Strona:Ozimina.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

koltowanych piersi pąki wezbrane tam, skąd dźwiękami swawoli rozdzwaniał się południowego, jak myślały, temperamentu żar. — Paniątko o twarzyczce okrągłej i włosach brunetki opadło teraz w sobie jak kwiat na spiekocie, pogięła się łodyga kibici wiotkiej, a lico, rzekłbyś, skrytością się pokryło, niby lilia przez żuka już zapłodniona i płatkami się tuląca; już nie mówiono przy niej o sztuce i literaturze: sztuka sama oddziaływała w tej chwili bezpośrednio. Zaś ta najdorodniejsza, o lica mlecznej urodzie na tragicznym kirze włosów, ukazywała w zwilgłej purpurze ust do całowania nieskorych perłowych zębów wyszczerzenie aż bolesne: chłonęła w piersi życia luksusem wyjałowione i żmudne egzotycznych namiętności oddechy. — Nawet damy surowe, pomne na toast niedawny, spoglądały na diwę z rezerwą, lecz i respektem, jak na monstrancyę inowierczą; słuchając pieśni swawolnej, splatały ręce suche o niezliczonych ilościach pierścionków i pochylały głowy jak przed kazaniem. — Nieco na uboczu sapał w fotelu ciałem wielkiem Wojciech Stanisławowicz: ucztą i winem na twarzy spurpurowiały, wystawiał swój gruby pierst z ciężkim herbowym sygnetem i niby kapelmistrz batutą poddawał takty piosnce Carmeny.
W zawrotach i skrętach kaprysu już piosnki wibracya rozpylała słowa: dzwoniła nuta sama, kaprysiły dźwięki gołe, śpiewały głoski w wyskokach tanecznych:
La-la-la! — sypało się pereł rozpryskiem z piersi śpiewaczki w dźwięki zasobnej.
I te lekkości, bańki mydlane, pustoty wygłosy jak