posiadał na sobie mimo wszystko, — jakby to miał każdy inny, lepszy, czy gorszy zbiór taki, — ponury stygmat zatracania się nieustannego ziaren siewnych.
W tę ciszę kościelną dolatywały zdala bezładnie pomieszane echa salonowego gwaru. Nagle wpadł tu fircyk jakiś w foldze ruchów rozchwiejnych, poszastał się między półkami, sam nie wiedzący, po co go tu zniosło, i wyskoczył niebawem.
Wyrywając książki z półek na traf, zabłąkał się profesor niebawem w tym lesie. Oto minął rychło pisarzy Wieku Złotego, w tak zwanym Baroku natknął się na pyszne wydawnictwa oliwskie, zaczem pociągnięty zewnętrznym luksusem wydawnictw groelowskich i puławskich, wstąpił myślą w senatorskie koło postaci o posągowym geście i jasnem spojrzeniu wieku Oświecenia, — na tę nową falę światowego przypływu, która szczytu swego nie sięgnąwszy runęła w dziejów odmęty, by odwieczną współpracę ducha u warsztatu ludzkości i tradycyjny kontakt z jego po świecie mistrzami przekazać oręża współdziałaniu po Europie.
»Oto myślał, — przerzucając pożółkłe karty, — »Dekady« wędrownego wojska ostatnich rycerzy bez ziemi, wiodących ze sobą po Europie nowej jeszcze i truwerów swoich. Śpiewacy obozowi, zamienieni w rozbiciu ostatniem w bardów pielgrzymstwa, pozostawili po gościńcach Europy księgi polskie z pod tłoczni cudzoziemskich wszystkich miast zachodu.
Przewijały mu się nieustannie pod ręką te rozsiewy pielgrzymstwa.
»A gdy za sił rozbiciem, — dumał nad nimi, — przyszło i woli rozprószenie wśród skłóconej bez wodzów gromady, gdy na Wschodzie pozostał już tylko kadłub narodu obezwładniony, a po stolicach Zachodu swarzyły się jego głowy bezczynne, gdy ogniwa wspólnoty duchowej pryskać nawet już poczęły w narodzie, z bardów wyłonili się w Europie nowej jeszcze i druidzi ostatni, »wieszcze« narodu swego.
»A jeżeli teraz oto, — przypominał w tej chwili, — wzniosą w Paryżu pomnik jednemu z nich, staną może najlepsi narodu obcego przed tumem tej odgadywanej zaledwie poezyi, jakby przed druidową świątynią Carnac’u, podziwiając chyba tylko wiary ogrom, który ją zbudował i symboliczne dale naw tej świątnicy otwartej, wiodących od ołtarza krwawych ofiar ludzkich w stronę wschodzącego na wiosnę słońca. I przypomną może tej świątnicy kapłanów, druidów celtyckich, słowa, spisane w kodeksie króla Hoela: »Trzy są rzeczy niezbędne: miecz, księga i harfa«. Oto miecz, wyszczerbiony w potrzebie własnej, rozprysnął w obronie wolności ludów Zachodu; harfa zagrała dla świata całego pod ręką Szopena; księga, acz pieczęcią niezrozumiałej mowy dla obcych zamknięta, jest przecie dla nich wyczuwalnie Zakonem duszy narodu, Arką jego przymierza z ludzkością.
