Strona:Ozimina.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

swych piersi olbrzymich — urwał się nagle śpiew i opadło ramię diwy. Szastnęła trenem w indygnacyi karcącej surowo publiczność.
Lecz w tejże chwili ktoś w dłonie uderzył, jakby z bicza klasnął.
— Przerwać! — huknął głos basowy.
Pułkownik stał w oknie i roztwierał je gwałtownie. Mroźne powietrze buchnęło na przerażone kobiety, niosąc gwar ulicznego zbiegowiska: męskiego chóru dostrajania się bezładne w pohukach okrzyków monotonnych:
Wajnà! Wajnà!
W tumulcie mundurowych wyrostków gubił się chór bezładny i zmącił rozbrzmiałym nagle głosem orkiestry. Wreszcie zestroił się jakoś: trąb mosiężnym łoskotem rozbrzmiał w hejnał potęgi — hymn znany.
W blasku bijącym z okien parterowych salonu załopotała się nagle w ulicy olbrzymia trójbarwna chorągiew.
— Wstać! — huknął pułkownik instynktownym akcentem rozkazu, lecz zarazem jakby w życzliwem ratowaniu ludzi od popełnienia czegoś nieprzystojnego: »Wstać potrzeba«, — dodawał łagodniej.
Mężczyźni, których to zastało na krzesłach, powstawali bardzo powoli, obzierając się naokół, jakby ustępując sobie nawzajem pierwszeństwa. Kobiety czyniły to początkowo w zdumieniu, że się i damy inkomoduje, potem zrywały się z miejsc w popłochu, jedna za drugą.
W salonie zaległa cisza blada.
— Sasza! — rozległo się u okna i załamało nagle w wzruszeniu. — Sasza! — brzmiało nizko w wołaniu