Strona:Ozimina.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

O skrzydła wrót wyjściowych wsparta, stała — na tem tle szerokiem ogromnie smukła — pani domu, zagradzając mu drogę na progu. Przez służbę widocznie powiadomiona, zjawiła się w porę.
Pułkownik zmieszał się.
— Uprzejmie, — mówił i giął się w grzecznych ukłonach, — przepraszam, — bąkał, — że tak »nieelegancko«, bez pożegnania...
Na długiej twarzy pani migotało przed chwilą jakieś nieuchwytne ożywienie: coś jakby rumieńce na policzkach, jakby ruchliwość milcząca na tych wargach opieszałych i ciężkich. Lecz wobec zachowania się pułkownika cień nagły zdmuchnął te promienie z oblicza. Spoglądała na niego przez rzęsy zniecierpliwieniem cierpkiem. I tą wyniosłością światowej kobiety stropiła go zupełnie. Zrozumiał, że »ta ich grzeczność« jest nieco inna; że on w jej złośliwą karykaturę kładzie przedewszystkiem swój własny temperament, gdy rzecz jest zasadniczo zimna. I że służy właśnie jako chłodu zasłona w chwilach, gdy...
» Kobietą jest przecie? — przemknęło mu w tej chwili w myślach, — a we krwi ma wszak długie szeregi takich, co wychodzili w pole, — aby nie wracać. W innych szli oni warunkach i z inną wolą; a jednak tamtej krwi instynkt może przebił się u niej echem przeszłości przez cały ten szlam mieszczańskiego trybu. Przebił błędnie: ku twojej obcości, — myślał o sobie, — i twojej sprawie obcej. Chociażeś ty u nich »chadatajem« był i parawanem w potrzebie, choć ci tylko obłudne grzeczności świadczono z wyrachowania, jednak w tej chwili może