I może niejeden z tak zadumanych przypomni swych czasów Wiosnę, oraz to słowo »mesyanizm«, które dla jednego narodu, będąc przemijającą doktryną książek, stało się dla drugiego cmentarzem jego ofiar. Może przypomni te dziesiątki tysięcy mogił polskich po wszystkich pobojowiskach wolności Francyi, Niemiec, Włoch i Węgier i zapyta: jakie to szaleństwo czyniło, według słów Niemca jednego: »tę szlachtę sztabem jeneralnym sankilotów całego świata?« Odpowiedzieć mu może tylko potęga władzy duchowej druidów w Europie ostatnich »wieszczów« narodu, ona tylko odrzec im potrafi »czyj to ich porwał wichr i czyje ramię...«
Lecz gdy w tem zadumaniu swem bibliotecznem, sumujący mimowoli książek fata i dzieje, stanął tak oto w progu dni dzisiejszych, wziął niespodzianie w duszę krzyżowanie się myśli spornych:
»Jestże to naprawdę błogosławieństwem dla narodu, że najwyższy ton jego twórczości i ostatnie wobec świata czyny dokonały się czasu trafem przez ducha romantyzmu i mistyki? Czy nie kieruje to najlepszych wciąż jeszcze ku przeszłości, czyniąc z nich prędzej czy później puhaczy po ruinach, odwracających na pół ślepe oczy odrazy od życia, każdemu dniu dzisiejszemu nienawistnie? Czy nie sprawia to, że właśnie najlepsi nie są zdolni do zachwycenia w piersi tchu rzeczywistości i rozgrzania w nim serca w tempo dzielne? Czy to, co było w najlepszych czasu swego, gdy ziemia własna z pod nóg im się usuwała, wybiegiem w gwiazdy: dla wywyższenia sił w ludziach, — czy to wszystko, nie rozsiawszy się koleją wieku całego w pospolitość, nie stało się w obliczu znieruchomiałego życia mimowolnym rozsadnikiem omamów, obłudy przed sobą — zastoju? Kostniałoż tak Bizancyum: dusz karmem przez wieki, pod klątwą — niezmiennie jednym. Oblicze najłaskawszego Boga stawało się w surowości swojej coraz to okrutniejsze i coraz to mniej mające wspólnego z życiem ludzi«.
»Czyżby druidzi nasi — nawracało w zadumie, uświadomili sobie coś więcej ponadto, co przekazali i tę tajemnicę swych jasnowidzeń przemilczeli, jak to druidzi czynić zwykli?
I czy przemilczeli całkowicie?
Czemże jest tych wierzeń mickiewiczowska Vulgata: potrzeba ofiary z najlepszych dla odkupienia ducha w innych, — potrzeba Legionu? — Czem tej religii ezoteryzm: rozwoju konieczność w śmierciach nieustannych, a ekstatycznemu oku widnych, niby ruch aniołów na jakubowej drabinie w przeradzaniach się ducha w coraz to wyższe formy? Czem wobec zatrwożeń nad przyszłością, groźba tej metampsychozy: cofnięcia, pognębienia w niże życia najgłębsze każdej formy, która w czasów niepowstrzymanym obrocie nowego ducha z siebie nie wysili?...
Wóz życia ugrzązł w piachach, a duszom karm w istocie wciąż tenże: z przed wieka! I jedno wciąż źródło sił idealnych, które ma ich w aniołów zamieniać, — w aniołów ruchu i ofiary. Bo pod tą błahą i nikczemną powierzchnią życia ten nurt żyje po duszach lepszych. W sentymentalnej wrażliwości wyobraźni egzaltowanych pokutują wciąż jeszcze wszystkie upiory i widma romantyzmu, a ponad tym sabatem chęci niższych — wciąż jeszcze ów ton najwyższy owych czasów: potrzeba ofiary z najlepszych dla odkupienia ducha w innych«.
»Ową świątynię Carnac’u stawiała rasa o takiej sile wiary, że na lat tysiące przedtem przypowieść Chrystusową wypowiadała ramionami czynu: przenosiła najdosłowniej góry granitowe w szczere pola, ustawiając je nawą pięciokrotną w utęsknionym kierunku wschodzącego słońca, aby tą drogą rok rocznie wstępujący życia i pogody Bóg spoglądał na gładzisko płaskie w skał półkręgu: na ociekły rzeźną krwią ołtarz ofiar ludzkich — dla Niego, dla Słońca!... Spłynęła na tym ołtarzu krew rasy co najlepsza; — smutne cherłaki duszą i ciałem pozostały tylko. Zalała fala obca«.



Zgasło cygaro w ustach profesora, a popioły jego zimne osypały się na brodę. Znikło z twarzy pogodne niedawno rozpromienienie wobec starych książek kształtu, starego papieru lekkości, starych liter Stylu. Zaduma ciężka osiadła na czole w brózd rozciągliwych napięciu. I tylko oczu wybłyski, niby iskry gniewu w starciach myśli krzesane, mówiły, że ducha przygniata ołowiana chmura rzeczywistości dzisiejszej.
