Strona:Ozimina.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mimowoli krótkowzroczne oczy ku górze, gdzie wyświetlały się w ciemni — na pierwsze wejrzenie, rzekłbyś, lamp mlecznych szereg — popiersia białe. Miał te oblicza w pamięci wyryte z podobizn po książkach jeszcze młodzieńczych.
Ponad zatartemi oćmą księgami spoglądała przeszłość sama swym czynem i słowem wiekowym, które książki nieraz mijając, tą czy inną drogą, odcisnęły się przecie znamieniem niezniszczalnem na duszy każdej, jak się drzewa przeszłość na swem ziarnie najlichszem niewidną przyszłością odciska.
Nad spichrzem ksiąg zatopionych w ciemni płoną mlecznym szeregiem lampy dziwne o człowieczych twarzach.
»Druidów widma białe«, — pomyślał mimowoli.
I stanęła mu znów w wyobraźni ta świątynia Carnac’u, zbudowana z gór, przeniesionych wiarą. Oto wśród tych złomów o kształtach mamucich i nieciosów potwornych stoją niby białe kolumny druidzi brodaci: i ci z mieczem, i ci z księgą, i ci harfiani. A tą drogą wiary, w którą słońce wiosenne zawsze zawraca idą bez końca życia młode, idą pod nóż — Wiośnie na okup, słońcu na ofiarę, dla podźwignięcia dusz, powstałych z błotnej topieli pognębienia.
Wypadł z rozchylonych ust profesora zimny ogarek cygara, a grudy jego rozpylne osypały go całego niby pozapustnym popiołem. W salonach przyległych zalegała cisza pustki i dosytu.
Na twarzy w niepamięć już się rozwiało to uśmiechnięte niedawno zadowolenie wobec starych foliałów kształtu,