Strona:Ozimina.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdzież on? — pytał wzburzony.
— Tam, panie, — odpowiadała chłodno, — w dziecinnym pokoju.
— To-to: w dziecinnym pokoju! — powtórzył smętnie w brodę.
Szablą na pasie już opuszczoną rumor wielki po salonie czyniąc, przepychał się przez tłum strojny ku drzwiom dalekim.
Pani pozostała na miejscu u drzwi w niemiłem uczuciu jakowejś niezręczności towarzyskiej, poniechania czegoś, co już z pamięci w tej chwili się wymknęło, czy też zgoła niewiedzy, po co tu właściwie wyszła: wystarczyło posłać któregoś z panów z tą prośbą dziadka. Wrażenie tak błahe, a nurtujące osmętnieniem dziwnem: oto zapatrzyła się w splecione dłonie opuszczonych ramion i zapamiętuje się w tym ruchu: stoi jak w kościele przez długą chwilę, jakby ją ktoś z tyłu nagle kirem zarzucił i głowę jeszcze niżej zwiesić kazał.
Lecz nieuchwytne były zarówno te myśli, jak i uczucia: tonęły wszystkie w nieświadomym smętku — pod to zabłąkanie się kobiecego instynktu w życia rumowisko.
Ocknęło ją dopiero zawstydzenie, gdy pokojowy zjawił się na progu i zwiesił natychmiast głowę jakoś nazbyt respektownie.



Alarmem dla młodych zmysłów, niby bębna łoskotem, wzywającym na gwałt niewiadomo gdzie: tem była