Strona:Ozimina.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zdarzyło się słyszeć. Chodźcież wy z nami na tę wojnę! — A ot dziadek wasz: ten się dyplomatów nie pytał: gdzie się bili, wszędzie lazł.
— I czegoś przytem chciał, czegoś się spodziewał.
Ale pułkownik nie słyszał, bo wyrzucając oto ramiona w górę, wołał:
— I sześćdziesiątże lat człowiek po Europie nic innego nie robił!... A patrzcież: i sfrancuział przecie na stare lata. Pytam się tedy: czemuby wam nie zruszczeć? No, i rzuca się! Ależ, dobry człowieku, wy i tak już przecie przez pół... Prosto i otwarcie w duszę nam iść nie chcieli, mierziło czuć odrębność, a i gwałt był w tem; więc fatygowali się aż takim kołem wolności: przez Sybir, podziemia krecie i nęk dwudziestokilkoletni. Takby i wiedzieć powinni, jak z wami trzeba! Ryby pod wodą uporem zawsze idące, jak te pstrągi: — do źródeł chcą. Niechaj! Minie czas, każdej rybie jurny, nie postrzegą nawet, jak samych zniesie — w morze. Bo morze to dla nas wszystkich słowiańskie, choć się pstrągiem miotaj, pod wodę idąc!... A z pstrągów najbardziej uparty to wy, panie Komierowski: miota się i miota! czy w Wiśle, czy w Obii a Jeniseju; zaś rzeka ta każda w morze niesie i niesie. Toż widzę ja »człowieka!« Nie bójś, czuć my umiemy dusze ludzkie... Po prawdzie powiedziawszy tego wam tu wszystkim nie dostaje: niema w ludziach tego widzenia i bliźniego i siebie samego po najskrytszych zakamarkach duszy. U nas tego za to aż do omierzłości!
I w gwałtownym przeskoku myśli machnął wzgardliwie ramieniem.