Strona:Ozimina.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiodących do dalszych pokojów, — sama jedna na przedzie salonu.
Gdy diwa swą ciekawość i uwagę skierowała na szyby ku tumultom zbiegowiska, skłócił to jej zapatrzenie szmer, dochodzący tuż z poza drzwi, przy których stanęła: coś jakby kroki gwałtowne tłumione dywanem, o tempie tak dziwnie niespokojnem, że w instyktownym lęku musiała odwrócić głowę.
W złotym jakby pyle mrocznego za drzwiami wnętrza błysnęła jej w oczach jasno zielona plama sukni w ruchu giętkim, przysłaniająca czarną sylwetkę męską: rzekłbyś, zmaganie się kobiety z kimś, co się gwałtownie rwał za progi. Szamotanie się rozpaczliwe, w tem ustokrotnieniu sił kobiecych w chwili nagłej: na szyi przed chwilą jak gdyby zawisła, teraz chwieje się na nogach odepchnięta brutalnie i odpada jak ptak z rozstawionemi niby skrzydła ramiony i tem rozkrzyżowaniem broniąca wyjścia z pokoju. Lecz oto pada znów całym ciężarem na czyjeś piersi i szyję: prosi, zaklina najwidoczniej.
Przy wrzawie dochodzącej z ulicy działo się wszystko dziwnie cicho; dopiero, gdy te tumulty wraz z muzyką i śpiewem przelały się tłumnie dalej, usłyszała diwa spazmatyczny oddech kobiecego wyczerpania i ten szept wyłkany: »Na litość Boską niech się pan opamięta! Nie! — nie puszczę pana do niej... Niech pan to porzuci, bo i mnie pan okaleczy... Jezus Marya, nie puszczę! Bij, a nie puszczę!... Bolek, nie!...«
Był to już krzyk poprostu wdławiony w gardło: czyjaś ręka w pasyi za szyję ją chwyciła, w obawie by nie pod-