Strona:Ozimina.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się to uczynić widocznie jak najciszej i unikając hałasu dzwonka. Zanim niepewną ręką sięgnął ku zasuwie, odepchnęło go ramię pułkownika, bardziej skore. Cofnął się, okrągłemi oczami przerażenia widząc, jak przez próg przestępuje ktoś, z pod czyjego kapelusza spływa krew, nasiąka w chustę, przyciskaną gwałtownie do czoła, krzepnie w ciemne strupy na brodzie szpakowatej i zlewa się w obrzydliwie świeżą, chlupiącą plamę na okryciu; wargi ma obrzękłe w tej chwili i sine jak stal, a ten siniec rozlewa się wokół ust na twarz.
— Nic to! — mruczy wchodząc, — na nogach stoję. To znaczy nie trzeba gwałtu wszczynać. Wody tylko. I odprowadźcie mnie gdzieś na ubocze; — do biblioteki choćby, tam nikt szukać nie będzie. Pan mnie nie poznaje? — zwraca się do pułkownika, — Komierowski, brat Leny.
— Ja tak i przewidziałem, — odpowiedziano chmurnie, — że tam na ulicy coś złego się stanie.
— Bili? — wybełkotał Bolesław, nałażąc gorsem koszuli frakowej na tę jego plamę krwawą na okryciu.
— Biłem się, — odmruknął, odsuwając go ramieniem od siebie.
A potem ponuro, przy tych ust sinych nie opanowanych jeszcze drgawkach:
— Miałem broń, — sięgnął z trudem do tylnej kieszeni, by po szamotaniu się krótkiem wytargnąć z niej rewolwer, — ale to dzieci przecie.
Zwisło mu ramię z bronią, zacięły się usta na chwilę.
— Obnosili oni ten okrzyk »wojna!« po ulicach, sami nie wiedząc, co czynią: jak odczarowanie temu życiu, jak