Strona:Ozimina.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

glądał na gładzisko płaskie w skał półkręgu: na ociekły rzeźną krwią ołtarz ofiar ludzkich — dla Niego, dla Słońca!... Spłynęła na tym ołtarzu krew rasy co najlepsza; — smutne cherłaki duszą i ciałem pozostały tylko. Zalała fala obca«.



Zgasło cygaro w ustach profesora, a popioły jego zimne osypały się na brodę. Znikło z twarzy pogodne niedawno rozpromienienie wobec starych książek kształtu, starego papieru lekkości, starych liter Stylu. Zaduma ciężka osiadła na czole w brózd rozciągliwych napięciu. I tylko oczu wybłyski, niby iskry gniewu w starciach myśli krzesane, mówiły, że ducha przygniata ołowiana chmura rzeczywistości dzisiejszej.
I ołowiane fale bezkresnego morza obcości pospolitej, zalewającej życie zewsząd.
A w tej zadumie jakaś książka stara pozostała mu jeszcze w ręku, założona palcami opuszczonej dłoni. Odstawił na półki, — z czcią, czy niechęcią, sam w tej chwili nie wiedział, — tę zmumifikowaną żagiew wygasłego ogniska, jakby w trwodze przedewszystkiem, by mu się ona w pył i prochy nie rozsypała.
»Vitae lampadae traditae«, — przypomniały mu się cierpko Lukrecyuszowe słowa, — życia pochodnie przez pokolenia sobie oddane.
Życia? powtórzył głośno, rozglądając się po tej su-