I ołowiane fale bezkresnego morza obcości pospolitej, zalewającej życie zewsząd.
A w tej zadumie jakaś książka stara pozostała mu jeszcze w ręku, założona palcami opuszczonej dłoni. Odstawił na półki, — z czcią, czy niechęcią, sam w tej chwili nie wiedział, — tę zmumifikowaną żagiew wygasłego ogniska, jakby w trwodze przedewszystkiem, by mu się ona w pył i prochy nie rozsypała.
»Vitae lampadae traditae«, — przypomniały mu się cierpko Lukrecyuszowe słowa, — życia pochodnie przez pokolenia sobie oddane.
Życia? powtórzył głośno, rozglądając się po tej surowej i sztywnej omartwicy czasów, po półek spiętrzeniach katakumbowych pod bibliotecznymi pyły. —
Lampka elektryczna u pułapu mrugnęła, jak gdyby na tychże przewodnikach gaszono światło winnych pokojach. Zabłąkany w labirynt półek i tem wrażeniem zewnętrznem z zadumy ocknięty, jak w równym trabie koni rusza lekko z przed bramy powóz ostatni. Rozjechali się już wszyscy. Pozostał on sam tylko, zapomniany przez ludzi w tym labiryncie książek.
Docucał się szybko, przecierał zerwane z czoła okulary. A przed oślepionemi na chwilę oczy stanęło w nagłym natłoku obrazów to życie całe, jakie tu dziś oglądał: zgiełkliwe, rojne i pienne na powierzchni zaledwie, a pod tą musującą powłoką bezwładem jakby tknięte.
I cały ten wir ludzkich tu obcowań wydał mu się zamętem ogromnego znużenia, wyczerpania wszystkich podniet gromadzkiego życia, stłoczonego w ramy za ciasne, kłębowiskiem sztucznych niepokojów i na zimno tworzonych podrażnień, sprowadzoną z obcych stolic gorączką wielkomiejską bez ognia tej gorączkowej woli, która tamte życie przepala: bezcelowem, wewnętrznem żagwieniem sił płonnych. — » Każde Bizancyum, — mówił w duchu, — w starszem pokoleniu mumifikowało się tylko, rozkładało zaś właśnie w młodem, właśnie w tem, które mu użyczało pozornego ruchu na powierzchni«.
Gdy nowe mrugnięcie i błysk lampki elektrycznej znagliły go do skierowania się ku wyjściu krętą drogą półek. Lecz w tejże chwili światło u pułapu zgasło; znalazł się jak wśród murów ciemnych. Posuwając się omackiem, zwrócił mimowoli krótkowzroczne oczy ku górze, gdzie wyświetlały się w ciemni — na pierwsze wejrzenie, rzekłbyś, lamp mlecznych szereg — popiersia białe. Miał te oblicza w pamięci wyryte z podobizn po książkach jeszcze młodzieńczych.
Ponad zatartemi oćmą księgami spoglądała przeszłość sama swym czynem i słowem wiekowym, które książki nieraz mijając, tą czy inną drogą, odcisnęły się przecie znamieniem niezniszczalnem na duszy każdej, jak się drzewa przeszłość na swem ziarnie najlichszem niewidną przyszłością odciska.
Nad spichrzem ksiąg zatopionych w ciemni płoną mlecznym szeregiem lampy dziwne o człowieczych twarzach.
»Druidów widma białe«, — pomyślał mimowoli.
I stanęła mu znów w wyobraźni ta świątynia Carnac’u, zbudowana z gór, przeniesionych wiarą. Oto wśród tych złomów o kształtach mamucich i nieciosów potwornych stoją niby białe kolumny druidzi brodaci: i ci z mieczem, i ci z księgą, i ci harfiani. A tą drogą wiary, w którą słońce wiosenne zawsze zawraca idą bez końca życia młode, idą pod nóż — Wiośnie na okup, słońcu na ofiarę, dla podźwignięcia dusz, powstałych z błotnej topieli pognębienia.
Wypadł z rozchylonych ust profesora zimny ogarek cygara, a grudy jego rozpylne osypały go całego niby pozapustnym popiołem. W salonach przyległych zalegała cisza pustki i dosytu.
