Strona:Ozimina.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

panów: po dwuch, po trzech, zaszeptanych gorączkowo. Wanda usłyszała jakieś słowo i zbladła nagle. — »Gdzie są?!« — zagadnęła poufale jednego z przechodzących. »W przedpokoju«, — brzmiała prędka i przyciszona odpowiedź.
Same nie spostrzegły, jak je pociągnął za sobą ten tajemniczy rozruch szeptów i kroków.
Znalazły się w bibliotece.
Grupa młodych ludzi w ciemnym kącie niewyraźna, zatarta mrokiem, rozkołysana głowami w szmer oczekiwania; wyciągały się jakieś palce ku drzwiom, za któremi słychać było mowę obcą, tak jaskrawie odcinającą się rozgłośnym akcentem spokoju i pewności siebie od tego tu trzepotania się ciszy.
To kontrastowe napięcie chwili uderzyło w czujne instynkty Niny, zanim się zoryentować zdołała, o co idzie. Pytającej rozszerzyły się nozdrza:
— Co takiego?!... Co? — co się stało?
Zanim jej odpowiedziano, spostrzegła, że ta grupa zaszeptana przysłania sobą kogoś, siedzącego na krześle. Ujrzała misę przed nim trzymaną, gąbkę w niej wielką i jak rubin w tej chwili czerwoną. Ktoś stał opodal z flaszką lekarstwa; nieskończony wąż białej szmaty owijał się ostrożnie koło tej głowy pochylonej. Owijał się niezgrabnie: zsuwał się raz po raz i wikłał opatrunek.
Coś pchnęło Ninę naprzód w nagłem zakrzątaniu się rąk bezczynnych:
Ja!...Ja!...Ja!
Było w tym impecie tyle uporu, narzucającego się