Strona:Ozimina.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

basowem, starającem się przekrzyczyć tumulty uliczne. Darujcie państwo! — zwrócił się pułkownik z proszącemi dłońmi w pustkę naokoło siebie, gdyż goście wszyscy odsunęli się od okien ku ścianie przeciwległej. — Darujcie, — syn to mój rodzony!
Oschła cisza panowała wśród ludzi z miejsc powstałych.
On zaś cofnął się nieco i, pochyliwszy się bokiem, przyglądał się pod świateł krzyżujące się refleksy jakiemuś zakłębieniu tych tłumów na przeciwległym chodniku.
— To — to! — mruknął — czapki niech zdejmują... Tylko nie bić!... Nie bić tak!... — huknął nagle całym zasobem głosu z piersi. — Zabijecie!
— Poskoczę ja chyba na ulicę, — mówił, cofając się od okna. — Toż i w samej rzeczy, zabić gotowi, — zwrócił się do gości w salonie z wytłumaczeniem, czy też prośbą o doradę, co mu czynić należy. — Ta pierwsza iskra wojenna to piorun w wyobraźnie młode. Nie daj Bóg z tym ogniem igrać!
Nikt nie odpowiadał mu nawet próbą gestu, nawet grymasem na twarzy: — patrzano w inną stronę. Cisza zimna przykuła się milczeniem do ścian.
Wśród kołem pod ścianą stojących gości na krześle pozostał tylko Bolesław, w ramię przez kogoś trącony zdał się nie czuć tego, nie podnosił się z miejsca. Głową w bary wciśniętą i czarną plamą włosów wystawioną na ludzi zdał się tępo zapatrzony w sterczące na wysztywnionych nogach lakierki; ramiona opadły wiotko, wydął się w pogarbieniu gors koszuli jak biała pierś ptaka, poły fra-