Na twarzy w niepamięć już się rozwiało to uśmiechnięte niedawno zadowolenie wobec starych foliałów kształtu, starego papieru lekkości, starych liter stylu i rzadkich książek ciekawego wnętrza. Na swej zadumy bibliotecznej koniec, książek po ciemku nie widzący, nie dbał już o nie w myślach. Przed oczami duszy stalą mu Arka tysiącoletniej mowy narodu, a w niej Księga na harfie.
I tej harfianej księgi zakon nieodwołany.



Otrząsł się przecie i, odpędziwszy widma z przed oczu, a ponure myśli z czoła, szukał wyjścia z labiryntu pólek. A gdy się wreszcie za ich kręte ściany wydostał, perłowy świt docucił mu oczu; a słuch, ciszą w sobie skupiony, rozproszył świergot nagły za oknami. Wstawał ranek. Oto promień pierwszy już się przez szyby przebijał, w wir i kłębienie się rącze, rzucając smugą świetlną pyły biblioteczne. A gdy za tym ich niestatkiem w słońca pozłocie skierowały się oczy w głąb pokoju, zatrzymał się mimo woli.
Na skórzanej poduszce przy kanapie napół klęcząca, głowę nad splecione ramiona ledwo dźwignąwszy, dumała tutaj najmłodsza z widzianych dziś kobiet: rzekłbyś, zapamiętała się oto w przydługim pacierzu, zmylonym pod koniec myślą nie dobrą.
»Owóż i życie!« — pomyślał pod te świegotne za oknem rozgłosy radosnego nieładu i pod to rącze, zwichrzonego niestatku pełne, kłębienie się słonecznego wiru wokół tej głowy dziewczęcej.
Wyszedł wreszcie. I znów w ciemność wstąpił. Zasłony na oknach były tu jeszcze nie podniesione, a światła pogaszono w żyrandolach. Woń perfum pomieszanych, kurz i duchota jakby od potu ludzkiego zawisały tu w powietrzu pod jedynej świecy i gromniczne jakby płomienie.
Usłyszał z drugiego końca wielkiego salonu utykania czyjeś nierówne, ciężkie, w podrywach sapliwych, a zanim rozejrzeć się zdołał, spostrzegł na ścianie przeciwległej cień wielki w ramienia i gestu wyolbrzymieniu upiornem. Pod świecy żółte mruganie miotał się ten cień na ścianie jak strzyga, a gdy ramię z kijem wyrzuciło się ku górze, sięgała ich sylweta wydłużona aż hen na pułap. Lecz oto zsunął się nagle ten cień z sufitu, zmalał na ścianie, zczerniał jeszcze bardziej i oto wyrył się nagle orlim profilem zgrzybiałej głowy, zwiędłej w dziób niedomknięty. Słychać kroki kulawe i pomruki starczej ze sobą gawędy. Coś, jakby klaskanie tego dzioba, czy też syk urągliwy.
Głuchy, w swoim świecie przeszłości i dumań jak małż zamknięty, tem wałęsaniem się po nocy i nagłem ożywieniem na odludziu, jak kot tajemniczy — strzygą i upiorem przeszłości snuł się starzec w postypowej głuszy rojnego niedawno salonu.
Oto stoi okrakiem pośrodku pokoju, o kij naprzód wystawiony oburącz wsparty, grzbietem pogarbiony, głową hardy i ptasim jej profilem na cieniu zacięty. I kuje laską z uporem dzięcioła w dywan głuszący.
— Przyszło i na was! — słychać w tym sykliwym bełkocie. — Przyszło! Wojna to zawsze rozpoczyna... Po całej ziemi waszej pójdzie!
Nad tą ptasią głową dygoczącą na suchej szyi chwiał się wciąż u sufitu krąg światła, zaś postać całą opływała otocza żółta, w rozbłyskach i dogasaniach świecy nieustannie mrugająca, rzekłbyś, tej duszy uparte kołatanie się w ciele starczem.
