Strona:Ozimina.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wszystkiem, co skryte, tajne, mściwe; całe piekło pognębieńców w siebie brać? I jełczeć duchem, a gnuśnieć ciałem? Tak li — ha? Nie brak i u nas takich! Zresztą poznali na Sybirze... Nie ta was dusza wiodła. Ale na niej, wszystko jedno, zakończyli, na naszej-to, choć lewej. I pod ziemię zaleźli na życie całe, jak kret. A i oczy, patrz, krecie się stały: zimne, wygasłe, słońcu nienawistne. Nie bójś, kto tą strawą duszę swą karmić zaczął, niech lata tylko poczeka: nic innego w siebie już przyjmować nie będzie, albo wszystko w duszy na żółć nienawiści przerabiać pocznie. I wierzcie mi, panie Komierowski, — pułkownik uderzał się dłonią w piersi, — na takiej duszy gorzej w końcu swoi wyjdą, niż wrodzy. A dla niej jeden już tylko ratunek: dać tej nienawiści choćby sztuczne ujście, ale nagłe, gwałtowne, okrutne! Żyw wyjdzie: życie słoneczne do piersi przyciśnie; umrze: innym coś ze swego wyzwolenia zostawi, — z oddechu szerszego. A zwie się ten ratunek: Wojna!
— Patrzeć ja na was takiego nie mogę! — wybuchnął po krótkiem milczeniu. — Toż to wszystko nie wasze, nie wasze! I to bielmo krecie na oczach i ten ciężar gnuśności na ramionach. Z Sybiru wy bo może od tych naszych przywieźli i pod ziemią hodujecie. A natura całkiem przecie inna.
Rzucał ramionami, parskał przez chwilę, wreszcie:
— No, to już na stryja Michała, czort bierz, lepsza dola przyszła!
— Pewnie, — odmruknięto. — A pan skąd o stryju?!...