Strona:Ozimina.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja chcę zobaczyć!
— Ciszej! — ofuknięto ją. — »Ja!« — przedrzeźniał ktoś cierpki.
Przykucnięta nad zamkiem, dłońmi do drzwi przylepiona, wibrowała cała niebezpieczeństwem chwili: »Już odchodzą!«, — szepnęła z ulgą oddechu. — »Już idą!« — zatrzepotała się dłońmi jak skrzydłami, nie odrywając oczu ani na chwilę. — »Kłaniają się po wojskowemu pułkownikowi. Jeszcze raz. Bardzo grzecznie!«
Lecz, gdy się na pokój odwróciła, sprostowała się znów prężnie, a okrzyk zdumienia zawisł na ustach wpół otwartych:
Widzi w ogromie barów szerokich bokiem jak u byka pochylony łeb: głowę brodatą, graniastą, o wielkiej szopie szpakowatych włosów nad białą opaską czoła i długie z podełba pociągnięcie spojrzenia; oczy, jak zmatowana stal o przygasłym blasku i zastygłym, sinym tonie. — Więc tak wygląda ten, któremu opatrywała przed chwilą czoło? — wisiało wciąż zdumieniem na jej wargach. W rozgarze wyobraźni snuły się właśnie jakieś postacie zagadkowego życia, niby tropiona w ostępie zwierzyna, i oto wystąpił jakby i uroczyska leśnego — ten, gdy zdala oddalali się w pobrzęku ostróg — tamci.
Lecz ta omroczna zasłona wyobraźni z przed oczu opadła rychło; — okazało się, że wcale nie jest taki olbrzymi, wcale nie ma takiej graniastej znów głowy i, choć przypatruje się bacznie, ma raczej zdziwienie, jeśli nie w zgasłych oczach, to w wyrazie twarzy.
— Dlaczego mnie się tak przestraszyła? — pyta łagod-