»Owóż i życie!« — powtórzyło się profesorowi mechanicznie, jak to ludziom książkowym zwykły nawracać takie konstatacye bierne wobec rzeczywistości. — Ledwo wychylonemu z półek bibliotecznych błędnika, pomieszały mu się wrażenia: to dogasanie powolne świetlnego dysku nad sędziwca czołem i tamten wir słoneczny nad głową najmłodszej tu dziewczyny wydały mu się niby dwie pochodnie sił żywotnych na obu krańcach zgnuśniałego tu życia...
Zły na swych kroków skrzypienie, cofał się ostrożnie w drzwi najbliższe.
Aliści i tu zatrzymał się na samym progu. Zorzą miejskiego świtu podpylną, ceglastą obrysowana, widniała tu w oknie postać męska jak na ekranie płomiennym. Ociężała i wielka, tyłem do szyb zwrócona, z twarzą pod ten blask na wejrzenie zatartą, spoglądała tylko przed się głową graniastą i skośną opaską czoła; zaś na tym bandażu, — profesor zerwał na czoło okulary i rozchylił mimowoli usta, — zasychała skrzepem przesiąkłym plama krwi.
Mówił coś w głąb pokoju. Słuchały go z ciemnego kąta pod piecem oczy wielkie: na nizkiem krześle, chustą i łokciami w sobie zebrana, zawisała spojrzeniem na jego wargach postać kobiety, wyzierająca z swego zatulenia twarzyczką kostną o zapadłych skroniach i gładkiej firance włosów. Znużenie nieprzespanej nocy barwiło policzki ostrym rumieńcem gruźliczym.
— Te nasze nadzieje dzisiejsze na nich tutaj! — parskano pod oknem. — A jakże! Sypną pieniędzmi, majątki oddadzą, dlatego tylko, że się kilku zapaleńcom roi nowa era z tej wojny alarmem. Zwłaszcza oni się tu przejmą czemkolwiek!... Zaś naszym doktrynerom przez rok tylko coś powtarzaj, na drugi rok przysięgną na to, jak na artykuł swej wiary. Z wojną się to zacznie. Zaraz! — parskał. — Samo się zrobi. Nerwami się zrobi. Robotnicy. No właśnie! no właśnie! — sarkał urągliwie. — Te studenty wagabundy i ambitne po czwartakach niedouki czują tylko tę zapalną nerwicę tłumu miejskiego, — sami z tychże! »Dusza ludu« — bo to się u nich duszą nazywa!... Pamiętacie, jak to Jędrzej Niemsta z Kęt przyszedł do nas po raz pierwszy, jak we drzwiach niepotrzebnie z wsiowego nawyku łeb chylił i nogę podnosił, niby próg chałupy przestępując, i jak w ten nasz szwargot zagadywania wszystkiego wygłosił od proga, samemu sobie tem przyjściem do nas uroczysty i jakby namaszczalnie spokojny: »Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus«. — I tylko krawczyna jeden jąkliwy porwał się było z miejsca, zapatrzony w tę chłopską sukmanę, krztusił się, krztusił językiem w gębie i wyrzucił nagle w ogniu twarzy całej: »Na wieki wieków Amen«. — Tak się te dwie »dusze« odrębne powitały przy nas. I właśnie z ich to zahaczenia się czuciem szedł jakby spokój w ogniu, ład w alarmie i wytrzymałość kamieni. Krzepiły się przytem i nasze dusze, ale już instynkty nam to zdziaływały, nerwom na podtrzymanie idące, — nie serca, nie głowy.
Twarz w kącie zatulona słuchała go kobiecem zasłuchaniem wiary: każde słowo uderzało zda się w te piersi i przepływało wskroś przez ciało nikłe. Te jego rozmyślania twarde, które w siebie brała, czy też poranka świeżość wstrząsały nią raz po raz jak osiną.
W tem pobiesiadnem ociężeniu samego powietrza, gdzie z cygarowymi dymy i potraw zapachem mieszały się jeszcze kobiet perfumy i poty, echa ich pogwarków lubieżnych i szelestów jedwabnych, w tę godzinę świtu zjawiły mu się, niby niewychmielonej głowie, wyrosłe z pod ziemi postypowe upiory.
Wymiotła pustka dosytu taneczne i biesiadne pary. Pozostało tych czworo.
I pulsy skroni powtórzyły mu nagłem przypomnieniem myśli niedawnych:
»Vitae lampadae traditae«.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Berent.