Strona:Ozimina.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się modlą wtedy, gdy się bujność natury przed niedołęstwem sił korzy, ale sam czort tego widoku nie zniesie... Tak i nie zniesie! — przybił w powietrzu kułakiem. — Zmylone instynkty kobiece, korne przed afektacyą ludzi słabych, zerwać się mogą zbyt łatwo za żywiołem sił spętanych — w zło czynne...
»Żal! — mruknął raz jeszcze i zwiesił głowę.
— »Chodźcie wy z nami na tę wojnę, panie Komierowski!« — powtórzyło mu się w tej chwili jakoś samo, bez woli, w chwilowem znużeniu myśli. — »A ten drugi? — przypominał znów bezładnie Bolesława Zarembę i odymał wargi, — on ich dzisiejszy, moderny!...« »Gdzie te... — zmąciły się siwe oczy pułkownika jak snem: mgłą wspomnień zasłonięte zdały się patrzeć gdzieś błędnie przed siebie. »Gdzie te dwory dzisiaj! Gdzie te lasy!...
Żachnął się i otrząsał z siebie to rozmarzenie półsenne.
— Komu wróżył, a sam w cudze dusze zalazł z ciekawości za »człowiekiem«! — A co w nich jeszcze z tych dawnych, dobrych, instynktów: z tej żyźnieradosti lekkomyślnej, z tej ochoty czortowskiej — (pułkownik strzelał nerwowo z palców) — wszystko to... Aj, aj, panie Michale!... wszystko to dzisiaj... (pułkownik wciąż strzelał z palców).
Gdy rozległo się nagle mocne, a dwukrotne targniecie dzwonka, — i wnet potem władne zakołatanie do drzwi.
— Acha! — pułkownik schwycił pod powiekę zrozumienie rzeczy: »Tak i było do przewidzenia, że tamto zajście na ulicy sprowadzi tu rychło i tych gości.«